To nie takie proste – uleczyć człowieka z wiary w szczęśliwe zakończenie.
Późna jesień za oknem nie zachęcała do spacerów. Snuł się więc po domu niczym zbity pies. Chciał jakoś odreagować ten niepokój, który go dręczył, ale nie wiedział jak to zrobić. Zawsze miał skłonności do umartwiania i żadnego na to antidotum. Było mu przykro i żal, ale nie potrafił uzmysłowić sobie czego tak żałował. Odczuwał lekkie mdłości, gdy przypominał sobie, że jest określonym człowiekiem, że nie ma szans na wyzbycie się tych kilku cech, choćby samoudręczenia, jakie przywarły do niego od czasu, gdy dorósł, a jego życie stało się mieszaniną rutyny i chwilowych tylko odchyleń od normy.
- Czy ja wyglądam na rozczarowanego? – zapytał kiedyś kolegę, z którym chyba całkiem dobrze się rozumiał.
- Nieustannie – odpowiedział mu, i było to prawdą.
W taki wieczór jak ten pragnął założyć ciepłą kurtkę i po prostu wyjść. Iść przed siebie, niespiesznie, krok po kroku, aż zmęczy się brakiem celu. Chyba był jednak na to zbyt tchórzliwy. Bał się, że i to nic nie da, że na zewnątrz też będzie takim samym sobą, jak tutaj. Rezygnował raz za razem z nadziei na odmianę. Choćby odmianę perspektywy postrzegania. Zbyt dokładnie znał już swój strach, swoje fobie, swój mikrokosmos maleńkich jak łepki od szpilek przerażeń.
Obserwował otoczenie z niesmakiem. Nasłuchiwał odgłosów zza ściany. Tam też rozgrywała się tragedia. Była bardziej namacalna i żywa, jednak uznawał ją za coś gorszego niż jego własny los. Krzyki, kłótnie, trzaskanie drzwiami – małe, ludzkie piekiełko, w którym trwali ludzie – demony, ludzie – psy, ludzie – manekiny. Wielokrotnieli mu w myślach, gdy słyszał kolejne, obryzgane wstrętem strzępy zdań. A przecież wiedział doskonale, że są pojedynczy, w pewnym sensie wręcz jednowymiarowi. Składali się niemal wyłącznie z instynktów, nienawiści, urazy. Nie zastanawiali się nad tym, czy warto podnosić głos z powodu nieumytego talerza. Działali odruchowo i automatycznie. Zapewne miało to jakiś sens, ale on go nie znał.
Nie reagował już na to, co się działo tuż obok. Pewnie w milionach innych domów było podobnie. Norma nie była już normą w żadnym, choćby wyjątkowo odległym miejscu. Była czymś karykaturalnie wykrzywionym, zmienionym nie do poznania. Normą był gniew, normą była przemoc, normą były bezgłośne łzy. Tak kształtowały się jednostki najsilniejsze. Miał przynajmniej taką nadzieję. Musiał w to wierzyć, by oprzeć się sile krótkich, ale intensywnych napadów szału.
Był sam, samiuteńki jak palec. Układał plan na później, na potem, na szczęśliwe kiedyś, które nie nadchodziło. Nie przybliżało się nawet. Mijały tygodnie, miesiące i lata, ale nic się nie zmieniało. Tyle zim, wiosen, lat i jesieni, takich jak ta, przeminęło mu na oczekiwaniu. Tyle poranków i zachodów słońca zliczył, że przestał wierzyć chłodnej, matematycznej kalkulacji. Niemożliwe przecież, że to już wszystko. Że nic innego nie zastąpi teraźniejszości. Że oni tam będą wiecznie spierać się o nic, pluć nienawiścią, demonstrować niewyczerpalność pokładów destrukcji skierowanej do wszystkich i wszystkiego. A jednak, a jednak.
W taki wieczór jak ten pragnął być sam, samiuteńki jak palec. Było mu dobrze z tą ciszą, w tym ciemnym pokoju, stukać palcami w klawiaturę, odejść na chwilę, by zobaczyć siebie z innej strony. Zdemontować źle zaprojektowany świat swoją nieobecnością. Tak mogłoby być. Tak byłoby wcale nieźle – osądził. Niewiele już oczekiwał. Gdy dosłyszał odgłos rozbijanego szkła i wrzaski ojca, zrozumiał, że rzeczywistość nie pozwoli mu odsunąć się od siebie tak łatwo.
Ujrzał jak na ścianie formuje się wielki brunatny cień. Wstał i przykleił się do miejsca, w którym jasność stykała się z ciemnością, tworząc ostrą jak stara brzytwa krawędź. Nie potrafił odejść, tak po prostu wyjść z kąta w rozległą przestrzeń. Chciał, próbował wygiąć się do tyłu, ale nie miał w sobie tyle siły. Wilgoć i brud wnikały w jego bezwładne ciało, od stóp i dłoni, przez wychudzony brzuch, po szyję, gardło, nozdrza. Oswajał je w sobie. Przyjmował.
Zszedł do piwnicy. Miał dość tych wszystkich mniejszych i większych kompromisów. Po drodze wykręcił wszystkie zakurzone żarówki. To były przecież jedynie namiastki. Z każdym stopniem ubywało mu kilka centymetrów. W końcu stał się zupełnie malutki, prawie niezauważalny.
Ulokował się wygodnie pomiędzy starym, przerdzewiałym rowerem, na którym uczył się jeździć w dzieciństwie, a kupką śmierdzących łachmanów.
Nie wiedział, gdzie jeszcze mógłby pójść.
W niezmąconej ciszy usłyszał wreszcie własny oddech.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt