„Wszystkie króliki są tylko dostarczycielami mięsa i futra, i dlatego jedyne, co mogą zyskać, to tylko zwłoka, nie zaś prawo do życia.”
Początek roku był ekscytujący dla wszystkich. Prawie w całym kraju rozgorzały zamieszki, albo przynajmniej się do nich przygotowywano. Raj dla anarchistów narodził się wraz z przeciekiem o ogólnopolskiej aferze z udziałem wysoko postawionych urzędników państwowych. Jeśli ktoś jeszcze wierzył w niezawisłość i skuteczność demokracji, pozbył się ostatecznie złudzeń.
Tamtego dnia, gdy w tłumie narodziła się rewolucja, stałem razem z innymi na rynku. Słuchaliśmy nawoływań coraz to odważniejszych krzykaczy. Napięcie między protestującymi a policją narastało z każdą upływającą sekundą. Potem były wspólne acz nieregularne protesty, znacznie regularniejszy wrzask i dużo gazu łzawiącego.
Do końca stycznia w rządzie nie został nikt, kto byłby w stanie powstrzymać buntowniczy nastrój obywateli i wówczas pojawił się on. Od początku nazywano go Królem. Dopiero po pewnym czasie wyszło na jaw, że Król to zwyczajne nazwisko wygadanego faceta o ostrych rysach twarzy i silnym charakterze. Jeśli istnieje jakikolwiek wzór odpowiadający charakterystyce silnego przywódcy, Król wpasowywał się weń idealnie. Może i twarz miał nazbyt pospolitą, ale za to ileż energii mieściło to niewielkie ciało, które stale dźwigali na swoich barkach dwaj mocarze o paskudnych mordach. Z pewnością wystarczyłby jeden tragarz- ochroniarz, ale jak się bawić to na całego. No więc tłum wybrał sobie przywódcę, a właściwie to ów przywódca sam przypiął sobie do piersi ten zaszczyt, ale ludzie wcale nie protestowali. No, może prócz ortodoksyjnych anarchistów, ale z nimi trudno dojść do porozumienia.
Początkowo Król nie miał lekko. Większości nie podobał się jego rodowód. Trzeba przyznać, że chłopskie pochodzenie nie jest najlepszą rekomendacją dla potencjalnego przywódcy, ale z drugiej strony, i tu głośno krzyczeli zwolennicy króliczej władzy, szlachetność człowieka nie wynika z jego pochodzenia, zaś z czynów, a tych drugich nikt nie kwestionował.
Specjaliści od wizerunku narzekali na zbyt prostacki image. Człowiek stojący na czele rewolucjonistów nie może wyglądać jak konus. Podobno nawet z Napoleona kpiono, dopóki ten nie zaczął gromić rywali w bitwach. Król nie potrafił się ubrać, nie golił równo zarostu, chodził w brudnych butach, a na domiar złego nie włóczył się po bankietach. Drwiono zeń niemal na każdym froncie i bodaj trwałoby to jeszcze długo, gdyby nie siła i brutalność nadchodzących wydarzeń.
Kiedy tuż przed końcem lutego kilkudziesięciu anarchistów przeprowadziło serię zamachów terrorystycznych na urzędy, kościoły i hotele, najwyżej postawieni urzędnicy w państwie opuścili zajmowane stanowiska. Podejrzenia padły natychmiast na rewolucjonistów, wśród których większość stanowili anarchiści. I tu Król postąpił po raz pierwszy jak wytrawny strateg. Gdy zjawiła się Policja i Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Król poddał się bez słowa sprzeciwu. Na chwilę przed aresztowaniem wygłosił patetyczne przemówienie do truchlejących ze strachu i bezradności ludzi, w którym przyjął na siebie całą winę za tragedię. Na koniec, gdy zakuwano go w kajdanki, prosił protestujących, by ci powstrzymali gniew i nie dążyli do odwetu. W zupełnej ciszy i wielkim napięciu aresztowanego przewieziono w tajne miejsce.
Tuż po zatrzymaniu Króla zamachowcy przeprowadzili serię kolejnych ataków. Co ciekawe tym razem jednak terroryści ujawnili swoje oblicze na łamach mediów. Wszystkie krajowe dzienniki opublikowały egzemplarze listów przesłanych do redakcji oraz nagrania wideo, na których grupa zamaskowanych mężczyzn i kobiet przyznaje się do wszystkich ataków. „Dziura w ścianie” − takie miano nosiła owa organizacja terrorystyczna, która wyraziła niezadowolenie z oskarżeń pod adresem Króla. Terroryści zarzucili Królowi kłamstwo i megalomanię.
Jeśli altruizmem można zdobyć serca wzruszonych ludzi, Król z pewnością zyskał rzeszę zakochanych w nim wielbicieli, i to aż do samej śmierci. Zaraz po opuszczeniu aresztu, gdy niesłusznie oskarżonego zapytano, dlaczego wziął na siebie całą odpowiedzialność, ten bez skrępowania odparł:
− Bo musiałem chronić swoich braci.
Zgromadzony pod murami więzienia tłum odśpiewał chyba z tysiąc razy „sto lat” na cześć oswobodzonego przywódcy.
Reszta była tylko długo wyczekiwaną formalnością. Króliki − bo tak nazwano rewolucjonistów − zwyciężyły w ogólnokrajowym referendum, deklasując opozycyjne partie i ruchy społeczne. Zdobycie poparcia w rządzie dla kogoś tak charyzmatycznego jak Król nie nastręczało większych trudności. Wystarczyło jedynie zakręcić się obok rokującego koalicjanta, który swoją pozycją windował będących na fali społeczników, a potem ów pomocnik, gdy przestawał być potrzebny, zostawał odprawiony z kwitkiem tak, by Króliki dobrały się do najwyższych stanowisk w państwie.
Pracę nad satyrą społeczną „Obedrzeć ze skóry” zacząłem rychło po obchodach pierwszej rocznicy dojścia Królików do władzy. Wstępny etap realizacji poszedł jak z płatka. Wiedziałem doskonale, w którym kierunku pójść, aby obnażyć nieudolność władzy i naiwność ludu weń wierzącą. Głównym bohaterem mojej powieści jest stary poczciwy królik imieniem Barry, który pewnego dnia zostaje schwytany przez będącego na polowaniu farmera. Biedaczek trafia do przedsionka piekła, gdzie razem z innymi schwytanymi zwierzętami czeka na ubój. Jako że nasz sprytny króliczek nie jest byle kiepem, podejmuje szybko próbę zmobilizowania sił przeciwko farmerowi- oprawcy. Zwierzęta tak długo nie potrafią dojść do porozumienia, że w końcu wszystkie trafiają jako danie główne i przystawki na stół gospodarza. Najbardziej zależało mi na nakreśleniu wyrazistych relacji między tymi, którzy rządzą rzeczywiście, a tymi, którzy chcieliby dojść do władzy. Nadanie zwierzętom cech typowo ludzkich, takich ja konfliktowość, niezdecydowanie, opieszałość i zazdrość wydało mi się całkiem zabawne, dlatego ochoczo przystąpiłem do pierwszego rozdziału powieści. Byłem mniej więcej w połowie drogi do celu, gdy zdecydowałem, że zaprezentuję dotychczasowe efekty pracy znajomemu redaktorowi. Okazało się, że nie tylko mnie zafascynował orwellowski klimat perypetii królika Barryego. Uskrzydlony pochlebstwami i wyrazami uznania, zakasałem rękawy jeszcze energiczniej i szło mi wybornie, aż do pewnego dnia.
Miało to miejsce w jeden z listopadowych wieczorów, kiedy to podczas twórczej roboty ktoś zapukał do drzwi. Z niechęcią oderwałem długopis od kartki i poszedłem otworzyć. Ów ktoś stojący u progu moich drzwi nie przedstawił się z imienia i nazwiska. Zapytał jedynie:
− Aleksander Solski?
Kiwnąłem aprobująco głową, a tajemniczy jegomość wręczył mi do rąk własnych egzemplarz świeżo wydrukowanego pisma ze stemplem u dołu przedstawiającym wizerunek królika z czujnie postawionymi na sztorc uszami. Przeczytałem tekst bardzo uważnie i to dwukrotnie, zanim spojrzałem pytająco na dostarczyciela wiadomości.
− Mam iść z panem? − odparłem cholernie zaskoczony.
− Zapraszam − rzekł tamten i poszedł przodem, prosto na podwórze.
Chyba niezbyt grzecznie byłoby, gdybym odmówił, więc wziąłem tylko kurtkę, wzułem buty i wciąż mocno zaskoczony i słabo przekonany poszedłem za gościem od listu.
− Dokąd jedziemy? − spytałem małomównego faceta, gdy wjeżdżaliśmy jego służbowym autem na most.
− Ktoś chce z panem pilnie porozmawiać − wyjaśnił niezbyt jasno kierowca.
− Czy ten ktoś nie mógłby po prostu zadzwonić? − nie byłem zbyt miły, ale nie miałem też ku temu powodów.
− To nie rozmowa na telefon.
− Powinniście chociaż uprzedzić o tym wezwaniu. Jestem teraz nieco zajęty.
− Pisze pan „Obedrzeć ze skóry”? − tajemniczy dostarczyciel listu, a obecnie także mój szofer łypnął ciekawskim spojrzeniem w lusterko, gdzie odbijało się moje dość, powiedziałbym, niewyraźne oblicze. O ile wcześniej byłem tylko zaskoczony, teraz bałem się zapytać o cokolwiek więcej. Kierowca, jakby czytając mi w myślach, rzekł:
− Proszę się nie niepokoić, to wszystko tylko drobiazgi.
− Czytał pan moją książkę?
− Ja nie, ale sporo się o niej mówi.
− Gdzie?
− Tam, dokąd jedziemy.
Podczas pierwszej wizyty w siedzibie Królików uderzył mnie spokój tam panujący. Kierowca wyjaśnił, że budynek, do którego wchodzimy, to sztab generalny rewolucjonistów. Od razu pomyślałem, że kopnął mnie cholerny zaszczyt, nie ma co. Idąc długimi, bardzo jasno oświetlonymi korytarzami wciąż zastanawiałem się, co też rewolucję może interesować moja książka i skąd w ogóle wiedzą, że jakaś książka powstaje?
− Proszę czekać, aż poproszą pana do środka − oznajmił kierowca zostawiając mnie samego przed drzwiami gabinetu jakiegoś Glendera.
W korytarzu nie było żadnej ławki, więc chodziłem od jednego końca do drugiego dla zabicia czasu. Wewnątrz trochę się gotowałem, gdyż nienawidzę bezczynności. Gdyby podano mi kartkę i długopis pewnie z miejsca naskrobałbym jakąś skargę na opieszałość urzędników. Wreszcie ktoś, chyba ten Glender, zlitował się wołając łaskawie „proszę wejść”. Gdy otworzyłem drzwi mężczyzna przy biurku energicznie bazgrał coś na zapisanych już kartkach papieru.
− Proszę, proszę − zachęcił pogrążony w pracy urzędnik.
Przystałem na prośbę i usiadłem naprzeciw. Jako że pracuś nie zwracał na mnie uwagi, powiedziałem:
− Otrzymałem wezwanie z rąk waszego posłańca. To chyba pomyłka.
Dopiero teraz Glender oderwał wzrok od kartek.
− Dlaczego? − zapytał zdziwiony.
− Nie jestem rewolucjonistą − odparłem zgodnie z prawdą. − Właściwie w ogóle nie udzielam się społecznie. Na co dzień zajmuję się pisaniem.
− Wiem, właśnie poprawiam pana książkę.
Zbaraniałem.
− Niech pan zerknie, śmiało. − Urzędnik przesunął w moją stronę plik zabazgranych od góry do dołu kartek.
Rzeczywiście, słowa, które czytałem, wydawały się znajome, ale na pewno nie należały do mnie. Oprócz kilku fragmentów całość brzmiała jak stek niejasnych bzdur, które powstają podczas zabawy w głuchy telefon. Patrzyłem z niedowierzaniem na to, co uczynił urzędnik.
− Co to jest? − zapytałem.
− Mam nadzieję, że przyszły bestseller − rzekł uśmiechnięty Glender. − Jak się panu podoba?
− W ogóle się nie podoba, to jakiś głupi żart. Skąd macie mój tekst. Żądam wyjaśnień.
− Przejdźmy więc do spraw bieżących. − Urzędnik odłożył na bok wszystkie zapisane kartki, po czym rzekł: − Nie widnieje pan jako pełnoprawny obywatel w żadnej państwowej organizacji.
− Już mówiłem, że nie jestem społecznikiem ani tym bardziej partyjniakiem.
− Korzystniej byłoby, gdyby zmienił pan nieco poglądy, zwłaszcza teraz, gdy wokoło tyle się dzieje. Stoimy u progu wielkich zmian. Chyba pan rozumie, że wybory z dziś decydują o jutrze.
− Mogę wiedzieć, dlaczego zostałem wezwany i co u was robi moja książka?
− To właśnie „Obedrzeć ze skóry” sprawiło, że się spotykamy. Wiele osób uważa, że napisał pan świetną historię, ale nie wszystko, co zawarte w treści, łączy się bezpośrednio z prawdą.
− Przecież to fikcja literacka − oponowałem.
− Proszę nie umniejszać znaczenia wyobraźni w życiu ludzi. Pan jako rzetelny twórca powinien wiedzieć najlepiej, jak wielką wartość ma prawda i jak łatwo oszukiwać chłonne umysły.
− Nazywacie mnie kłamcą?
− Ależ skąd. Chcę tylko panu uświadomić, że bagatelizowanie problemu nie pomniejsza jego konsekwencji.
− Co jest nie tak z moją opowieścią? − miałem dość tej pogawędki.
− Królik Barry, przyznaję, to zabawna postać − oświadczył chyba szczerze Glender. − Jest w niej jednak coś, co niezbyt przypada do gustu. Naprawdę uważa pan, że każdy przywódca dąży jedynie do samorealizacji? Egoizm charakteryzuje raczej zaślepionych słabeuszy niż wielkich narodowych bohaterów.
− Zaraz, zaraz − wtrąciłem. − Barry jest symbolem wątłego ducha ludu, który kończy na stole jako pasztet. Chłop ma szlachetne serce i wolę walki, ale nie potrafi działać. To tylko mały, bezbronny króliczek.
− I właśnie dlatego uważam, że powinien pan zmienić poglądy. Nie trzeba nam krytyków i malkontentów. Ludzie chcą, by ktoś zagrzewał ich do boju.
− Nawet jeśli zrobimy z nich głupków?
− Trzeba działać tak, aby się nie dowiedzieli.
− Musielibyście chyba sfałszować historię świata.
− Przeszłością będziemy martwić się później, najpierw zadbajmy o lepsze jutro. To co, pomożecie, panie kolego?
− Niepotrzebnie robi pan sobie nadzieje.
Spotkanie z Glenderem okazało się wierzchołkiem góry lodowej. Cholerni urzędnicy nie dawali mi od tej pory spokoju bombardując skrzynkę pocztową wiadomościami o różnej treści, choć cel pozostawał ten sam.
Dla Królików byłem nieosiągalny z tego względu, iż nie figurowałem na liście żadnej partii politycznej, próżno było także szukać mojego nazwiska pod petycjami ruchów społecznych oraz innych formalnych grup zrzeszających obywateli. Rządzącym sprawiało to szczególną przykrość, gdyż nie mogli mnie do niczego zmusić. Wiedziałem o tym, więc czułem się bezpieczny.
Jednym z pierwszych postulatów rewolucji była swoboda obywatelska objęta opieką − nadzorem państwa. Coś, co z założenia miało gwarantować wolność oraz poszanowanie indywidualności, okazało się w rzeczywiści cwanym aparatem kontroli społecznej. Otóż każdy dobry, uczciwy obywatel miał niezbywalne, chwalebne prawo żyć po swojemu. Owo prawo dawało niczym nieskrępowaną możliwość tworzenia licznych organizacji, zaś te miały pozostać niezależne od niczego. Gdy Króliki ogłosiły oficjalne stanowisko w tej sprawie, natychmiast zawiązały się mniejsze lub większe stowarzyszenia, które miały swoich reprezentantów, a ci zobowiązani byli składać w sztabie generalnym rewolucji systematyczne raporty. Nie trudno wnioskować, że ten specyficzny stan rzeczy w znacznym stopniu wpłynął na zjawiska donosicielstwa czy niezdrowej rywalizacji wewnątrz ugrupowania. Jeśli nie chciałeś być na cenzurowanym, należało unikać wszelkich zgromadzeń jak ognia.
Po kilku wizytach w sztabie generalnym, gdzie odbyłem wiele bezproduktywnych rozmów o przyszłości i przeszłości, otrzymałem listę instytucji, do których mogłem przynależeć, gdybym tylko zechciał. Wśród wielu atrakcji znalazły się na przykład takie kwiatki:
SSM − Stowarzyszenie Samotnych Matek
OKO − Organizacja Kloszardów i Obdartusów
OZI − Ogólnopolski Związek Impotentów
ZBD − Związek Brzydkich Dzieci
KWDP − Klub Wielbicieli Disco Polo
KJA − Katolicka Jedność Ateistów
ONZ − Organizacja Narodów Zboczeńców
ZWIS − Związek Weneryków i Syfilityków
LE − Liga Eunuchów
TZP − Towarzystwo Zmyślonych Przyjaciół
Skrzynka pocztowa pękała od upychania w niej ulotek promujących, a ja wciąż pozostawałem nieugięty, co w końcu najwyraźniej rozdrażniło zniecierpliwionych rewolucjonistów i nakłoniło do bardziej radykalnych rozwiązań.
Miałem zamiar udać się na wieczorną przechadzkę, kiedy na wycieraczce przed drzwiami spostrzegłem kolejny list ze stemplem w kształcie króliczka. Schowałem wiadomość do kieszeni płaszcza, sądząc że zawartość kryje w sobie kolejne zestawienie pseudostowarzyszeń, do których nie miałem ochoty należeć. Co tym razem? Związek Mężów Gwałcących Swoje Żony?
Siedząc na ławce w parku rozerwałem zaklejoną kopertę i zdębiałem. Wewnątrz znalazłem tym razem wyrok, na mocy którego zostałem skazany na przymusowy pobyt w zakładzie resocjalizacyjnym. Wyrok? Skazanie? Zakład resocjalizacyjny? W tym prostym łańcuchu postępowania brakowało jednego szczegółu, o czym, zdaje się, rewolucja zapomniała. Kiedy odbył się mój proces? Dlaczego w nim nie uczestniczyłem?
Po powrocie do domu przejrzałem wnikliwie wszystkie dotychczasowe wiadomości, jakie słano mi od samego początku. Żaden tekst, zawiadomienie, choćby jeden akapit nie informował o toczonym w mojej sprawie procesie. Przecież nie można tak po prostu skazać człowieka nie informując go wcześniej o tym. Gdzież się podział akt oskarżenia, w jakim sądzie orzeczono co następuje, kto pytał mnie o zeznania, i gdzie, do cholery, moje prawo do obrony? Nawet gwałciciel, zbrodniarz, największa szumowina społeczna nie zostanie tak potraktowana. Domagam się wyjaśnień i sprawiedliwości.
− Proszę się uspokoić − próbował mnie ugładzić Glender. − Wszystko można racjonalnie wyjaśnić.
− Kiedy odbył się mój proces? − byłem stanowczy i chyba niezbyt uprzejmy.
− Data widnieje na piśmie − wyjaśnił urzędnik i wskazał długopisem w punkt kartki. − O tu.
− Robi pan ze mnie idiotę? Widzę datę. Pytam, dlaczego nie zostałem wezwany na swój własny proces?
− Bo to tajny proces.
Nie zrozumiałem.
− Czasem nie warto nadmiernie stresować obywateli, którzy znajdują się w trudnej sytuacji − rzekł facet za biurkiem, jakby to było oczywiste. − Po co panu sąd i nerwy z nim związane? Nie lepiej spokojnie poczekać na werdykt w domu?
− Pan raczy, kurwa, żartować. Chcę wiedzieć, za co mnie skazujecie.
Mężczyzna za biurkiem otworzył opasłą tekę, z której natychmiast wyleciał stos kartek. Po przejrzeniu kilku arkusików urzędnik zatrzymał się przy jednym. Począł czytać:
− Obywatel Solski Aleksander skazany zostaje za czyn kontrrewolucyjny.
− A cóż to takiego? − zdziwiłem się.
− Każde działanie oraz zaniechanie, które wystawia władzę na szwank − wyjaśnił tamten, po czym dodał: − To nie koniec. − Wlepił znów wzrok w kartkę. − Działanie o podłożu terrorystycznym.
− Tego już dość. Wszystko to kłamstwa i fałszowanie dokumentów. Domagam się dowodów.
− Bardzo proszę − odparł spokojnie Glender i przewertował kilka kartek. − Dnia trzydziestego pierwszego grudnia, na kwadrans przed północą obywatel Solski odpalił petardę, która eksplodowała obok stojącego nieopodal urzędnika państwowego, wiernego członka Partii.
− Był Sylwester.
− Jak już wspomniałem do północy brakło około kwadransa. Dlaczego nie mógł pan poczekać razem z innymi? Pański nieodpowiedzialny, szczeniacki czyn to klasyczny przypadek okazywania dezaprobaty wobec norm społecznych oraz zamach na władzę.
− Człowieku, to tylko petarda − broniłem się dość desperacko. − Skąd miałem wiedzieć, że w pobliżu stoi partyjniak?
− O właśnie − przerwał mi Glender. − Określenia takie jak partyjniak, urzędas, czy nazywanie Królików „pierdolonym, futrzastym motłochem z odstającymi uszami”, jak pisze pan w swojej powieści kontrrewolucyjnej, to nic innego jak lżenie władzy. Przypomnę, że to jedynie niewielki wycinek z pańskiego pisarskiego paszkwilu, który od pierwszego do ostatniego słowa nacechowany jest nienawiścią. Nie wstyd panu?
− Ile zarzutów mi postawiono? − przestałem polemizować, a zacząłem myśleć o tym, co będzie dalej.
− Prócz tych, które przedstawiłem, jeszcze dwa. − Urzędnik znowu zerknął w kartkę, by przeczytać: − Pomoc okazana obcemu mocarstwu podczas wojny. A oto dowód.
Do akt dołączono fotografię, na której rozpoznałem siebie wręczającego ubogiemu Cyganowi darowiznę. Zastanawiałem się tylko, o jakie mocarstwo chodzi i o jaką wojnę.
− Jak pan to wytłumaczy, Solski? − naciskał urzędnik.
− Nie wiedziałem, że prowadzimy wojnę z Cyganami. Przecież oni nie mają nawet swojego państwa.
− Dlatego zajmują nasze. A co do wojny, mogę pana zapewnić, że trwają przygotowania do operacji odcyganienia kraju.
− Mógłby pan otworzyć okno?
− Duszno panu?
− Nie, chciałem tylko wpuścić do tego pomieszczenia trochę sprawiedliwości.
− W ten sposób niczego się pan nie nauczy.
− Jak wygląda czwarty zarzut? − zapragnąłem jak najszybciej wyjść.
− A to chyba oczywiste − rzekł tamten, jak gdyby rzeczywiście tłumaczenie stało się zbędne. − Nie doniósł pan organom prewencyjnym o zagrożeniu.
− Na kogo miałem donosić?
− Na siebie. Przecież wiedział pan, co planuje. Pomimo wyraźnych, rażących wręcz przesłanek zaniechał pan obowiązku każdego wzorowego obywatela, który powinien stać na straży porządku.
− Przysługuje mi prawo do odwołania − powiedziałem nie do końce pewien tej teorii.
− Oczywiście − przyznał Glender.
A więc istniały tu jeszcze jakieś skrawki sprawiedliwości, na którą można było się powołać. Byłem gotów zrobić wszystko, by zakończyć farsę.
− U kogo mogę złożyć odwołanie? − zapytałem.
− Proszę pisać do Sądu Najwyższego.
− Zrobię tak − rzekłem i wyszedłem bez pożegnania.
Postanowiłem, że udam się do sądu osobiście. Miałem pietra, że list może trafić w niepowołane łapska któregoś z Królików. Jeśli byli w stanie przechwycić egzemplarz mojej książki, z korespondencją poradziliby sobie równie łatwo.
Sąd Najwyższy odnalazłem w samym centrum. W drodze modliłem się, aby zdążyć na czas, choć nie miałem pojęcia, w jakich godzinach ów sąd funkcjonuje.
Do gmachu budynku prowadziły betonowe schody. Już od wejścia doświadczyłem uczucia rezygnacji, gdyż wewnątrz spotkałem tylko starszego portiera. Niech to szlag. Mimo wszystko podszedłem do dyżurującego gościa, by zapytać, czy ktoś może mnie przyjąć.
− Odwołanie od wyroku? − spytał staruszek, patrząc na mnie znudzonym wzrokiem.
− Tak − odparłem.
− Ile dali?
− Dwa lata − rzekłem.
− Za co?
− Za nic.
− Bzdura − machnął ręką starzec. − Za nic dają rok, co najwyżej półtora. Idź pan na pierwsze piętro. Sala sto dwa.
Ruszyłem więc kolejnymi schodami w górę. Pierwsze piętro także świeciło pustkami. Wokoło panowała cisza. Słyszałem jedynie swoje kroki. Gdy doszedłem do pokoju numer sto dwa, okazało się, że i tam nikt nie urzęduje. Drzwi jednak były otwarte, dlatego siadłem na ławce pod ścianą i postanowiłem poczekać. Cóż miałem począć.
Kolejne minuty bezczynności dłużyły się niemiłosiernie, a ja nie mogłem nic na to poradzić. Jak to możliwe, żeby w całym sądzie nie było żywej duszy poza dozorcą. Przecież ktoś musi tu przychodzić, choćby nawet zwykła sprzątaczka.
Po niespełna godzinnym kiblowaniu wróciłem na dół do znajomego portiera. Od razu rzuciłem mu srogie spojrzenie i powiedziałem:
− Na górze nikogo nie ma.
− Wiem − odparł on na to, czym nieomal wyprowadził mnie z równowagi.
− Więc po jaką cholerę kazał mi pan czekać? Na co?
− W sprawie odwołania każdy musi poczekać. Przychodzą tu różni tacy podobni do pana albo i nie. Odsyłam ich na górę i tyle. Większość rezygnuje szybciej niż pan. Niektórzy piszą po prostu odwołanie i zostawiają je na biurku.
− Gdzie wówczas trafia pismo?
− Do kosza.
− Wyrzucacie dokumenty do śmieci?! − byłem oburzony jak jasna cholera.
− A kto będzie to wszystko zbierał? − oburzył się także starzec. − Wyrok i tak już zapadł, więc po co się szarpać. Słyszałem, że w tych nowych ośrodkach jest luksus jak nigdzie indziej. Toż to nie wyrok a wczasy, kurwa go mać.
Nie miałem ochoty prowadzić dyskusji dalej. Podobnie jak z gabinetu Glendera tak i stąd wyszedłem bez pożegnania. Na zewnątrz zbierało się na deszcz. Miałem już dość dzisiejszej tułaczki. Potrzebowałem chwili odpoczynku, dlatego z sądu udałem się prosto do kawiarni.
Całe szczęście w lokalu były wolne stoliki. Siadłem przy jednym z nich i zamówiłem kawę z mlekiem oraz ciastko cytrynowe. Na ciastko nie miałem wcale ochoty, ale pomyślałem, że już najwyższa pora coś zjeść.
W drugim końcu sali przy stoliku rozmawiało dwóch mężczyzn, z czego jeden wydał mi się znajomy. Gość był odwrócony plecami, ale słyszałem od czasu do czasu jego głos. Byłem pewien, że to redaktor Plisz, któremu dostarczałem od lat teksty do wglądu. Jak raz dotarło do mnie, że przecież „Obedrzeć ze skóry” także przeszło przez ręce redaktora, ba, nawet wypowiedział się całkiem pochlebnie w kontekście przyszłej publikacji. Więc to jemu Króliki wykradły egzemplarz mojej satyry. Oby tylko nie miał z mojego powodu jakichś nieprzyjemności.
Obserwowałem, jak mężczyźni wstają, żegnają się uściskiem dłoni, a potem idą w stronę wyjścia. Choć Plisz przechodził tuż obok, a kawiarnia była nieomal pusta, nie zauważył mnie. Pomyślałem, że to zapewne wina braku okularów. Wolałem się nie naprzykrzać, tym bardziej, że nie wiedziałem, kim jest towarzysz redaktora. Mógł to być któryś z przeklętych Królików, a ich postanowiłem omijać, w miarę możliwości, szerokim łukiem.
Znałem adres zamieszkania Plisza, a jako że czułem się w obowiązku zapytać, czy nie miał ostatnio żadnych kłopotów z partyjniakami, wsiadłem w autobus jadący na przedmieścia.
Redaktor mieszkał sam od śmierci żony w jednorodzinnym domku z ogródkiem. Budynek dookoła zasłaniały wysokie tuje, za którymi można było się skryć. Postanowiłem, że zanim zapukam, rozejrzę się nieco. Wydarzenia ostatnich dni wykształciły u mnie paranoiczny lęk przed wszystkim.
Przez jedno z okien zajrzałem dyskretnie do pokoju gościnnego, gdzie miałem okazję bywać kilkukrotnie. Widok, jaki zastałem, wprawił mnie w stan szoku. Na komodzie, stoliku, nad kominkiem oraz na ścianach umieszczono portrety Papy Króla − przywódcy rewolucjonistów i obecnego szefa rządu. Dawniej pokój wypełniały oprawione fotografie pani Plisz. Co się z nimi stało? Nie przypominam sobie, aby redaktor kiedykolwiek wspominał o swojej sympatii do rewolucji, a już na pewno nie do samego przywódcy, który wisiał na każdej ze ścian.
Do pokoju wszedł redaktor niosąc filiżankę herbaty. Siadł na fotelu przed telewizorem. Akurat nadawano jeden z tych cholernych programów informacyjnych, gdzie całe pasmo poświęcano Królikom. Słowo rewolucja odmieniano tam przez wszystkie przypadki, a Papę Króla gloryfikowano jak święty obrazek. Program zawsze kończyło uroczyste wykonanie hymnu rewolucji. Obserwowałem jeszcze jakiś czas Plisza stojącego na baczność, wsłuchanego w melodię niosącą się z głośników. Pomyślałem, że to nie najlepsza pora na wizytę i poszedłem na przystanek.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt