„Przeznaczenie rozdaje karty, a my tylko gramy”
Artur Schopenhauer
Nie wiem, co podkusiło mnie, by pewnego szarego i deszczowego poranka zrobić małe porządki w mieszkaniu, zaprowadzić dawno już niewidziany ład i harmonię wśród setek szpargałów, rupieci i głęboko wepchniętych, gdzieś w dno szafy, starych zdjęć.
Siedząc na podłodze przeglądałem stosy fotografii, rzucając obojętne spojrzenie na dziesiątki postaci i miejsc, beznamiętnie wodząc po dawno już zapomnianych twarzach, uśmiechając się w duchu z niejakim niedowierzaniem, iż kiedyś kroczyłem innymi drogami, otaczałem się innymi ludźmi, w sercu grała inna melodia.
Lecz gdy cofniemy się pamięcią do przeszłych dni, odnajdziemy tam z łatwością osoby, które na zawsze wrosły w nią i stały się jakby integralną składową naszej własnej tożsamości, bądź to poprzez swoje niepospolite czyny, bądź przez niepowtarzalną, oryginalną osobowość, która wywarła na nas silny, niezatarty wpływ i pozostawiła wiecznie żywe wspomnienie, obraz po latach wciąż świeży i wyrazisty, jak gdyby powstał zaledwie wczoraj, tysiące dni i nocy temu…
Grzebiąc w morzu zdjęć, bez wahania wkładanych do wielkiej torby z przeznaczeniem do wyrzucenia, natrafiłem nagle na fotografię, której na próżno poszukiwałem w szafach przez długie lata, tracąc już nadzieję i zastanawiając się, czy w ogóle ją jeszcze kiedyś odnajdę.
Jakże rozpaczliwie chciałem ją mieć.
Była dla mnie wszak jedyną pamiątką, jedynym śladem i odbiciem wizerunku tego niezapomnianego człowieka z „wczoraj”.
Ileż to razy zapamiętale przetrząsałem cały dom, wywracając do góry nogami wszystko, co miałem wówczas pod ręką, tylko po to, by odnieść kolejną porażkę i załamany usiąść, bezsilnie złorzecząc – zapadła się pod ziemię, aby teraz nieoczekiwanie, kiedy się tego najmniej spodziewałem, sama wpaść mi w ręce, przy byle okazji, ot tak, niby przypadkiem, niby od niechcenia.
Patrzyłem teraz na dwóch mężczyzn, pozujących na tle jeziora, wesołych i beztroskich, widać jak na dłoni, że są przyjaciółmi i obce im troski życia, tu mają swoją chwilę młodości i szczęścia, bezcenny czas, który zapamiętają.
To było w lipcu, długo, zanim wydarzyło się TO…
Patrząc na fotografię, przeniosłem się myślami do czasów, kiedy żyliśmy chwilą, nie martwiąc się o nic, szczęśliwi z tego, co los nam daje i pełni wiary, że świat będzie nasz, gdyż to tylko kwestia czasu, odpowiedniego splotu okoliczności i bycia tam, gdzie trzeba, kiedy trzeba, przeznaczenia, które mamy za przyjaciela.
Obaj doskonale wykształceni, odnaleźliśmy się w życiu bez najmniejszego trudu: Edi jako początkujący adwokat, ja zaś zaczynałem wówczas jako przedsiębiorca, drobny z początku, lecz prężnie się rozwijający i sprawnie operujący na rynku materiałów budowlanych.
Wiedzieliśmy, że najlepsze dopiero ma nadejść, więc nie było żadnych powodów do zmartwień, należało iść swoją drogą i piąć się coraz wyżej.
Tak też było.
Nigdy w niczym ze sobą nie rywalizowaliśmy, zakładając, że tworzymy spójną całość i nie musimy sami przed sobą udowadniać, kto jest lepszy, a kto gorszy, rozumieliśmy bowiem, że jesteśmy tacy sami, identyczni i sobie równi, we wszystkim tak samo obdarzeni przez los i wyróżnieni, wzajemnie się szanujący i traktujący naszą przyjaźń jak najcenniejszą rzecz, jaka nam się dotąd w życiu przydarzyła.
Nigdy się ze sobą nie nudziliśmy. Zawsze wiedzieliśmy, co i gdzie zrobić, aby była dobra zabawa, i kiedy pozornie nic się nie działo, nawet wtedy czuliśmy się doskonale w swoim towarzystwie, milcząc, myśląc lub po prostu wyłączając się na chwilę z rzeczywistości.
Coś między nami było nieuchwytnego i niewypowiedzianego, lecz zrozumiałego bez słów, jakieś oczywiste porozumienie dusz, jakby dwóch ludzi stanowiło jedność psychiczną, dla którego ten drugi był idealnym sobowtórem, bratem i wiernym odbiciem własnej osoby.
Obaj wiedzieliśmy, że tak jest, zawsze było i pozostanie, i nigdy z nikim innym nie nawiążemy tak silnej i nierozerwalnej więzi, jak ze sobą, bowiem czuliśmy, iż są rzeczy, których miejsce jest poza słowem i nazwą, poza zrozumieniem i definicją.
Ogrom czasu, jaki ze sobą spędzaliśmy sprawił, że nauczyliśmy się wyczuwać siebie bez słów, na odległość, poprzez ściany i domy, przez kilometry i godziny, przez dni i tygodnie.
Potrafiliśmy bezbłędnie odgadywać własne zamiary czy nastroje i, co było dla nas obu wstrząsem, zdarzały się przypadki, kiedy udawało się poczuć, co myśli ten drugi, choć częstokroć byliśmy w dwóch różnych miejscach, oddalonych od siebie, nie widząc się, ani nie mając żadnych przesłanek, by wysnuć taki a nie inny wniosek.
Bywały chwile, gdy nagle i z zaskoczenia zalewała mnie nieznana i niewytłumaczalna fala smutku lub radości, miałem złe lub dobre samopoczucie, bolała mnie głowa bądź innym razem czułem złość do całego świata – nie dziwiłem się niczemu, kiedy po kilku dniach pojawiał się Edi mówiąc, że ostatnio przydarzyło mu się mieć chandrę, prozaiczny „ból istnienia”, a może po prostu wszystko wokół go denerwowało i chciał wysadzić ten cały wstrętny świat w powietrze, a ja, słuchając jego słów, słuchałem dokładnego opisu własnych stanów psychicznych, które przed chwilą były moim udziałem.
On również czuł to samo, i tak jak ja, przyjmował wszystko za rzecz oczywistą, potwierdzoną przez życie, którą należy przyjąć za pewnik.
Teraz, kiedy po latach trzymałem w ręku nasze zdjęcie, oczami wyobraźni ujrzałem tę poważną sprawę, którą nieopatrznie zdecydował się wziąć mój przyjaciel, nie wiedząc jeszcze, jakie skutki to za sobą pociągnie i jak odmieni jego życie.
Wszystko wyglądało z pozoru tak samo jak dotąd, sprawa jak każda inna, jakieś oszustwa podatkowe lub finansowe matactwa, dokładnie nie pamiętam.
Kto by wtedy pomyślał, że decydując się bronić tego człowieka, pospolitego krętacza, Edi zakończy pewien etap życia i wkroczy na nowy, nieznany dotąd grunt, który okaże się odmienny, niepewny i niebezpieczny, i fakt ten zapoczątkuje serię niezwykle zagadkowych wydarzeń, których żadną miarą, rozumem i logiką, wytłumaczyć się nie da, ani dziś, ani wtedy, kiedy próżno szukaliśmy obaj odpowiedzi.
Pamiętam dokładnie jego zachowanie, twarz i słowa – podjął się obrony tego człowieka jakby od niechcenia, bez większego zaangażowania, wiedząc doskonale, że jest winny i nie uniknie kary, co najwyżej można tu było mówić o zmniejszeniu rozmiarów jego klęski, o uzyskanie łagodniejszego wyroku.
Była to gra od początku przegrana i beznadziejna, gdzie żaden, nawet najlepszy obrońca nie dałby rady, bowiem dowody były tak przytłaczające, że nie pozostawiały miejsca na złudzenia.
Edi zajął się nią tylko ze względów finansowych, gdyż oskarżony krętacz nie żałował funduszy na swego adwokata, proponując mu podwójną stawkę oraz dodatkowe profity, jeśli sprawa zakończy się lepiej, niż na wstępie zakładano.
Rozmawiając z nim wielokrotnie w trakcie jej trwania zauważyłem, iż traktuje swego klienta z jawnym lekceważeniem i pogardą, wiedząc doskonale, jak skończy i że nie uniknie więzienia, i to, co wówczas najbardziej uderzyło mnie w zachowaniu mego przyjaciela, to nowa, niezbyt podobająca mi się cecha – Edi dostrzegał tylko wątek finansowy swej pracy, ochoczo chwaląc się, iż został adwokatem tylko po to, aby dorobić się fortuny na głupcach, którzy mu za swą głupotę będą płacić. Pamiętam ten błysk w jego oku, przypominający przenikliwe spojrzenie oszustów pokerowych, radość z dobrze opracowanego planu, wszystko to napawało mnie zdumieniem, gdyż takiego go dotąd nie znałem.
Wcześniej miał kilka łatwych zwycięstw – to właśnie zaszczepiło w nim ów niezdrowy popęd do zrobienia wymarzonego majątku w sposób szybki, bezbolesny i jak najmniejszym kosztem, nikt poza mną nie domyśliłby się, że Edi bawi się wszystkimi i spokojnie rozgrywa podwójną grę, lecz przy swej inteligencji i bystrości umysłu, miał wszelkie przesłanki ku temu, aby odnieść sukces, nie dając nikomu powodów do podejrzeń.
Kiedy nadszedł czas ogłoszenia wyroku, mój przyjaciel nie przejmując się niczym, oświadczył mi dzień wcześniej, iż nazajutrz jego nieszczęsny klient znajdzie się za kratkami i straci sporą część podejrzanego dobytku, a cała sprawa zakończy się absolutną porażką.
Mówił to, jakby opowiadał pierwszorzędny dowcip.
Przyjąłem to ze stoickim spokojem, nic nie podejrzewając, sądząc, iż to kolejne, łatwe zwycięstwo mego błyskotliwego przyjaciela.
Myliłem się…
Oszusta zaiste skazano na więzienie i przepadek części mienia, na co ponoć zareagował atakiem ślepej furii, potokiem wyzwisk pod adresem wysokiego sądu, jak i swego niefortunnego adwokata, po czym został odprowadzony pod silną eskortą, bowiem szarpał się i wierzgał niczym dziki koń, do miejsca przeznaczenia.
Tak zakończyła się ta pospolita sprawa jakich setki, lecz gdy pomyślę o jej skutkach i tym, co nastąpiło później, nawet dziś, po tylu latach, czuję ściskanie w gardle i dreszcz przerażenia przebiega mi gwałtownie po grzbiecie…
Edi nie przejął się niczym, to nie było w jego stylu, ani przegraną sprawą, była to przecież w oczach palestry poniekąd jego własna porażka, ani tym, że wykonując jeden, fałszywy ruch, otworzy w przyszłości puszkę Pandory i nic już nie będzie takie jak przedtem.
Był zbytnim optymistą i człowiekiem pełnym naturalnej, wewnętrznej siły, by zważać na skutki swego postępowania – w końcu nawet dobrzy adwokaci czasem przegrywają, zwłaszcza gdy w grę wchodzi sprawa beznadziejna, wtedy trzeba do końca zachować twarz i niezbędne pozory.
W przypływie radości ze zdobycia znacznego honorarium, urządził huczne przyjęcie, gdzie nie krył się ze swymi „poglądami” na temat klientów, wygłaszając teorie, które niejednego wprawiły w osłupienie, ale taki był Edi i nic nie mogłem na to poradzić.
Kto urządza bankiet z okazji własnej przegranej?
Minęło kilka miesięcy od czasu tamtej sprawy.
Spotykaliśmy się nadal dość często, na tyle, na ile pozwalał nam wolny czas, i rozmawialiśmy o wszystkim, co nas osobiście dotyczyło, jak i o sprawach błahych i nieistotnych, spędzając długie godziny na dyskusjach przy lampce dobrego wina i oryginalnym, kubańskim cygarze.
I kiedy pewnego razu umówiliśmy się u mnie na pogawędkę wieczorową porą i zazwyczaj dość punktualny Edi nie pojawił się na czas, coś mnie tknęło…
Coś bardzo złego.
Nie pojawił się także i później.
Po godzinie oczekiwania zadzwoniłem do niego, lecz telefon milczał ja zaklęty.
Wtedy wróciło to znane uczucie, które zawsze towarzyszyło naszej znajomości, ta pewność, niepodważalna i sztywna, od lat niezawodna – pewność, że wiem, co się z nim dzieje.
Po prostu to czułem, jak tysiące razy wcześniej odgadywałem jego myśli.
I jak tysiące razy wcześniej wyczuwałem przeróżne rzeczy, płynące do mnie od niego w eterze, lepsze lub mniej przyjemne, tak to, co poczułem teraz, przeraziło mnie nie na żarty, bowiem przewyższało złym charakterem wszystko, co kiedykolwiek dotąd „odebrałem”. Czułem, jak rozpaczliwe są jego myśli i jak gęsty mrok panuje w umyśle, który wysyłał do mnie sygnały mówiące o cierpieniu i bólu, przytłaczające i tragiczne…
Na moment wpadłem w panikę, lecz po chwili zebrałem się w sobie, próbując zastanowić się, co w tej sytuacji zrobić, jakie kroki przedsięwziąć. Postanowiłem natychmiast iść do jego domu i tam sprawdzić, czy go w nim zastanę, czy też, co gorsza, dom okaże się pusty i pozostanie mi koszmarna niepewność, gdzie go szukać i co właściwie się z nim stało.
Kiedy niedługo potem byłem już na miejscu i dzwoniłem bez przerwy długo i uparcie, wszystkim, co dane mi było tego wieczora zobaczyć, był widok zamkniętych drzwi.
Choć biłem w nie pięściami i szarpałem w przerażeniu za klamkę, tylko cisza była jedynym świadkiem niemocy i rozpaczy…
Wtedy zrozumiałem, że w środku nie ma nikogo.
Jednego byłem pewien: wydarzyło się coś, co bezpośrednio uderzyło w Ediego.
Nie wiedziałem, w którym kierunku ruszyć, lecz pewność, że nie zaznam spokoju, zanim go nie odnajdę, dawała mi siłę, czułem, że nie spocznę, dopóki nie dojdę, czemu wysyłał do mnie tak jednoznacznie rozpaczliwe sygnały.
Czułem je całym sobą, każdą cząsteczką ciała i umysłu.
Szły bez przerwy, z nieznanego, bezimiennego punktu w przestrzeni, silne, intensywne, zdecydowane, nieustannie, bez końca.
Nigdy nie wyczuwałem go tak bardzo, jak tej złej, złowróżbnej nocy, kiedy bezsilny myślałem o nim, że może ten jeden, pierwszy raz szczęście go nagle opuściło i na drodze pojawiło się to, przed czym tak bardzo broniliśmy się przez te lata i co wypieraliśmy ze świadomości – nieszczęście, ten podstępny obserwator naszych, ludzkich poczynań, lekceważone, negowane, spychane do poziomu niedorzecznego abstraktu.
Gotowe do skoku jak dzikie zwierzę, aby w chwili, gdy nasza czujność będzie uśpiona, zwalić się nieoczekiwanie niczym mordercza, górska lawina…
Sztywnym krokiem, nie wiedząc czemu, ruszyłem przed siebie, by po jakimś nieświadomym mi czasie odkryć, że podążam w kierunku własnego domu, podejmując prawdopodobnie podświadomie taką właśnie decyzję. Trochę mnie to zdziwiło, trochę zaniepokoiło, wydając się niezwykle osobliwym i jakby nie przeze mnie do końca postanowionym.
Poczułem się przez chwilę, jak gdybym nie utożsamiał się z tym, co robię, jak gdyby nogi same mnie gdzieś niosły, niezależnie od woli i rozumu, przejmując nagle inicjatywę, popychając w całym mym niezdecydowaniu ku czemuś nieznanemu.
Choć zmierzałem bezpośrednio do domu, w umyśle, ni stąd, ni zowąd, pojawiła się nagle natrętna myśl, iż nie powinienem tak tego pozostawić, to bardzo zły pomysł, by wrócić do siebie i biernie czekać na ciąg dalszy – za dzień, za tydzień, może wcale?
To nie do własnego domu szedłem, choć wszystko na to wskazywało.
Nie miałem tam dotrzeć, pomimo iż było już całkiem niedaleko.
Gdy dochodziłem już prawie do miejsca mego zamieszkania i odruchowo, nie myśląc wiele, sięgnąłem do kieszeni po klucz, aby za chwilę otworzyć nim drzwi, coś gwałtownie i kategorycznie powstrzymało mnie i nakazało cofnąć rękę – wrócić.
Nawet dziś, kiedy o tym myślę, wydaje mi się to koszmarnym snem i gorzkim żartem wyobraźni, która owej nocy postanowiła spłatać mi makabrycznego, perfidnego figla i zabawić się moim kosztem, rozpoczynając grę, a mnie czyniąc jednym z pionków.
I pamiętam każdą chwilę, każdą minutę, która potem nastąpiła…
Wtedy poczułem, że rozpaczliwe sygnały, wysyłane przez niego, szły z miasta, z pewnego, znanego mi z jego opowiadań domu – domu jego dawnego klienta-oszusta.
Tam też, długo nie zastanawiając się, ruszyłem.
Spojrzałem na zegarek – minęła północ.
Szedłem szybko, stawiając zdecydowane kroki, jakby czasu było za mało, jakby powoli dochodziła ta zła, czarna godzina, kiedy go zabraknie zupełnie.
Znałem adres, wielokrotnie wymieniany przez Ediego w trakcie naszych rozmów, i domyślając się lokalizacji domu, podążałem tam pewnie, mijając nie wiadomo kiedy, kręte, wąskie uliczki, wiodące do znanej dzielnicy willowej.
Gdy już się w niej znalazłem, puściłem się wzdłuż alei drzew, gęsto obrastających niewielką, pogrążoną w uśpieniu uliczkę.
To bez wątpienia musiało być gdzieś niedaleko, całkiem już blisko, wyczuwałem to niemal jak pewnik, jak rzecz oczywistą, wolny od niejasnych, mglistych domysłów, przekonany, że za chwilę stanę przed poszukiwanym domem i upewnię się, że właściwym ruszyłem tropem.
Jako że pora była późna, w żadnym z okien nie paliło się światło, osiedle dawno temu poszło spać i wokół panował mrok, słabo rozświetlony mdłym światłem latarń.
To właśnie tchnienie Zła wyczuwałem owej, dziwnej nocy, strumień mrocznej, brudnej energii, który jak nić Ariadny prowadził mnie do tego przeklętego miejsca, pod ten dom.
I jego sygnały…
Kiedy dostrzegłem palące się światła, bez upewniania się już wiedziałem, że to tu miałem znaleźć się w tę przedziwną godzinę.
Krótkie spojrzenie i odpowiedź przyszła wnet sama – adres zgadzał się, byłem na miejscu.
Patrzyłem na zaciągnięte, ciemne zasłony, szczelnie dociągnięte do samej ściany, zadając sobie pytanie, co też się za nimi kryje, jaką tajemnicą zaskoczy mnie to, co odkryję wewnątrz, czy odnajdę go.
Czułem, że tam był i czekał na mnie.
Z łatwością przeskoczyłem przez niezbyt wysoki płot, by po chwili znaleźć się już na terenie posesji, powoli i ostrożnie posuwając się w stronę domu, wykorzystując przy tym pojedyncze drzewa i skupiska krzewów jako naturalną osłonę.
Szybkimi, krótkimi zrywami zbliżyłem się do najbliższej ściany, nie odrywając wzroku od zasłoniętych okien, przywarłem do niej i wtedy usłyszałem przytłumione, wyraźne krzyki – głos należał do młodego człowieka, który wrzeszczał w przypływie wściekłości, po chwili gwałtownie milknął, tylko po to, by za moment zaczynać od nowa, rozjuszony, kipiący piekielnym gniewem. Nikt mu nie odpowiadał, lecz czuć było bez słów, że ktoś go musiał słuchać.
Powoli zacząłem posuwać się wzdłuż muru, patrząc do góry w nadziei, że natrafię w końcu na otwarte okno i nie pomyliłem się: jedno z nich było niedomknięte, lekko uchylone, poruszało się nieznacznie w rytm podmuchów nocnego wiatru.
Niewiele myśląc chwyciłem oburącz za parapet i odbiwszy się nogami od ziemi, podciągnąłem się z całej siły. W ten sposób wślizgnąłem się do pokoju.
Okazał się pusty i nieumeblowany. Na palcach podszedłem do drzwi i chwyciłem za klamkę.
Ruszyłem korytarzem, który tonął w półmroku w kierunku, z którego dobiegały nienawistne wrzaski, na pierwsze piętro, i znalazłszy wnet schody, zacząłem piąć się po nich ostrożnie.
Uderzyło w oczy ostre światło, co natychmiast uświadomiło mi, że jestem już prawie na miejscu. Stojąc na ostatnim stopniu, powili i niezwykle czujnie, wysunąłem głowę zza węgła.
Mój wzrok błyskawicznie padł na nieznajomego mężczyznę, który stał odwrócony do mnie tyłem i wygrażał komuś, kto siedział naprzeciwko niego na krześle i nerwowo wiercił się.
Był doń przywiązany grubym, białym sznurem do bielizny i miał zakneblowane usta.
Poznałem go natychmiast.
Człowiekiem tym był Edi.
A jednak nie pomyliłem się, słuchając sygnałów.
Poczułem niemiły ścisk w gardle i odruchowo rozejrzałem się wokół, jakby czegoś instynktownie poszukując, za czymś wodząc wzrokiem. Wnet oko moje spoczęło na ciężkim, metalowym świeczniku, który nad moją głową wisiał na ścianie. Powoli zdjąłem go z gwoździa i począłem bezszelestnie, krok po kroku, przemierzać pokój w kierunku szaleńca.
Wtedy kątem oka dostrzegłem leżący na stole pistolet…
Przysunąłem się na odpowiednią odległość i z całej siły uderzyłem go świecznikiem w tył głowy. Zatoczył się szeroko, lecz nie upadł. Niepokojąco szybko oprzytomniał i błyskawicznie chwycił broń, i choć obiema rękami próbowałem go jej pozbawić, zaskoczył mnie niebywałą siłą, która przewyższała moją, niebezpiecznie zagrażając życiu.
Nowa fala wściekłości szarpnęła mną i natarłem ze zdwojoną furią na atakującego przeciwnika, który jedną ręką próbował przyłożyć mi pistolet do twarzy, drugą zaś morderczo dusił, wpijając mi nieludzko silne palce w szyję.
Tarzaliśmy się na dywanie, raz ja na nim, raz on na mnie, i doprawdy nie wiedziałem wtedy, jak skończy się ta walka, kto wyjdzie z niej cało, a kto…
Gdy w pewnej chwili wziąłem górę, leżąc na nim, a dokładnie na jego plecach, wgniatając zawzięcie głowę w dywan, podkurczona ręka, w której trzymał broń znalazła się nagle gdzieś pod nim, przygnieciona naszym wspólnym ciężarem, i to sprawiło, że palec nieopatrznie nacisnął na cyngiel.
Odskoczyłem instynktownie na bok, nie wiedząc jeszcze, jaki jest skutek nagłego wystrzału, ale krótkie spojrzenie na bolesny grymas twarzy przeciwnika nie pozostawiał cienia wątpliwości: szaleniec nie żył, padł martwy, strzelając sobie w pierś…
Wtedy skoczyłem na równe nogi i podbiegłem do Ediego, który przerażonym wzrokiem obserwował całą tę mrożącą krew w żyłach scenę, i po wyjęciu z ust knebla oraz rozwiązaniu pęt, zauważyłem to od razu: lęk w jego rozbieganych oczach, lęk i grozę.
Prawdziwą trwogę kogoś, kto właśnie wrócił z piekła, komu śmierć zajrzała głęboko w oczy, kładąc już kościaną rękę na ramieniu i wskazując drogę, którą przyjdzie razem pójść.
Edi bał się nadal, choć było już po wszystkim.
Czułem, że cały drży, on, twardy i silny, dotąd nietykalny dla nieszczęść i upadków, on, który śmiał się w twarz wszelkim przeciwnościom losu, pokonywał każdą przeszkodę, wychodził z tarczą i podniesionym dumnie czołem.
Widząc jego zachowanie pomyślałem, że niczego nie dostajemy na zawsze, nic nie jest nam przypisane niczym przywilej, czy dozgonne wyróżnienie, bowiem kiedyś może przyjść dzień, który otworzy oczy na naszą słabość i ukaże całą bezlitosną prawdę o człowieczym losie.
Edi właśnie ją poznał, tej nocy, kiedy był już bardzo blisko „tamtego brzegu”.
I nie zdziwiłem się wcale, kiedy po kilku dniach absolutnie osiwiał.
Kiedy byliśmy jeszcze w owym koszmarnym domu, z wielką ulgą zdałem sobie sprawę, że na pistolecie szaleńca nie pozostawiłem odcisków palców, z prostej przyczyny, bowiem nie miałem go nawet przez sekundę w dłoni. Nikt zatem w przyszłości nie powiąże mnie z tym, co właśnie miało tu miejsce.
Lecz w jaki sposób Edi pojawił się w tym miejscu?
Drżącym głosem opowiedział mi, co wydarzyło się fatalnego wieczora.
Idąc do mnie został porwany, wprost z ulicy, przez mężczyznę, który okazał się bratem jego dawnego klienta-oszusta, wepchnięty bronią do samochodu i zawieziony do domu, w którym go później znalazłem. Mężczyzna po tym, jak Edi wsiadł do auta, zarzucił mu ciemny worek na głowę, aby nie wiedział, gdzie się właśnie wybiera.
Szaleniec musiał od dawna planować całą tę akcję, krok po kroku, poznając rozkład dnia mego przyjaciela i śledząc go w oczekiwaniu na dogodny moment i miejsce, kiedy będzie mógł go porwać, szybko, sprawnie, bez świadków.
Po przyjeździe zawlókł Ediego na pierwsze piętro i skrępował, wepchnął knebel w usta, aby porwany nie krzyczał.
Obłąkany mężczyzna oświadczył mu, że tej nocy umrze, zapłaci za pomyłkę i to on wymierzy mu karę jako brat, jako ktoś, kto ma do tego dane przez życie prawo i błogosławieństwo Boga, bowiem sam Bóg nakazał mu we śnie, by ukarał tego, który za przyjaciela ma Siły Ciemności i postępuje wbrew Jego regułom.
Ma się to odbyć równo o pierwszej, taka była wola Pana.
Dodał także, iż mój przyjaciel pożegna ten świat w sposób niepospolity, albowiem zostanie… zamurowany w piwnicy żywcem, w specjalnie przygotowanej dla niego wnęce, co odbędzie się atmosferze triumfu sprawiedliwości i prawości.
Podobno wykrzykiwał: „Przedtem zerżnę cię jak burą sukę, skurwysynu, żeby cię siedzenie paliło, twoje drobnomieszczańskie dupsko, jak te wszystkie kurwy, które dotąd waliłem, a potem potnę ci buźkę brzytwą. Powoli, mocno, tak, żebyś wiedział, czym jest to ostrze. Zmienię cię nie do poznania. Masz mi patrzeć w oczy. Kiedy będę cię ciął, chcę widzieć twój wzrok. To będzie jazda bez trzymanki. Obetnę ci uszy, nos, wytnę wargi, na koniec kleszczami wyrwę ci język, kutasie! A łapę, którą brałeś kasę za tamtą sprawę, odrąbię ci siekierą. Poczujesz, co to umieranie, dam ci to”.
Potem dodał, że wszystko to spocznie w słoju z formaliną.
Krzyki, które słyszałem, zanim doszło między nami do walki, były częściowo wyrazem wściekłości szaleńca w stosunku do „wiarołomnego” prawnika, a chwilami stanowiły swoisty dialog z Bogiem, który zapewne przez cały ten czas do niego przemawiał i zachęcał do mordu.
Słuchając ich, nie wiedziałem, że powoli zbliżała się pierwsza…
A więc, gdybym spóźnił się choć godzinę, Edi już by nie żył.
Kiedy mój przyjaciel po jakimś czasie nieco ochłonął, ostrożnie, by nie zostać zauważonym, wymknęliśmy się z przeklętej willi. Przedziwna rzecz – wystrzał nie obudził nikogo z sąsiadów, w oknach nadal panował mrok i nikt nie kręcił się po pogrążonej w uśpieniu uliczce.
Ta noc miała odmienić całe życie Ediego, nieodwracalnie, radykalnie i bezpowrotnie.
Tam, w tym nieznanym domu, narodziło się coś, czego do dziś nie rozumiem, i jestem pewien, że nigdy mi się nie uda – coś, co stało się skutkiem, i choć wiele razy się nad tym zastanawiałem, zawsze wracałem do punktu wyjścia.
Do rana przesiedzieliśmy u mnie, niewiele rozmawiając, godząc się powoli z tym, co zaledwie przed chwilą zaszło, starając się pozbierać rozbiegane, chaotyczne myśli, odnaleźć choć nędzną namiastkę spokoju. Ciszę przerywały krótkie wypowiedzi Ediego:
- Wiesz, o czym wtedy myślałem? Czego najbardziej pragnąłem, wiedząc, że mój czas się kończy? – zapytał znienacka. – Zniknąć, zapaść się pod ziemię, rozpłynąć się w powietrzu. Tego właśnie chciałem. Być wtedy gdzie indziej, bezpieczny i wolny…
Edi płakał, płakał jak dziecko, a w jego oczach wyczytałem wdzięczność, jakiej nie wyrazi żadne słowo, żaden gest. Wiedziałem, co czuje i dziękowałem losowi, że owej, przeklętej nocy stanął po naszej stronie.
Nie tak miało się to wszystko skończyć.
I nie wtedy…
Na dalszy ciąg mieliśmy obaj jeszcze długo poczekać, aż w księdze życia przewróci się następna, nieznana i nieodgadniona karta. W księdze jego życia, bowiem los szykował już kolejną niespodziankę, jakże odmienną, jakże niezwykłą…
Edi już nigdy nie wrócił do siebie.
Stał się człowiekiem zrezygnowanym i biernie przyjmującym wszystko, co przynosi ze sobą życie, nie walczył już o marzenia, nie snuł fantastycznych planów o niewyobrażalnej fortunie, stopniowo zaczął odsuwać się od świata, w miarę, jak dawna werwa i witalność ustępować poczęła milczącemu i tajemniczemu usposobieniu, nastrojowi melancholijno-filozoficznemu, zanikowi wyższych dążeń i ambicji.
Osiadł nagle na mieliźnie bytu, prowadząc małe biuro prawnicze.
Z aktywnej adwokatury zrezygnował na zawsze, nigdy już nie pojawiając się na sali sądowej, ani nie podejmując się żadnych, poważniejszych zleceń.
Nie wracał także do rozmów o pieniądzach, traktując je jak każdą inną rzecz, chłodno, obojętnie, bez cienia entuzjazmu.
Jedyną rzeczą, jak nie uległa zmianie, była nasza przyjaźń.
Choć obaj wiedzieliśmy, że w życiu Ediego nastąpiła gwałtowna przemiana, potrafiliśmy zachować to, co bezcenne i dostosować się do siebie w tych jakże nowych i dotąd nieznanych warunkach. Coś między nami było solidnego jak stal, niezniszczalnego i odpornego na wszystek brud, jaki niesie ze sobą mętna rzeka życia, coś, co zdarza się ten jeden raz, lub, co gorsza, nie zdarza się nigdy…
I przyszedł dzień, który miał okazać się dla mego przyjaciela początkiem nowej, niezwykłej drogi, i przyszło to tak nagle, jak owa zła, przeklęta noc, by spośród miliona życiowych szlaków ukazać ten jeden, dziewiczy.
Pewnego dnia spotkaliśmy się u niego jak zwykle na pogawędkę, bowiem nie widzieliśmy się od kilku dni, a on najwyraźniej miał mi coś ważnego do powiedzenia.
Przyjął mnie w sposób dobrze mi znany, niewróżący niczego zaskakującego, zachowując się spokojnie, będąc w wyraźnie filozoficznym nastroju. Mówił coś o prymacie ducha nad materią, sile sprawczej, jaką jest silnie skondensowana ludzka myśl, mogąca wpływać na rzeczywistość i wszelkie jej przejawy, o tym, że wszystko, co nas otacza, może być jedynie wytworem lub kaprysem czyjejś woli, której zamiar zmaterializował się nagle konkretnym kształtem w wymiernym, widzialnym świecie.
- Wiesz… - powiedział nagle. – Ja się wtedy zmieniłem. Tamtej nocy, pamiętasz, kiedy… Coś się ze mną stało. Nie rozumiem tego i nigdy nie zrozumiem. To się dzieje. Ja to potrafię…
- Ale co? – spytałem poważnie zaciekawiony jego tajemniczymi słowami.
- Za chwilę zobaczysz mnie przed domem – to powiedziawszy… zniknął.
Osłupiały, byłem sam w pokoju, w zaskoczeniu rozglądając się na próżno wokoło.
Ediego naprawdę nie było ze mną, nagle przepadł, rozpłynął się w powietrzu, nawet nie zdążyłem krzyknąć z wrażenia, przerazić się, czy odskoczyć na bok – puste pomieszczenie nagle wypełniło mnie niewypowiedzianą grozą.
Na chwiejnych nogach, z trudem dźwignąłem się z fotela i podszedłem do okna.
Odsunąłem firankę…
Przed domem, na chodniku, stał Edi…
Odskoczyłem jak rażony prądem i przypadłem w przerażeniu do najbliższej ściany.
Serce biło mi jak oszalałe, a w uszach nieznośnie szumiała krew – czyżbym tracił zmysły?
Jeszcze raz przysunąłem się do okna i rzuciłem krótkie spojrzenie: chodnik był pusty!
Zasunąłem firankę i odwróciłem się: za moimi plecami stał Edi.
- Powiedz, co widziałem? Co to było, bo nie rozumiem?
- Widziałeś mnie – rzekł spokojnie. – Ja to potrafię. Myślę, że przekroczyłem barierę lęku, widziałem już śmierć. To poszło dalej, dało nowe narodziny. Tak bardzo chciałem wtedy zniknąć.
- To złudzenie, kaprys wyobraźni!
- Nie, to rzeczywistość, moja obecna rzeczywistość. Już nigdy nikt nie będzie panem mego losu, nikt nie zagrozi mi, nie wyciągnie ręki po życie.
- Czy ty naprawdę…
- Wystarczy, że pomyślę i za chwilę będę tam, gdzie zechcę. To wędrówka ciała i duszy.
- Kiedy to się zaczęło? Po tej nocy, tam?
- Jakiś czas później. Pewnego dnia zapragnąłem wyrwać się do domu, praca mnie nużyła, pogoda pod psem, chciałem po prostu jak najszybciej znaleźć się w łóżku, i uwierzysz, po chwili byłem już w moim pokoju, leżąc wygodnie w pościeli, nie martwiąc się o nic. Tylko jedna, krótka myśl. Nie miałem zamiaru kryć się z tym przed tobą, dlatego poznałeś prawdę.
Po tej rozmowie pozornie nic między nami się nie zmieniło, spotykaliśmy się jak dotąd, rozmawialiśmy godzinami, zachowując się, jak gdyby nic się nie stało, lecz ja podświadomie, tak jak owej fatalnej nocy przeczuwałem, że gromadzą się wokół niego nieznane, czarne chmury, coś z wolna narasta, trudne do uchwycenia i określenia, jednakże wysyłające do mnie złe, zatrute sygnały…
On czuł się bezpieczny i jak niegdyś nietykalny, obdarzony tajemniczym, nieodgadnionym darem, pewien, że jeden prosty akt woli pozwoli mu uniknąć niebezpieczeństwa i przenieść go w spokojne, dalekie od zagrożenia miejsce, gdzie z przymrużeniem oka spojrzy na wroga, jak na kiepski, banalny żart idioty.
Jeszcze kilkakrotnie miałem okazję obserwować jego niezwykłe umiejętności, za każdym razem odczuwając osobliwą ambiwalencję uczuć, bowiem z jednej strony podziwiałem go za niewytłumaczalne zdolności, z drugiej zaś głęboko mu współczułem, lecz czemu tak było, sam nie wiedziałem.
Zbyt tajemnicze było to zjawisko, by można było traktować je jak rzecz oczywistą, nie wiadomo bowiem było, czy jest niezależnym wytworem jaźni mego przyjaciela, czy też stoją za tym obce, bezcielesne byty, które z odległych zaświatów wpływają na bezwolną ludzką marionetkę…
Trudno rzec, czy owa zdolność samorzutnie powstała pod wpływem śmiertelnego, długotrwałego przerażenia, czy też w chwili, kiedy umysł zastygł w mrocznym paraliżu i sytuację tę wykorzystała potężna, nieznana wola, o bezimiennym pochodzeniu, wnikając do niego w momencie największej podatności, by pozostać tam i ujawniać się w odpowiednich sytuacjach.
Nie znając źródła pochodzenia owej tajemnej siły, nie można było stwierdzić, czy niezwykłe „wędrówki w przestrzeni” wynikały rzeczywiście z własnej i niepodległej decyzji Ediego, czy też objawiała się tu obca moc, chwilowo zastępująca własną świadomość, z zachowaniem wszystkich pozorów osobowości oryginalnej.
Niedługo potem zaczęły się eksperymenty.
Mój przyjaciel, z niezrozumiałych dla mnie powodów, postanowił nagłośnić swój niezwykły i zagadkowy przypadek, może nagle wróciła mu dawna chęć bycia w centrum uwagi, może na nowo poczuł się kimś niepowtarzalnym i wyjątkowym, a może po prostu, jak niegdyś, zapragnął zbić na tym niezłą fortunę, stanowiąc nie lada atrakcję, za którą niektórzy gotowi będą słono zapłacić, by tylko dotknąć „niepoznanego”.
Dziś, kiedy to wspominam, myślę jednak, że to właśnie owa zapomniana potrzeba bycia kimś popchnęła Ediego do rzucenia wyzwania losowi, do świadomej prowokacji, by sprawdzić, na ile pozwoli się on posunąć, na ile okaże się posłuszny woli zwykłego, niezwykłego człowieka.
Zaczęto organizować pokazy niesamowitych umiejętności, czasem odbywało się to w kręgach medycznych, innym razem wśród policjantów, jeszcze innym razem wśród przeciętnych, szarych ludzi, którzy chcieli zobaczyć na własne oczy znikającego mężczyznę, co jak duch przenika z łatwością ściany i przenosi się do dowolnego miejsca w przestrzeni.
Lekarze badali go pod kątem ewentualnych anomalii psychicznych lub organicznych, przeprowadzali setki testów i pomiarów tylko po to, by nic nie odkryć, nic nadzwyczajnego nie uchwycić, nie stwierdzić choćby lekkiego wzrostu ciśnienia lub przyspieszenia tętna.
Policja proponowała czasem dość rygorystyczne eksperymenty, polegające na przykuciu do metalowej barierki lub innego, stałego elementu i zamknięcie w zaplombowanym, opieczętowanym pomieszczeniu, aby utrudnić tym samym zbyt łatwe „wymknięcie się”.
Kiedy otwierano później drzwi, znajdowano wewnątrz nadal zatrzaśnięte kajdanki, luźno zwisające z poręczy, co jasno uzmysławiało wszystkim, że i tym razem Edi okazał się chodzącym cudem, czyniącym z niemożliwego możliwe.
Wojsko poszło dalej: kiedyś opuszczono go w zamkniętej kapsule na dno jeziora i bacznie obserwowano gładką taflę, by dostrzec ewentualne ruchy wody.
Nie muszę mówić o potężnym zaskoczeniu widzów, kiedy ujrzeli po chwili mego przyjaciela na przeciwległym brzegu, radośnie machającego ręką i wesoło pogwizdującego.
Jakby tego było mało, innym razem zawieszono go wysoko nad ziemią na potężnym ramieniu dźwigu, w specjalnej uprzęży, z której zniknął, zanim ktokolwiek zdążył powiedzieć „och!”.
Najwięcej „pokazów” odbywało się w kręgu zainteresowanych nim grup fascynatów, którzy zasypywali go propozycjami spotkań, płacąc nieraz horrendalne sumy za wizytę mistrza.
Pewnego wieczora, przed jednym z takich seansów, spotkaliśmy się jak zwykle, aby porozmawiać i spędzić razem trochę czasu, wypalić cygaro i wypić lampkę wina.
Edi był w doskonałym humorze, widać było, że rozpiera go energia i siła, duma z tego, kim się tak nieoczekiwanie i nagle stał, jakąś niespotykana dotąd euforia i poczucie wszechmocy, którego nigdy wcześniej w takim natężeniu u niego nie widywałem.
Był zaskakująco wesoły i dowcipny, mówił wiele i do rzeczy, znów tak jak niegdyś przed laty rzucał w przestrzeń śmiałe plany, i nagle zauważyłem, że na nowo zaczął marzyć, pełen wiary, która mogłaby góry przenosić, dodając skrzydeł, obiecując wszystko, co świat może dać.
Z błyskiem w oku i z szelmowskim uśmiechem chwalił się pokaźnymi pieniędzmi, które w oszałamiającym tempie zarabiał na pokazach, jeżdżąc po całym kraju, a nawet będąc wielokrotnie za granicą, gdzie jego sława zdążyła już nieźle namieszać ludziom w głowach – i tam każdy chciał zobaczyć człowieka-ducha, jawne zaprzeczenie praw fizyki, zjawisko bijące na łeb, na szyję podrzędnych iluzjonistów, wyciągających niezmiennie od stuleci białego królika w kapelusza.
Napomknął coś o rodzinnym gniazdku, o dzieciach i żonie, której jeszcze nie ma, ale pewnie gdzieś tam, w przestrzeni czeka już na niego, przeznaczona mu i pisana.
Był znów sobą, tym Edim, jakiego znałem przez wszystkie te lata, do owej fatalnej nocy, jakby czas cofnął się i wymazał wszystko, co złe i przeniósł nas do najpiękniejszych chwil naszej przeszłości.
Obaj poczuliśmy się tak tego wieczora, obaj byliśmy znów młodzi, bo młodość nie wiąże się z wiekiem.
I kiedy poprosił mnie po raz pierwszy w życiu, bym wziął udział w jego pokazie, zgodziłem się chętnie i z radością, bowiem jego radość była moją, jego sukces stawał się moim własnym, i wiedziałem, że tak pozostanie, tak będzie, dopóki będziemy żyć.
Spotkanie miało się odbyć w mieszkaniu pewnego wspólnego znajomego i tam też udaliśmy się tego niezwykłego wieczora, beztroscy, jakby świat dopiero co otworzył nam swe wrota.
Gdy wszyscy się już zebrali, Edi oznajmił, iż zaprezentuje coś, czego nigdy dotychczas nie wykonywał, a mianowicie przemieści się do odległego o niecałe dwadzieścia kilometrów miasteczka i w związku z tym, aby uwiarygodnić cały eksperyment, poprosił jednego z zebranych, żeby zadzwonił do kuzyna zamieszkującego tam, którego Edi znał osobiście, miał on oczekiwać na mego przyjaciela w domu.
Natychmiast zadzwoniono i po chwili nadszedł czas na najważniejszy moment wieczoru.
Zapanowała cisza i skupienie.
Każdy przyglądał się wszystkiemu wokół, by nie przeoczyć żadnego szczegółu i zapamiętać cały fenomen jak najdokładniej, minuta po minucie.
Wtedy Edi wstał, wyszedł na środek i… zniknął.
Wśród zebranych dał się słyszeć cichy szmer podziwu, ktoś podszedł do okna i otworzył je, ktoś inny zapalił papierosa.
Jakaś kobieta osunęła się z wrażenia na sofę.
Po upływie dziesięciu minut zadzwoniono do miasteczka, by upewnić się, że Edi „dotarł” tam szczęśliwie, lecz to, co usłyszano, zaniepokoiło wszystkich…
Mężczyzna, do którego dzwoniono stwierdził, że jest nadal sam w domu.
Po kwadransie ponowiono próbę rozmowy, lecz i tym razem odpowiedź była taka sama.
Tego wieczora, który przeciągnął się do późnych godzin nocnych, dzwoniono jeszcze kilkakrotnie, niestety na próżno – Edi nie pojawił się w miasteczku, nie pojawił się również później.
Nikt nigdy go już nie spotkał, nikt nigdzie nie widział.
I ja należałem do tych, którym nie dane było oglądać go żywego.
Tego wieczora był nasz ostatni raz.
I mijały miesiące i lata, lecz on nie wracał.
Wtedy zrozumiałem, że musiał zagubić się gdzieś między wymiarami trwania, zabłądzić, wchodząc na fałszywą, ślepą drogę, z której nie było już powrotu do naszego świata.
I jest tam gdzieś nadal, sam, wciąż szukający drzwi do tego poziomu istnienia, wciąż wierzący w swoją szansę.
Patrząc na naszą fotografię, na dwóch, młodych, szczęśliwych ludzi, przed którymi było całe życie i tysiące marzeń do spełnienia wiem jedno, że gdziekolwiek dziś jest, widzi mnie i wie, co czuję, i choć to może zabrzmieć niedorzecznie, wciąż wierzę, że nadejdzie taki dzień, kiedy wróci i znajdzie tę właściwą drogę.
I trzymając to zdjęcie cieszę się, że chociaż tak go mam.
Bowiem pewne rzeczy nigdy nie umierają.
Odejdą wraz z nami, kiedyś, gdy wybije ostatnia godzina.
Lecz czy i wtedy nie zabierzemy ich do innego, lepszego świata?
28 stycznia 2014
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt