Zawsze śnił tylko twarze. Przesuwały się przed nim długim szeregiem, całą noc, bez końca. Zapamiętywał każdą z nich, pomimo że niektóre różniły się zaledwie nikłą zmarszczką obok oka albo innym ułożeniem kącika ust. To były jego twarze. Za każdym razem, gdy zamykał wieczorem oczy, odczuwał coś na podobieństwo dumy i zaciekawienia, jakie tym razem będą.
Te, które otaczały go w codzienności, na ulicy, ekranie czy gazecie, dawno już nie miały dla niego takiego znaczenia, jak te ze snów. Znał je wszystkie na pamięć, w najmniejszych szczegółach, i nie lubił za to, że z każdym dniem tak strasznie się zmieniały. Widział pogłębiające się zwiastuny przyszłych bruzd, brak jednej rzęsy i pięciu włosów na skroni, w tym dwóch siwych, miejsce na brodzie, gdzie za tydzień pojawi się wyprysk i ostatni, jedyny pyłek pudru, który mimo wielokrotnego mycia ciągle jeszcze tkwił w załamaniu brwi. Nigdy specjalnie się nie przyglądał, wszystko widział natychmiast, gdy tylko przelotnie spojrzał na twarz. Poza tym właściwie na nic nie zwracał uwagi i poruszał się w swoim świecie praktycznie po omacku.
Potykał się, nie widząc przeszkód, obijał o ściany i po wieloletnim treningu ciągle jeszcze miał trudności z trafieniem do łazienki, chociaż całkowicie zdawał sobie sprawę, dlaczego chce do niej dotrzeć. Beznamiętnie jadł podsuwany tuż pod nos pokarm. Zmuszony odwiecznym odruchem zaczynał żuć w momencie, gdy tylko wyczuwał dotyk na dolnej wardze. Nie czuł jednak ani zapachu, ani smaku, uświadamiał sobie tylko, że w miarę przełykania znikało dziwne, nieprzyjemne wrażenie gdzieś poniżej twarzy. Gdzie? Dokładnie nie wiedział. Wszystko poza twarzą było niedookreślone.
Nie miał pojęcia, że istniało coś takiego jak zimno i ciepło. Nigdy się nie pocił, nie marzł, i dlatego zmiana pidżamy na codzienne ubranie była dla niego czynnością niepojętą i bez sensu. Często snuł się bezmyślnie po swoim pokoju tylko w kalesonach, aby po godzinie błądzenia, stanąć przy oknie i znieruchomieć w obserwacji twarzy sunących chaotycznie chodnikiem po przeciwnej stronie. Krzyczały do niego milionami dawno wypowiedzianych, niepojętych słów, myślami, które dopiero co się rodziły i tymi, które nigdy nie miały zamiaru ożyć. Uśmiechały się do niego wspomnieniem radości od dzieciństwa do wieku dojrzałego, a także tym jeszcze w łonie matki i późniejszym, pełnym wyrachowania, wyuczonym, pojawiającym się jak na zawołanie. Czasami odczuwał lęk, widząc na wielu z nich z trudem ukrywany strach przed śmiercią, ale nie rozumiał, dlaczego tak się dzieje. Wolał zapamiętywać, gromadzić, cieszyć się ilością. Nigdy jednak nie wyróżnił żadnej z nich.
W obszernej sali huczała głośna muzyka. Siedział nieruchomo w swoim kącie. Przypadkowo spojrzał w bok i zobaczył twarz. Była jasna, a wszystkie przyszłe myśli i słowa skupiły się na niej w jednym uśmiechu. Czegoś takiego jeszcze nigdy nie widział. Zbliżył się do niej pchany niezrozumiałym odruchem, by mieć tylko ją jedną naokoło siebie, ze wszystkich stron.
*
Muzyka grała jeszcze bardzo głośno, ale impreza zbliżała się ku końcowi. Małe grupki ludzi powoli opuszczały już salę, paru zaciekłych palaczy, stojąc w swoim kącie, dmuchało na siebie kłębami dymu, szurały niezgrabnie odsuwane krzesła, a czasem brzęk tłuczonego szkła przerywał na moment rytm tańczących postaci.
Niektórzy rzeczywiście tańczyli, z bezmyślnym uśmiechem przylepionym do twarzy, lecz często z tak zadziwiającym wyczuciem muzyki, jakby nic innego nie robili od wczesnych, dziecięcych lat. Jakich zdolności trzeba, aby balansując z pełną filiżanką kawy nie uronić z niej ani kropli, albo lawirując płynnie pomiędzy krzesłami, nie dotknąć żadnego z nich pomimo chorego biodra i obciążającego drugą nogę ortopedycznego buta.
Zapędziłam moją trzódkę do płacenia rachunków. Stali, kurczowo ściskając portmonetki. Każde z nich, po kolei, wysypywało niezdarnym ruchem parę monet na wilgotną nieco tacę. Kelnerka głośno odliczała należność, unosząc każdy cent do góry, skreślała imię z listy. Następna portmonetka.
Odwróciłam się gwałtownie, czując na plecach delikatne dotkniecie. Z zapraszającym gestem rozłożonych rąk stał przede mną Christopher - mały, niepozorny człowieczek. Zawsze siedział gdzieś w kąciku, niezauważalny, gdyż szarością ubrania i twarzy zlewał się ze ścianą. Poza paroma dotyczącymi bezpośredniej codzienności słowami, nigdy nie wypowiedział nic więcej, nie uśmiechał się... i jeszcze nigdy nie zaprosił nikogo do tańca.
Dałam się poprowadzić w pięciominutowym obrocie wyłącznie w prawą stronę, z trudnością opanowałam zawrót głowy i dziękczynny niemal śmiech, gdyż zdarzenie to miało dla mnie wartość prawie cudu. Widziałam zaskoczone spojrzenia współpracowników i okrągłe ze zdziwienia oczy Wilmy, dopijającej pospiesznie swoją colę. Wraz z ostatnim akordem muzyki opuścił ręce, odwrócił się bez słowa. Pochylony i z ciągle kamiennym wyrazem twarzy podążył drobnym krokiem za swoją grupą ku wyjściu.
Jeszcze zanim odszedł zdołałam spojrzeć mu w oczy i byłam prawie przekonana, że gdzieś na ich dnie zauważyłam coś na podobieństwo niby-uśmiechu.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt