Bywają takie momenty w życiu ćpuna, gdy kwietniową zmarzlinę powietrza odbiera jako tchnienie zbawienia, a słońce ogrzewające twarz jak Chrystusowy pocałunek, ale ma to miejsce stosunkowo rzadko i tylko w przypadku religijnych oszołomów. Martin jest taki; zdarza mu się, gdy od czasu do czasu obudzi się przed południem, przeciągnąć się, rozłożyć ramiona w pozycji mesjańskiej i wyjść na dwór, by ofiarować swoje cierpienie (nie wiadomo, jakie) na ofiarę za swoją duszę (nie wiadomo, komu). Zwykle towarzyszy mu przy tym katzenjamer. Trzeba zwrócić uwagę, że Martin, tradycjonalista, bierze tylko narkotyk oficjalnie uznany za nienarkotyk. W tym postanowieniu trzyma się mocno. Nie dlatego, że obawia się konsekwencji prawnych. Jeśli ma się znajomych ćpunów, prawo praktycznie nie istnieje. Prawdziwym punktem jego wytrwałości jest zakłamanie. Za nic nie przyjmuje argumentów, że zwykła marihuana jest mniej szkodliwa od wódki.
Ja nie jestem wierzący. Kiedyś próbowałem, wbrew pozorom łatwiej przebrnąć przez anomalię życia sądząc, że ktoś czuwa. Wówczas okazało się, że zabrakło pewności, czy moje urojenia to aby na pewno urojenia. Nikt nie chciałby się znaleźć na tym etapie. Wobec tego przyjąłem postawę, że skoro już ćpam, chcę wiedzieć, że poruszam się w obrębie własnego umysłu. Dlatego kwietniowa zmarzlina oznacza dla mnie kwietniową zmarzlinę, a promienie słońca jedynie upierdliwość górującego nade mną Wszechświata.
Weźmy dzień dzisiejszy; piękna wiosna, życiodajna wiosna, zapowiedź rychłego dojrzewania lata. Słońce wżera się w oczy jak na gwiazdę przystało, świat śmierdzi jak powinien śmierdzieć w zamkniętym pokoju ćpuna i wszystko jest w zupełnym porządku. Wokół zakurzony półmrok, widać tylko, jak światło tańczy w kłębach papierosowego dymu. Na ścianach jak zwykle winyle nieznanej marki, na podłodze kupka zdeptanych petów, a na materacu – Martin. Jego obecność również należy do zwyczaju, odkąd ojciec po pijaku rzucił w niego krzesłem. Wczoraj minął miesiąc; chłopak się pozbierał i ma się dobrze. Wszystko w jak najlepszym porządku.
Cordelia też jest w porządku. Przecież gdybym wpadł na pomysł, że ta pochylająca się nade mną rudowłosa piękność to działanie jakichś złowrogich sił, musiałbym stoczyć z nią bój. Walka z urojeniem jest z góry skazana na porażkę. Podświadomość wie, jak zniszczyć. Tymczasem Cordelia, moja i tylko moja Cordelia, pochyla się nade mną i tylko nade mną; czuję się jak wybraniec ze świadomością, że jestem jedynym, który może ją zobaczyć. Jest jak miłość – każdy, kto nie jest w stanie jej zaznać, mógłby patrzeć w nieskończoność, a nie widzieć. Może z zazdrości, może to jest powód, dla którego świat nie chce jej ujrzeć. W takim razie, strata świata.
– Twój przyjaciel – alkoholik wstanie za pół minuty.
– Skąd możesz to wiedzieć?
Cordelia błyska maleńkimi ząbkami i odgarnia włosy z piegów. Ma je rozrzucone po całej twarzy, jak nieskończoną mozaikę. Czasem sobie myślę, że ten bezład fantazji jest metaforą chaosu i niepoukładania, ale cóż z tego, skoro chaos jest piękny?
– Wiem to, bo ty to wiesz, a ty to wiesz, bo to twój przyjaciel.
Zmarszczyłem czoło; najwyraźniej zaćmienie umysłu nie wszystek odpuściło. Ale faktycznie, po chwili Martin zaburczał, zachrypiał, zaklął i otworzył oczy, natychmiast tego zresztą żałując.
– Wody – charknął, z twarzą wciśniętą w poduszkę. – Wody, bo nie uleżę na plecach.
Biedny Martin; on po wódce, ja po kwasie. On na kacu, ja wyspany i wesoły niczym wróbelek. Ale, ale: trzeba oddać sprawiedliwość, fakt, że jestem szczęśliwy powinien niepokoić. Po kwasie nie jest się szczęśliwym i nie ogląda się ukochanych. Widzi się koszmary. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek bał się Cordelii.
– Mogę być straszna, jeśli sobie życzysz.
– Możesz być wrzodem. Ale myślę, że z moją psychiką nie jest jeszcze tak źle, żebym tego chciał.
Martin wypił duszkiem całą wodę, a gdy tylko to zrobił, wlepił we mnie wzrok o treści „mam pretensje i będę je wygłaszał”.
– Znowu z nią gadasz.
– Nie.
– Gapisz się na nią!
– Gapię się na Grodzką. Co za bałwan przykleił Grodzką do ściany?
– Ty. Twierdziłeś, że to Claudia Schiffer. Nie zmieniaj tematu, to miało się skończyć!
Wzruszyłem ramionami i posłusznie odwróciłem wzrok od uroczo zaokrąglonych bioder. A niech ją. Nie było łatwo. Cordelia na ten gest zaczęła się perliście śmiać, po czym wyszła i nie wiadomo, kiedy miała zamiar wrócić. Przyjaciele potrafią zrujnować życie.
– Martin, uspokój się. Ona jest niegroźna.
– Ona nie istnieje, Adaś.
– Nie bądź hipokrytą…
Martin wyglądał w tej chwili jak rozwścieczony chihuahua – niegroźny szczurek z wyłupiastymi oczyma, ale niech tylko warknie, a lepiej uważać na łydki.
– Ja. Piję. Alkohol. Ja. Nie jestem. Ćpunem. Ja. Nie mam. Urojeń.
– Ja też nie – odparłem zupełnie spokojnie, po raz któryś przywołując ten sam argument.
– Urojenia, o których wiesz, że są jedynie urojeniami, tak naprawdę nimi nie są.
– Widzisz dupę, która nie istnieje!
– Nie nazywaj jej dupą!
Zerwałem się, jakby ktoś przypalił mnie papierosem.
– O! Traktujesz ją jak żyjącego człowieka, nie rozumiesz?
– I co? Czy ona wpływa na moje zachowanie?
– To jest problem!
– Ty masz problem! Z wątrobą! Realny problem, więc się przymknij do cholery, albo najpierw spróbuj sobie poradzić sam ze sobą! Ale skoro się ode mnie odwracasz…
Już w trakcie wypowiadania tych słów wiedziałem, że nie chciałem tego zrobić. Ale przecież miałem święte prawo się wkurzyć. Przecież… Potrząsnąłem głową, widząc, jak Martin bez słowa odwraca głowę i obraża się na amen. W życiu się nie przyzna, że się rozpłakał. Zanim wyszedłem, usłyszałem jeszcze przytłumione oskarżenie, które dźwięczało mi w uszach przez resztę dnia.
– To nie my odwracamy się od ciebie. To ty usiłujesz nas od siebie odwrócić.
*
Idąc Alejami myślałem, że jestem nic nie wartym dupkiem, a na domiar złego nie przeszkadza mi to tak, jakbym sobie życzył. Zostawiłem przyjaciela w mieszkaniu, żeby mógł wedle własnej woli wpędzić się w stan depresyjny, może znowu głupio podgryźć sobie rękę, może po raz kolejny uderzyć głową w ścianę, dziś dla odmiany przy akompaniamencie czarujących uśmiechów Grodzkiej. Szedłem coraz szybciej i zorientowałem się, że powtarzam na głos przekleństwa.
– Cholerny ćwok… Jakby nie mógł się pozbierać… Co to, mało takich jak on? Ale ludzie żyją, niech przestanie się użalać… Przeklęta ciota… A niech się kurwa poużala, niech popłacze, niech się potnie, i tak nic więcej sobie nie zrobi… Dupa wołowa jedna…
Najwyraźniej mówiłem nieco zbyt głośno, bo ludzie zaczęli się oglądać, jedni z zaciekawieniem, inni z przestrachem. Ale być może to wina włosów do pasa, glanów z czarnymi sznurówkami i koszulki Kiss’ów. Mało mnie interesowało ich zdanie na temat metalowej powierzchowności, zwłaszcza, że nadal odrobinę byłem na rauszu i gdy tylko nie skupiałem uwagi na jakimś konkrecie, rzeczywistość jawiła się jako paleta kolorowych plam. Pani w kiosku ucieszyła się na mój widok. Ludzie tacy jak ja często odwiedzają kioski.
– 66 czerwone. Sety. Dwie paczki… Chociaż… Zaraz… Jedna niech będzie. I zapalniczkę, najtańszą.
Odpalając wyobraziłem sobie, jak Martin, zamknięty w moim własnym mieszkaniu, przypala sobie przedramię. Ruszyło mnie sumienie. Przecież to nie jego wina, że ojciec pił. Przecież nie ma wpływu na to, że się przejmuje. Przecież mnie potrzebuje…
– Ale zawsze się wtrąca, prawda? Nigdy nie daje nam spokoju. Nie masz problemu, do diabła, fakt, że czasem przyćpasz, ale radzisz sobie!
Cordelia rzadko się denerwowała, bo i ja nieczęsto dawałem się ponieść emocjom. Jednego nie można jej odmówić – mimo wszystko, choć potrzeba sporadyczna, dotrzymywała mi towarzystwa zawsze, gdy chciałem bić i kopać. Paliła ze mną i pocieszała. Wiedziała, jak pocieszać. W głębi duszy była facetem.
– Nie lubię go.
– Nie możesz, bo ja kocham go jak brata.
– Jestem tą lepszą częścią ciebie, która nie chce się oszukiwać i mówię, że go nie lubię. Wtrąca się w nasze życie, co ono go obchodzi? Denerwuje cię, przyznaj. Przynajmniej teraz.
– Bywa irytujący.
– Nie chce przestać! Zwraca na siebie uwagę jak trzynastolatka.
– I tak muszę tam wrócić. Zrozum, on ma już wszędzie ślady!
– To, że jego matka popełniła samobójstwo, nie znaczy, że on też musi. Czy kiedykolwiek powiedział ci, że ma na to ochotę? Nie! Więc czego się boisz, że natnie sobie naskórek?
– Teraz ty mnie irytujesz.
Parsknęła jak rozjuszona kotka i znowu gdzieś zniknęła; pewnie dlatego, że przestałem patrzeć. Chwilowo uwagę zwrócił Kosarz, kumpel z branży. Kumple z branży to przekleństwo, zawsze wiszą pieniądze za jakiś towar.
– Co ty, znowu po czymś twardym?
– Zaraz twardym. Zwykły kwas.
– Człowieku, zniszczysz sobie organizm…
Wlepił we mnie poważne spojrzenie. Odwzajemniłem je. Trzy sekundy i obaj zaczęliśmy się śmiać.
– Kosarzu – powiedziałem, gdy tylko kąciki ust wróciły mi do poziomu. – Mam wrażenie, że o czymś zapomniałeś.
– Wiem, wiem – westchnął. Już wiedziałem, że nie ma, ale i tak grał na zwłokę; smarknął, wypluł, przegrzebał kieszenie i rozłożył ręce.
– Pamiętasz, że obiecałeś? Nie dostaniesz więcej ani grama.
– Zaraz! Człowieku, nie jest tak źle, myślisz, że co ja, sęp jaki? Nie… Po prostu mam w innej walucie. Naturalnej, ale przecież towar też był naturalny. To co? Masz ochotę?
Jeśli ktoś nie zna środowiska, powinien wiedzieć, że kiedy metal albo pank w ogóle chce spłacić dług w jakiejkolwiek walucie, należy przyjmować, bo propozycja może nigdy się nie powtórzyć. Kosarz mieszkał tuż przy Kwadratach, najbardziej znanym częstochowskim placu spotkań – stamtąd miałem dwa kroki na tramwaj, a z tramwaju cztery do Martina. Naturalka zajmie mi niewiele więcej niż kilka papierosów. Czemu nie?
Bo zostawiłeś przyjaciela w domu, tępaku! Prawda, zostawiłem, ale przecież chłopak ma rozsądek. Tylko na chwilę.
Faktycznie, minęła chwila. Kosarz miał różne ciekawe rzeczy, do palenia, ale niekoniecznie naturalne. Chyba, że ktoś pija herbatę z domestosem i naturalnie ma nią nasączony cały organizm. Ale wróciłem szybko. No. Według zegarka po czterech godzinach. Och, jak ten Hunter bije w uszy…
– Martin, ścisz to!
Martina nie było.
*
Nigdzie. Ani w barach, w których sprzedają nieletnim, ani u kolegów, nikt nie widział go w żadnym ze sklepów. A już na pewno nie było go w domu. Panika? Zapomniałem, jakie to uczucie…
– Nie dzwoń do jego ojca!
– To co mam, kurwa, zrobić?
Kwasy przestały działać i oczywiście pojawił się zjazd. Czułem, że głowa leci mi przez palce, a szczęka trzęsie się, jakbym dostał hipotermii. Och, kręci mi się w mózgu… Nie oddychaj za szybko, nie oddychaj za szybko… Naturalka… Kosarz, niech cię diabli!
– Nie podpieraj się jak baba, chcesz się rozbeczeć?
Kosarz chodził po pokoju. Wkurzał mnie. To dlatego, że jemu jeszcze nie zeszło; został u siebie z dopalaczami i najwyraźniej bawił się lepiej ode mnie. Chodził, bo miał fazę, nie, bo się bał. Narkotyki uczą jednego – stabilizacji psychicznej zawsze, gdy tylko jest to możliwe. Możesz, nie przejmuj się. Nie możesz, nic nie bierz. Z tej drugiej nauki nikt nigdy nic nie wyciągał.
Ale sytuacja była zła. Nie powinieniem ćpać. Upiłem się więc i zwymiotowałem na własne glany. Teraz chciałem spać. Potrząsnąłem głową. Też na miejscu ta zachcianka.
– Czy ty masz obrzygane włosy?
– Zamknij się i szukaj Martina!
– Nic mu nie jest, opanuj się! Nacisnąłeś na odcisk, chłopak jest przewrażliwiony i już… Nie becz… Cholera, nie becz! Weź się w garść, kurwa, mówię ci, upił się i na pewno siedzi gdzieś…
– Ale… Ale… ja się boję…
Naprawdę się bałem. Dotarło do mnie, że na samą myśl, że małemu mogłoby się coś stać, czuję parcie na pęcherz.
– Nie histeryzuj, znajdziemy go. Skup się. Już? Dobra. Nic mu nie jest, wypił i tyle. Przecież wiesz, że w niebezpieczne substancje się nie bawi.
– On nie może siedzieć sam i pijany!
– Zaczynasz mnie wkurwiać – Kosarz usiłował mną potrząsnąć. W odpowiedzi walnąłem go łokciem pod żebro. Zasyczał i przez chwilę myślałem, że mi odda, ale spojrzał na mnie tylko i odsunął się. Musi być źle. Cholera, jest źle…
– Przestań się rozklejać! Masz zjazd, człowieku, to tylko zjazd! Położ się – nie, nie kładź się, odpłyniesz. Nie rycz, mówię!
Płakać? Martin może płakać, dlaczego ja jestem cały w smarkach? Bo…boję się…
– To żałosne – stwierdził Kosarz. – Wyglądasz jak kupa.
Nie czuję, że oddycham. Nie teraz… Już to czuję. Cordelia… Już nie przypomina tej, którą była rano. Teraz jest koszmarem. Nigdy więcej dragów, nigdy więcej…
– Wyobraź sobie, że to ja. Zabiłam twojego przyjaciela.
Ciemne plamy wszędzie. Słyszę ją, naprawdę ją słyszę, głos dobiega ze wszystkich stron. Zamknąłem oczy. Błąd.
– Martin cały we krwi, Martin szamoczący się pod sznurem… Martin – szeroko otwarte oczy, Martin – ostatnia myśl – że jednak boli…
Nic mu nie jest, to tylko zwał, przestań, przestań!
– Kurwa mać, Adam!
Kosarz mną trzęsie. Kosarz? Nie, to ona. Jasna czerwień spływa jej po szyi jak krew z tętnicy.
– Martin z szeroką bruzdą na szyi, Martin bulgoczący, odchylający głowę do tyłu…
– ADAM!
– On pogarsza twój stan, skarbie. Wszyscy wiedzą, że naćpanych należy zostawić spokoju. Skarbie, chodź do mnie…
Nie teraz!
– On albo ja… On albo ja… Nie mogę… Nie pozwolę! Kocham cię, kocham…
Martin – skacze, Martin – skacze, skacze – skacze – skacze – skacze –
– Upił się, upił, ale nie wiadomo…
Czy żyje!
– Żyje, nie przejmuj się nim, on po prostu nie może pogodzić się ze mną…
– Ty go nienawidzisz!
Ostatnią świadomą myślą, jaka nawiedziła mnie przed utratą przytomności było spostrzeżenie, że ciemność jest jasna.
*
– Jesteś popierdolony. Pojebany. Nie mówiłeś, że masz takie zjazdy.
Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem, była blada gęba Martina. Na jego nieszczęście. Odruchowo dałem mu fangę w nos. Kosarz spojrzał na mnie jak na ułomnego. Poprawka: patrzył tak od początku, ale teraz jakby z większą stanowczością.
– Jeśli bawimy się w ten sposób, ja powinienem walnąć was obu. Szczęście, że mały nie miał pieniędzy, szukałbym go po rowach, zasrańca. A ty idziesz na detoks. Do odwołania.
Ja i detoks, dobre sobie. Muszę coś wziąć. Choćby zapalić. Inaczej jak nic trafi mnie szlag.
– Ty pało – warknąłem. Martin się trząsł. Nie mogłem się powstrzymać. – Durniu. Debilu. Umierałem ze strachu.
– Przepraszam…
– Przepraszam? Przestań mnie, kurwa, przepraszać! Weź się w garść! Dokąd polazłeś?
– Odwal się od niego – Kosarz na widok łez kręcących się w oczach Martina spojrzał na mnie z jeszcze większą niechęcią. – On tak naprawdę nic nie zrobił. On ma lat szesnaście, ty masz osiemnaście. On może płakać. Ty go do tego doprowadziłeś, ćpunie. Mógłby być tylko skrzywiony. Mógłby być zwykłą, życiową niedojdą. Będzie alkoholikiem.
Kiedy tylko usiadłem, natychmiast pożałowałem. Helikopter to mało powiedziane.
– Kosarz, wyjdź.
– Wyjdę, jak będę pewien, że nic więcej mu nie zrobisz.
– Nie zrobię, dzięki za wszystko, ale wypierdalaj!
Kosarz wzruszył ramionami i faktycznie wyszedł. Takie sytuacje to rutyna. Uspokoiłem się; Martin nadal drżał. Dałem mu papierosa – wahałem się, czy nie polać mu wódki, ale pomysł był głupi, nawet zważywszy na mój stan. Będzie mu potrzebna w gorszych czasach. Jak jego matce tabletki nasenne. Jak mnie Cordelia.
– Dokąd poszedłeś?
– Do siostry.
Cisza. Zacisnąłem szczękę i zagryzłem ją, cholerną, męską dumę.
– Przepraszam.
– Co?
– Przepraszam, mały.
Zrobił wielkie oczy – trudno się dziwić, skoro nigdy nie przepraszam. Przemknęło mi przez myśl pytanie, czy kiedykolwiek usłyszał to słowo od ojca. Patrzył na mnie zupełnie rozmaślony. Czy ja też miałem w tej chwili takie mydło w oczach? Boże, jeśli jesteś, uchowaj, dopiero wyglądałbym jak idiota.
Martin odezwał się cicho, jakby wstydząc się własnych słów.
– To moja wina. Ale jestem zły.
Przytaknąłem. Spodziewałem się czegoś takiego. Dzieciak zaczyna dorastać.
– Gdyby nie ona, nie zrobiłbyś mi tego. Bolało. Wiesz, że mnie boli, wszyscy wiedzą, nawet ojciec już zauważył, ale ty… Kim ona w ogóle jest? Dlaczego jest dla ciebie tak ważna, dlaczego nie potrafisz wytrzymać bez niej tygodnia, czemu – przyznaj się – czemu ją kochasz?
Nie chcę. Nie jest łatwo o tym mówić. Nigdy nikomu nie powiedziałem, kim jest Cordelia. Właściwie – dopiero w chwili, gdy młody odważył się zapytać, zdałem sobie sprawę, kim jest i kim zawsze była.
Milczenie trwało długo, ale Martin czekał. Nie był głupi. A ja, wykorzystując chwilę zamyślenia, ściągnąłem pieszczochę i przesunąłem palcem po bliznach. Długich, mocno zarysowanych bliznach, każda wzdłuż żyły. I przyznałem się, przed samym sobą, że jednak żałuję. Blizny zrobiłem sobie przecież, gdy po raz pierwszy się pojawiła. Bo dlatego tak się bałem, prawda? Kto raz pójdzie w jej stronę, nigdy nie zawróci.
– Cordelia – odparłem wreszcie, zupełnie spokojnie i z pewnością, jakbym wiedział to od dawna – Jest moją śmiercią.
A ona uśmiechnęła się smutno i odeszła, by poczekać na gorsze czasy.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt