Londynka-blondynka - Anima
Proza » Długie Opowiadania » Londynka-blondynka
A A A

(B)londynka

 

Odbija się od jasnoczerwonego podłoża z drobnego pyłu. Bosymi stopami muska przypominające makaron, spiralne wodorosty. Unosi powieki, pozwalając wrzącej, bulgoczącej radośnie wodzie przytulić się ciasno do białek swoich oczu. Wilgotny język zlizuje z warg pomidorową, gęstą ciecz, a uszy wsłuchują się uważnie w pobrzękiwanie srebrzystych wioseł w kształcie łyżek, ocierających się o siebie natarczywie, jak w erotycznym tańcu. Jeśli tak wygląda dno, to ona nie chce wracać na powierzchnię. A to, że znalazła się właśnie w przepastnych odmętach oceanu nędzy, nie ulega wątpliwości.

Po raz pierwszy w życiu skonsumowała chińską zupkę.

 

Tam, w górze, pewnie właśnie zaczynają jej szukać. Nawoływania, z czasem coraz bardziej nerwowe, przebijają falującą taflę jak szpilki korkową tablicę z ogłoszeniami. Nie zdoławszy dobiec jej uszu, przerażone krzyki rozpływają się w wodzie na zawsze niczym efekciarskie, kolorowe mydełka w buchającym parą jacuzzi.

Całkiem możliwe, że utonie. Równie dobrze mogą jednak wyrosnąć jej skrzela.

 

Odstawia talerz do zlewozmywaka. Czas na kolejną dawkę ogłoszeń. Ach, jak miło szeleści ten szorstki, ścierny papier! Nie to, co te ohydne, kolorowe magazyny, lśniące obietnicą soczystych jak owoc mango plotek. Tutaj też mają plotki. Równie pikantne. Jakaś aktorka zostawiła męża po dwudziestu dwóch latach związku. „Krótko wytrzymała”, myśli. „Ja męczyłam się prawie trzy lata dłużej”. Ogłoszenia o pracy. Trzy ostatnie strony. E, nic ciekawego. Kto w dobie Internetu czyta takie rzeczy? No, nic to, trzeba będzie znowu przejść się do jakiejś kawiarni. Leniwie zerka na okładkę. Wróżka Talia. Tarot, kabała, rytuały. SMS o treści. Koszt. Strata czasu. I pieniędzy. Przede wszystkim pieniędzy. Pieniądze trzeba skrupulatnie liczyć, układać w zgrabne kupki, aż powstanie wieża. Jej twierdza. A może odrobina przyjemności? Robert, dwadzieścia osiem lat, chętnie da ci rozkosz, jeśli... Co za głupoty! Dosyć tego. Gniecie papier w kulkę. Wychodzi. Czas porządnie zachłysnąć się wolnością, zanim wypełnione życiodajną wodą płuca odmówią posłuszeństwa sprawiając, że naprawdę straci oddech.

 

Ma na imię N. Jest piękna. Duchem. I mądra. Po szkodzie. I nie wie, co dalej. Jej rodzice byli (i chyba nadal są) prawnikami. Pewnie pobędą nimi jeszcze jakąś chwilę, do emerytury, zawału, krachu na giełdzie, ślubu Aggs, podwieczorka i końca świata. Ona – jest średnią z ich trzech córek. Starsza, Mags, skończyła dyplomację, bo chciała zostać ambasadorem Chin. W zamian za to wyszła za mąż i została panią ambasadorową. Młodsza, Aggs, nie lubi się uczyć, bo chce zamieszkać na stałe na jakiejś niewielkiej wyspie w Oceanii, której zdjęcie oprawiła w ramkę z muszelek i powiesiła w swojej sypialni. Przycinanie drzewek, wybieranie z piasku oślizgłych wstążek-glonów, które później można wpleść we włosy, bo przecież i tak nikt nie widzi, tam, daleko, na końcu świata, na bezludnej wyspie, na Pacyfiku. Rodzice szybko wybiją Aggs z głowy takie nędzne marzenie.

Między N. a Aggs był jeszcze chłopczyk. Braciszek. Za bardzo mu się spieszyło, a może nie spieszyło wcale, do tego całego szaleństwa, blagi, supernowoczesnych butelek, samoprzylepnych pampersów, lśniącego nocnika, porcelanowego sedesu, złoconego gówna. Bystry dzieciak.

Ona też chciała zniknąć stąd na zawsze. Dlatego zanurkowała.

 

Teraz N. jest tutaj, idzie przed siebie. Zapach wolności i zmęczonej życiem Tamizy wypiera w powietrzu niepowtarzalną woń skwierczących olejem naleśników z masłem czosnkowym, potu i wakacji. N. nigdy nie przypuszczała, że aż tylu turystów przemyka o tej porze po Moście Westminsterskim. Świetnie ich rozumie. Sama chętnie by tu przyjechała. Na zawsze. Po prostu, jak ta pani, o tam, wskoczyłaby z impetem i walizką w ręce do przeszklonego wagonika najsłynniejszego na świecie diabelskiego młyna. Siedziałaby na kocu i jadła powoli ulubione lody jogurtowe z lodziarni przy Leicester Square. Zwiedzałaby muzea, przehasałaby zajęczymi susami przez wszystkie w jedną noc; dosłownie wszystkie, nawet to Żeglugi Morskiej. I kupiłaby kiczowaty biały T-shirt z czerwonym sercem i nazwą miasta, żeby paradować w nim po ulicy ku uciesze grajków i sprzedawców waty cukrowej. Zdarłaby sobie gardło, śpiewając przy wejściu do stacji metra, bo zabrakłoby jej pieniędzy na zupki z proszku. W nocy by balowała, a w dzień spała na trawniku, w tenisówkach z Primarku i zielonych włosach.

Tak, Londyn był wymarzonym miejscem na ucieczkę. Problem polegał na tym, że mieszkała tu od urodzenia.

 

Dzwonek telefonu. Zwykły, nigdy nie rozumiała, jak można ustawiać wymyślne, dziwaczne sygnały, które zostawiają w uszach denerwujący, metaliczny podźwięk. Nie, na szczęście, to jeszcze nie dzwonią z powierzchni. Policja też jeszcze nie.

– Tak, słucham?

– Dzwoniła pani.

– A tak, ja z ogłoszenia.

– Tego akurat się domyślam. Referencje?

– Brak. Ale szybko się uczę.

Zdradzające irytację cmoknięcie. Zły znak.

– No dobrze, zobaczymy, jak to będzie. Proszę przyjść jutro o siódmej rano. Dyktuję adres...

– Przepraszam, czy pani jest osobą starszą?

– Słucham?!

– Czy to panią mam się zajmować? Jest pani tą starszą osobą, o której wspomniano w ogłoszeniu?

– Skandal!

Przerywa połączenie. N. nie znosi zgrzybiałych staruchów, o nie! Wolałaby zajmować się dziećmi, te dla odmiany uwielbia, ale do tego na ogół potrzebne były listy polecające. „Choćby minimalne doświadczenie”, powiedziała dziewczyna w agencji. Gdzie niby miała je zdobyć? Niańcząc dziecko Mags? Ślicznej, platynowłosej Mags, która dwa lata wcześniej wyszła za mąż za młodszego syna pewnego milionera z Knightsbridge, a rok temu urodziła, równie piękną jak ona, córeczkę-blondyneczkę? Prymuski Mags, która od przedszkola zbierała wyłącznie szóstki? Tej samej Mags, którą wszyscy zawsze stawiali jej za wzór wszelkich cnót? Tej Mags, której wszystko przychodziło z łatwością, począwszy od lekcji baletu, a skończywszy na opanowaniu do perfekcji reguł etykiety na cesarskim dworze, gdzieś tam, na końcu świata? Tej Mags, która miała ogrodnika, dwie pokojówki, kucharkę, szofera i chyba co najmniej trzy opiekunki do dziecka, tam, w Azji, gdzie mieszkała? Jakże miałaby niańczyć dziecko Mags? Widywały się najwyżej dwa razy do roku.

Dzwonek telefonu. Matka. Przerwać połączenie. Zaczną się martwić. Zadzwonić do ojca.

– Tak?! – odbiera po pierwszym sygnale. No proszę, wystarczyło nie wracać do domu nieco dłużej niż dwie doby, żeby doczekać tej chwili.

Właściwie nawet krócej. Są świadomi, że jej nie ma dopiero od jakichś trzech albo czterech godzin. Byli przekonani, że wyjechała na weekend z J.

– To ja.

– Gdzie ty się podziewasz?

– Nie martwcie się o mnie. Wszystko w porządku. Odezwę się znowu za jakiś czas.

Cisza. Bardzo długa. Nie może, wzorem innych cisz, wisieć ciężko w powietrzu, więc wrzyna się w zakamarki, powstałe między cząsteczkami wody, aż na dnie pomidorowego oceanu zaczyna robić się gęsto od niewypowiedzianych słów. Tych, które mogłyby paść, ale jakoś nie chcą i tych, które paść powinny, ale za żadne skarby nie są w stanie przejść przez gardło, uwierając w nim jak łzy. Albo strach. Albo guma do żucia.

– Uciekłaś? – zduszony szept. - Ty?

– Co w tym takiego dziwnego? Uciekałam przecież setki razy. Na przykład z kursów francuskiego w Szwajcarii. Wsiadałam w pociąg, w pierwszą klasę, gówniara, i po prostu wracałam do domu. Na przykład ze szkoły. Na wagary, na randki, ze źle wychowanymi, zawsze nieodmiennie nieodpowiednimi chłopakami; tylko J. jest przecież wystarczająco dobry, choć i tak za biedny. Na przykład ze ślubu Mags. Bo było duszno, spóźniała mi się miesiączka i bolała głowa. Na przykład z rodzinnych wakacji w Barcelonie. Bo naprawdę nie mogłam już znieść tych upałów i dopiero kiedy zwinęłam się w kłębek w ciszy swojego dużego, przytulnego pokoju, pod wyświechtanym kocem, z jakąś wyświechtaną powieścią Agathy Christi w dłoni, a wyświechtany, londyński deszcz rytmicznie dudnił o szyby, tak jak lubię, zrozumiałam, że jedynym, czego tak naprawdę mi brakuje, jest słońce. Teraz jednak nie brakuje mi słońca, o nie. Po co komu, do diabła, słońce na dnie oceanu? – chciała spytać, ale monolog uwiązł jej w gardle i wydusiła z siebie tylko:

– Jak widać. Ale będzie dobrze. Nie może być gorzej.

– Potrzebujesz czegoś? – za to go lubiła. Matka na pewno już kilka sekund wcześniej zaczęłaby histeryzować.

– Nie. Musiałam. Naprawdę. – Źle! Nie wolno ci zacząć się tłumaczyć, dziewczyno, na pewno nie teraz.

– Ja wszystko rozumiem, kochanie, ale teraz? Teraz musiałaś? Na litość boską, przecież za dwa tygodnie wychodzisz za mąż!

Wzrusza wymownie ramionami, a po chwili, gdy dochodzi do niej, że nie mógł dostrzec tego gestu, rzuca cierpko:

– No cóż, najwyraźniej już nie.

Coś tam jeszcze mówi, prosi, żeby się przyznała, gdzie jest, że przecież jej pomogą, żeby się nie wygłupiała, że w podróż poślubną ma jechać na Mauritius i że w razie potrzeby może używać do woli swojej platynowej karty kredytowej, sygnowanej jego nazwiskiem, ale ona ma już dość bełkotu o dobrym wychowaniu, limitach dziennych, zagranicznych wyjazdach i psychoanalitykach. Musiała wysłuchiwać tych bzdur dwadzieścia pięć lat. Codziennie.

Więc wrzuca telefon do rzeki. Już za chwilę dołączy do niej na dnie. Będzie mogła wysyłać bliskim ememesy z konikami morskimi wśród wodorostów na tle krzepiącej, pomarańczowej ciemności.

 

Dopiero teraz dochodzi do niej, że jest wolna; po raz pierwszy od chwili, gdy histeryczna, nadwrażliwa, obdarzona antytalentem kulinarnym komórka jajowa matki połączyła się z plemnikiem ojca, który poza chromosomem X dźwigał na swych małych, plemnikowych barkach cały plecak wielce niekorzystnych genów, w tym kręcone włosy, skłonności do tycia, nadciśnienie i nieokreślony kolor oczu. Zapomniał spakować zdolności muzycznych i zębów mądrości. Za to wyobraźni – och, wziął aż nadto.

Kolejny problem N., poza tym, że mieszkała w więzieniu, które dla niektórych było azylem, polega na tym, że nie da się znaleźć ujścia dla fantazji, gdy od małego ma się dosłownie wszystko. Marzenia o lalce Barbie? Ależ, oczywiście, na Gwiazdkę dostaniesz cały domek, dwanaście lalek w zestawie, będzie wieżyczka, różowy samochód, basen, palemki (też różowe, z ananasami!) i jeszcze Ken. Założy sobie harem, szczęściarz. Egzotyczne podróże? Oczywiście, świątek, piątek i niedziela, każde wakacje, ferie, Wielkanoc, Boże Narodzenie, urodziny; Europa, Azja, Afryka, może Ameryka Północna, jeśli podciągniesz się z geometrii. Do Amazonii nie jeździmy, bo tam tylko hordy dzikusów, jeszcze cię zgwałcą albo ukradną portfel. Miłość? Och, moja droga, uczucie nie wybiera, ale proszę, ulubienico losu, oto J., anielski amant z krwi i kości. Będzie przynosił ci kwiatki w każdy poniedziałek i zabierał do kina na niszowe filmy. W zależności od twojego nastroju może nazywać cię aniołkiem, bączkiem albo seksowną diablicą. W drugą rocznicę znajomości kupi ci, wedle życzenia, pierścionek z brylantem, szpilki Louboutina albo złotą rybkę. Opcja c? Dobrze, skoro jedna nie wystarczy, to kupi ci dwie, trzy, pięć, pięćdziesiąt, całą ławicę złotych rybek, żeby już zawsze spełniały się wszystkie, absolutnie wszystkie twoje prośby. Prawda, że można zwariować, świecie? Rozedrgany kolorami, szemrzący smakami, pulsujący deszczem i krokami, gnający przed siebie i chwytający w biegu wiatr oraz rozkład metra świecie – przyznaj sam, że tak się dłużej nie da.

Więc z tym kończy. Już jest lepiej. Wyniosła się zaledwie dwie przecznice dalej, ale zmiana była taka, że równie dobrze mogłaby wyjechać na inną planetę. Teraz dzieli ją od J. niewiele, zaledwie wszystko. I rzeka, która w blasku zachodzącego słońca wydaje się delikatnie pomarańczowa.

 

Wirklich? Bist du von hier? Aus London? – Ten mężczyzna uśmiecha się tak miło! Nikt nigdy nie zwracał się do niej z taką niewymuszoną sympatią.

Potwierdza i wyjaśnia raz jeszcze, że należy iść cały czas prosto, najpierw wzdłuż stawu, a później będzie już widać budynek. Czego jak czego, ale pałacu naprawdę nie sposób przeoczyć. Śmieją się. Opłacało się jednak biegać na niemiecki w szkole średniej.

Danke schoen, meine Dame!Du bist so nett! Danke schoen, Blondine-Londonerin, viel Glueckdziękuje jej w nieskończoność. Nawet miło tak komuś bezinteresownie pomóc.

Jak on ją nazwał? Londynką. Londynka-blondynka, powiedział, chociaż N. blondynką wcale nie jest. Zawsze o tym marzyła. Mags i Aggs miały włosy jasne jak len; jej były nijakie. Wpadały w brąz, później zaczęła farbować je na kasztanowo, ale po kilku latach przestała, bo i tak były wykończone nieustannym prostowaniem. J. wolał proste. Ona chyba też.

– Na ślub powinnaś je spiąć. W duży, awangardowy kok na czubku głowy. Łatwiej będzie przyczepić welon i nikt nie pozna, że są takie krótkie! – radziła jej matka jeszcze trzy dni temu, jakieś kilka wcieleń wstecz.

N. nie znosi upięć. Robi więc pierwszą rzecz, której należy się spodziewać po kimś, kto zmienia swoje życie. Postanawia zafarbować włosy. Jak Audrey w Rzymskich wakacjach udaje się do fryzjera. Nie pierwszego lepszego; nie może przecież być drogi. Ma swój honor i nawet kijem nie tknie platynowej karty ojca. Dopóki nie znajdzie pracy muszą wystarczyć jej własne oszczędności. Funty ofiarowywane z okazji urodzin, kieszonkowe, którego, mimo usilnych starań, nigdy nie udało jej się całkowicie wydać. Ochłapy pozostałe z licealnego stypendium za dobre wyniki w nauce. W końcu jakieś marne honoraria, które dostawała w gazecie studenckiej. Czasami tworzyła dla nich grafiki. I tak głównie charytatywnie. I tak tylko dlatego, że ojciec sponsorował uczelnię.

Nie miała talentu praktycznie do niczego. Skończyła historię, bo w podręcznikach do tego przedmiotu można było spotkać wielu ludzi, którzy sami musieli spełniać swoje marzenia. Teraz mogłaby uczyć w szkole, gdyby nie bezrobocie albo robić karierę naukową, gdyby nie kiepska pamięć do dat. J. był przyzwoicie zarabiającym inżynierem, co oznaczało, że do końca życia mogliby być tylko jeszcze jedną rodziną, tworzącą przebrzydłą, zapyziałą, modalną masę. Klasę średnią. Ze wsparciem teściów – średnią wyższą; tak daleko od powierzchni, żeby nigdy nie zaczerpnąć powietrza, a jednocześnie w bezpiecznej odległości od dna.

I po co to komu? Przecież tak tu przyjemnie! Po raz dziesiąty tego dnia i nie więcej niż dwudziesty w życiu, N. wchodzi do ciemnej paszczy, zgrzytającego metalowymi szczękami potwora, zwanego metrem. Korowód postaci z piekła rodem, wracające z wieczornej zmiany tancerki go-go z piórami wystającymi zalotnie spod bejsbolówek, spieszący do klubów nocnych biznesmeni z neseserami w spoconych dłoniach, młodzież szkolna z butelkami wódki, wprawnie skrytymi pod płaszczami, emerytowani nauczyciele z alkoholem buzujących w żyłach, wróżbici na telefon, sprzątaczki na godziny, arystokraci na krawędzi, wszyscy zanurzyli się w spieszącej, zawsze ku lepszemu, nigdy wstecz, ciemności podziemia. I pociąg odjechał.

 

– Fajnie, że jesteście czynni całą dobę – mówi. – Ile płacę?

– Dziesięć funtów, ale proszę poczekać, słodziutka, momencik, przecież tak nie wolno, zaraz przyniosę lusterko, no, gdzieś się zapodziało, Katey, przynieś lusterko z zaplecza, nie, nie to, to większe, żeby pani mogła się przejrzeć. Super, prawda? Prawda, że super, Katey? Nikt nie strzyże tak jak Greg, zapamiętaj to sobie, ptaszku!

– Super – przyznaje N. – Naprawdę super.

Wygrzebuje z kieszeni banknot; matka zabroniłaby jej tu przychodzić gdyby dowiedziała się, jak śmiesznie mało biorą za ścięcie i farbowanie. J. za to byłby zadowolony. Nie lubi, gdy N. wydaje dużo pieniędzy. Jest oszczędny; krew germańskich przodków wychodzi z niego jak papier termoczuły z kasy fiskalnej. J., niestety, nigdy nie bywa nadmiernie czuły. Kiedyś po jednym, malowanym w jelenie, kuflu za dużo przyznał się, że uważa, iż kobietę należy trzymać krótko, dlatego nigdy nie kupuje N. drogich kwiatów. Później zrobiło mu się chyba głupio, bo co poniedziałek zaczął latać do niej z puchatymi, różowymi bukiecikami. Przewiązanymi wstążeczką. Od piwa do piwonii widać droga całkiem krótka.

– Trochę jak Marylin Monroe. Obciąłem sporo, ale to im dobrze zrobi. Naprawdę seksi, skarbie! Ale, co ty robisz, moja kochana, dlaczego płaczesz? Nie podoba ci się fryzurka? No, patrz Katey. Już jej nie ma! A mógłbym przysiąc, że miała minę, jakby zaraz albo miała zacząć ryczeć, albo zrobić nam awanturę.

 

– Trochę jak Marylin Monroe, w tej białej sukience. No, czarna Monroe. Ale seksowna – powiedział J. trzy tygodnie wcześniej, gdy N. pokazała mu zdjęcie byłej koleżanki ze szkoły, Christine.

– Tak się cieszę, że ją tu odnalazłam! Zaraz wyślę jej zaproszenie do grona znajomych. Może uda nam się spotkać. Po tylu latach. Byłoby super.

– Studiowała w Oksfordzie? – J. nie krył zaskoczenia. – No, proszę, a wyglądała mi na jakąś głupiutką panienkę. W wolnym związku. Oho, ho! Prawniczka. Tak myślałem. Widać, że snobka; te odpicowane zdjęcia, od razu wyświetla się nazwa uczelni...

– Ma się czym chwalić – urwała temat N.

Jeszcze tego samego wieczora Christine odrzuciła zaproszenie przyjaciółki. W końcu pod nazwiskiem N. widniała nazwa podrzędnej, stołecznej szkoły, a zdjęcie przedstawiało rozczochraną, nieumalowaną dziewczynę w źle dobranej sukience.

Pewnie nawet jej nie poznała.

 

Światła, światła i po światłach. Nie ma to jak schronić się w toalecie przed rażącymi jasnością halogenkami. Trzeba było pójść do tej knajpy, w której byli kiedyś z J. W Walentynki zeszłego roku, o ile się nie myli. Przy wejściu zawiązali im oczy, żeby wyostrzył się zmysł smaku. Przynajmniej tak tłumaczyli. Kretyni.

– Wszyscy jesteście debilami! – drze się, jakby ją obdzierali ze skóry.

Jak norka. Widziała kiedyś taki film na YouTube. Nie dość, że trzymali zwierzęta w przeraźliwie ciasnych klatkach, to jeszcze zrywali z nich drogocenne futro żywcem, nie zważając na ich rozpaczliwe kwilenie. Chciała wyrzucić potem swój płaszcz z karakułów na śmietnik, ale pomyślała, że to bez sensu. Przecież nic nie wróci im życia. Zresztą, gryzonie nie mają nawet samoświadomości.

Jakaś para przygląda jej się z niepewnie tylko po to, by, gdy dochodzą już do wniosku, że jest niegroźna („pewnie pijana”, szepcze dziewczyna), wybuchnąć śmiechem i wejść do którejś z kabin.

– To nie do was! – krzyczy za nimi, jeszcze głośniej. – Co teraz?! Będziecie się tam pieprzyć?! – Trzeźwieje. Chyba lepiej nikogo nie prowokować.

Ale – na litość boską, w takim syfie?

Wychodzi. Natychmiast zaciska powieki, ale światło przedziera się nawet przez nie. Może powinna jednak coś wypić? Tak dla zasady. Z drugiej strony, po co trwonić pieniądze na alkohol, u progu nowego życia w sąsiedniej dzielnicy odległej galaktyki na dnie oceanu? I tak ma w sobie nieoczekiwanie dużo energii jak na czwartą, nie, ciągle jeszcze trzecią w nocy. Może to dzięki tej muzyce, dudniącej w uszach przenikliwym rytmem basów? A może dzięki temu, że w końcu nauczyła się oddychać pod wodą? W tym kłębowisku zapachów; taniej wody kolońskiej, burżujskiego whisky, babciowatej Chanel No 5. Wśród szpilek i mokasynów, drinków z parasolką i pończoch-kabaretek. Wśród mulącej woni tytoniu, odżywczej – benzyny, odrażającej – spermy, porażającej – potu. Wśród obleśnego „no, no, dalej, kochana”, oklepanego „czy mogę postawić ci?”, namiętnego „ależ, ależ, nie”, prostackiego „czy mogę postawić?”, znudzonego „och, może już chodźmy?”, niepewnego „czy mogę?”... Zaraz, chwileczkę. To chyba do niej. O, nie. To na pewno do niej.

– Nie, nie, nie! – protestuje z całych sił. – Nie, nie, nie, nie! Po stokroć nie! Przyszłam tu tylko na chwilę, tak sobie, dla zabawy. Nie chciałam nawet wchodzić, ale niechcący przekupiłam ciecia przed wejściem uśmiechem i paczką fajek. Wypadły mi z kieszeni i idiota pomyślał, że to łapówka. Zresztą, nie wiem, nie znam się, nie bywam w lokalach drugiej i trzeciej kategorii, nie, nie i jeszcze raz nie! Nie założyłam nawet butów na obcasach, o proszę, mam trampki z Primarka, tylko te zmieściły się w walizce. Bo uciekałam boso. Żeby nie zostawić śladów.

– Skąd uciekałaś?

No nie. Spogląda na mężczyznę obok. Nawet się nie spostrzegła, a już siadają przy barze. Blondyn o zielonych oczach. Gorzej naprawdę być nie mogło. Blondyni ją prześladują. Podobają jej się, niestety, co tu kryć. Ten mężczyzna też jest przystojny. Powiedzmy, mocne osiem w skali od jednego do jedenastu. J. to słaba dziesiątka, ona sama – przeciętna szóstka. Może siódemka, teraz, w tej nowej fryzurze. Mags jest jedenastką, oczywiście. Aggs w niczym jej nie ustępuje.

– Z klatki. Takiej z norkami.

– Aha.

– Aha! To prawda. Całe życie trzymali mnie w klatce! – wyjaśnia buntowniczo. – A dzisiaj miał być wieczór panieński – uświadamia sobie. I zaczyna głupkowato chichotać. Ale numer!

– Czyli jutro ślub? – pyta trzeźwo blondyn. Wygląda na jakieś trzydzieści lat, ale coś podpowiada N., że jest starszy.

– Coś ty, człowieku! Kto dzisiaj robi wieczór panieński w przededniu wesela? Goście nie zdążyliby wytrzeźwieć, nie wspominając nawet o młodej parze. Ślub miał być za dwa tygodnie. Swoją drogą, fajne słowo, to w przededniu, nie?

– No. Fajne. Archaiczne takie.

– Ja ci dam – archaiczne, dobre sobie! Archaiczne to mogą być wąsy twojego dziadka. Albo amfiteatr Flawiusza.

– Koloseum, znaczy się?

– O – to, to! Widzę, żeś uczony w piśmie, więc zdradzę ci sekret, mój drogi – pretensjonalnie klepie go po ramieniu. Jak dobra ciocia. Musi udawać pijaną, żeby nie wziął jej za uciekinierkę z domu wariatów (jak inaczej wytłumaczyć całą tę drętwą gadkę o cieciu i klatce z norkami?), nie oznacza to jednak bynajmniej, że ma zamiar pozwolić jak gdyby nigdy nic zaciągnąć się do łóżka jak pierwsza lepsza. Nawet na dnie trzeba zachować resztki splamionego chińską zupką honoru. – Nigdy nie podrywaj nikogo, oferując drinka. To tanie. I tandetne. A niech to, wyszło mi masło maślane, czy jak to tam...

– Pleonazm. Za to łatwe.

– Właśnie – aż przyklaskuje z uciechy. – Że co łatwe?

– Ja jestem prosty człowiek, nie stać mnie na jakieś takie... przydługie monologi. Tylko na drinki.

– Aha – kiwa głową obojętnie, zaczynając miętolić w dłoni tekturową podkładkę pod szklanki. – A skąd ty w ogóle jesteś? Masz dziwny akcent. Rosjanin?

– Polak.

– I?

– Co i?

– I co tu robisz? – Zupełnie przytomnie wsypuje sobie prosto w otwarte usta garść orzeszków ziemnych; jedynego zakupu, którego dokonała tej szalonej nocy. Blondyn chyba zaczyna coś podejrzewać, bo patrzy na nią spode łba.

– Pracuję. Na budowie.

– Fizol? – pyta ucieszona. Trafił swój na swego! Przecież już jutro rozpocznie pracę w fabryce dezodorantów.

– Inżynier – unosi z godnością jasne brwi. – To co?

Zaczyna robić się nudno, więc N. niespiesznie zsuwa się ze stołka. Trzecia trzydzieści dwie. W sam raz, żeby wyjść gdzieś na płatki z mlekiem i herbatniki.

– To co?!

Krzyczy za nią. Niech sobie, krzyczy, burak ponury. Stop. Zapomniała opakowania z orzeszkami. A pyszne były. Zawraca.

– To co? Idziemy w końcu do tego kibla? – patrzy na nią wrogo.

Myliła się, to jednak zupełnie inna klasa społeczna. Przepaść mentalna. Przyspiesza kroku, odprowadzana jego pokrzykiwaniami. Bierze głęboki oddech. Nie odwraca się, chociaż chciałaby rzucić blondynowi ostatnie, przesycone niesmakiem spojrzenie. Zamiast tego uśmiecha się gorzko. Gdyby była tu teraz jej przyjaciółka, Christine, spożytkowałyby ulotne minuty wczesnego poranka o niebo bardziej sensownie. Na przykład zaczęły tarzać się po trawie i obrzucać resztką orzeszków ziemnych.

 

Christine poznała w piątej klasie. Było jak w hollywoodzkiej produkcji.

– Masz zapasowy ołówek? – spytała drobna, czarnoskóra dziewczynka z burzą loków.

N. też zawsze zapominała przyborów na zajęcia plastyczne. Christine wyrwała zatem N. z dłoni jej własny ołówek, pobiły się na śmierć i życie (cyrkle i ekierki sąsiadów z ławek w końcu na coś się przydały), po czym musiały dwa tygodnie zbierać z trawnika koło szkoły psie odchody i wrzucać je do specjalnych pojemników.

– Głupie zadanie. Wszędzie piszą, że właściciele sami mają sprzątać to cholerne gówno – zauważyła bystro Christine.

N. swoim zwyczajem pokiwała tylko głową.

Tak zostały przyjaciółkami.

Wystarczyło, że N. zamknęła oczy, a wszystkie obrazy wyświetlały się jak na komendę, zupełnie jakby wewnętrzne części powiek były ekranem, a mózg – projektorem. Wspólne lunche, zrywanie się z lekcji na musicale na West Endzie, za którymi obie przepadały. Podwieczorki w domach, wśród ochów i achów mam. Te tkliwe „przyprowadzaj do nas częściej Christine, kochanie, trzeba pomagać tym, którzy nie mieli w życiu tyle szczęścia”, ckliwe „ależ, mam nadzieję, żabko, że smakuje ci szarlotka, chociaż na pewno w domu jesteś przyzwyczajona do większych luksusów”. Uczęszczały do klasy integracyjnej. Matka Christine była bibliotekarką, a ojciec...

– Ojciec jest w więzieniu – powiedziała raz nieśmiało mała dziewczynka, tuż przed zaśnięciem, w wielkim, luksusowym łożu rodziców N.

Zaprzyjaźniły się więc jeszcze bardziej. Któregoś dnia N. za pieniądze, które dostała na Gwiazdkę kupiła Christine bilet na koncert Amy Winehouse. „Wygrałam w jakimś internetowym konkursie”, powiedziała. Kilka tygodni później Christine umówiła się na randkę z koszmarnie brzydkim, a do tego gburowatym, fanem koszykówki tylko po to, żeby dał spokój N. Straciła z nim dziewictwo, przepłakała połowę wiosennych wakacji i... I dostała się na Oxford. Żeby w przyszłości zostać drugą panią premier.

– Jestem taka szczęśliwa! – krzyknęła do słuchawki N., nerwowo ściskając w dłoni list odrzucający jej kandydaturę. Nigdy wcześniej nie czuła się gorzej.

– Tak mi przykro, skarbie! Może spróbujesz w przyszłym roku? – Christine, mimo usilnych starań, nie była w stanie powstrzymać entuzjazmu. Zapewniła, że na pewno wkrótce się spotkają.

I nie spotkały się nigdy.

 

Mogłoby być tak:

Dziwki. Wszędzie dziwki. Obleśnie grube, wymalowane, od razu rzucają się w oczy. Często przechodzili tą ulicą z J. Nigdy żadna nie ośmieliła się ich zaczepić. Pewnie dlatego, że trzymali się za ręce. Niewykluczone, że wyglądali na zakochanych, chociaż tak naprawdę zakochani nigdy nie byli. Kto by się jednak tym przejmował, skoro wszystko inne było tak jak należy? Porządnie, tradycyjnie, po kolei. Pierwsza randka w kinie; oboje uwielbiali filmy. Później okazało się, że zupełnie inne gatunki, ale co tam! Po trzech spotkaniach szybki seks. Po trzech miesiącach akcja: „tato, mamo, poznajcie mojego chłopaka, ma na imię J. i za dwa lata zostanie inżynierem”. Po czterech miesiącach wspólny wypad na narty. Po pół roku: „tato, mamo, poznajcie N., jak już widzicie, jest śliczna, a do tego nie przypuszczacie nawet jak znakomicie przyrządza sałatkę z homarów oraz tańczy. Na rurze. Nie, to tak dla sportu, we wtorki rano, teraz to modne”. Po roku, zaręczyny. Po dwóch latach, ślub. Po pięciu – dzieciak, dziesięciu dom, trzydziestu – emerytura. Później szybki rozwód i szaleństwo na stare lata, oddzielnie, ale za zgromadzone wspólnie pieniądze.

N. czuje, że musi zapalić. Macha w kierunku którejś dziwki, ale uświadamia sobie, że nie powinna prosić jej o fajki. Ani w ogóle z nią rozmawiać. Zaraz przyjdzie tu jakiś wkurzony alfons. Jest za daleko, żeby mogła wrócić do domu. Za godzinę ma pierwszy pociąg, więc najrozsądniejszym wyjściem byłoby znaleźć jakąś miłą, całodobową kawiarnię i doczekać w niej świtu na filiżanką herbaty. Albo szklanką darmowej wody.

Nie chce jej się wracać. Mogłaby stać tu tak całe życie, patrzeć na nigdy nie gasnące światła, podpitych ludzi wychodzących z pubów, sunące w niewiadomym kierunku taksówki, wielki, rażący po oczach billboard McDonalda. Dziwki. Całującą się parę nastolatków, najwyraźniej mających gdzieś fakt, że woda z fontanny przemoczyła ich ubrania do suchej nitki. Czerwień.

Czerwone światło miga przed oczami. Może to zagubiona lampka choinkowa? Neon na wystawie któregoś ze sklepów? Samolot? Latarnia morska na Long Island? Przekrwione oczy boa-dusiciela? Uszy królika, które miała założyć na swój wieczór panieński?

Tak. To wszystkie te rzeczy na raz. Zaczyna tracić oddech. Chce krzyczeć, machać, błagać o pomoc, zwrócić na siebie uwagę roześmianych ludzi po drugiej stronie fontanny. Instynktownie wie jednak, że jest już za późno. Tłum na Picadilly zniknie, nim N. zdąży nabrać powietrza w płuca.

I jest już tylko jedno czerwone światło. Ambulansu, który, ku uciesze zgromadzonej tej nocy w centrum gawiedzi, wzbija się w powietrze i ponad Pałacem Buckingham, ponad Parlamentem, i Galerią Narodową, i zwieszonymi głowami pracujących na pierwszą zmianę londyńczyków, i drzewami, i wolnością, i nieusmażonymi naleśnikami z masłem orzechowym, unosi N. daleko, daleko, na samą powierzchnię wody.

 

– A więc, ma pani raka.

– A więc, raczy pan żartować.

– Dość zaawansowane stadium, ale spokojnie. Nie takie rzeczy się dziś leczy. Wszystko się ułoży, najważniejsze jest wsparcie bliskich, trzeźwość umysłu. Musi pani wierzyć, że...

Umoralniająca gadka-szmatka. Jakby nie dość przeszła w tym pierwszym dniu wolności. Jakby pachnąca przeterminowanym serem szpitalna piżama i kapcie z gumy nie wystarczyły! Musi jeszcze słuchać tego bredzenia o nadziei, o modlitwie, o medytacji, o eksperymentalnej terapii w Szwajcarii, która, no, owszem, jest kosztowna, ale przecież wykupiła pani najwyższy możliwy pakiet ubezpieczeniowy, wystarczy, że któreś z rodziców podpisze to i to, trzeba będzie zgłosić się tam i tam, dbać o siebie, nie jeść tego, a tamtego, jak to planuje pani zamieszkać na Tottenhamie, skoro tu napisano jak byk, że miejsce zameldowania...

– Jak długo tu jestem? – pyta nagle N.

Przystojny lekarz koło czterdziestki patrzy na zegarek.

– Prawie półtorej doby. Ale, ale, proszę się nie denerwować. Powiadomiliśmy już rodzinę i pewnie niedługo po panią przyjadą.

Nie ma czasu na zastanowienie. Nie zważając na niemrawe protesty i drętwe gadki o bezpieczeństwie, stałej opiece medycznej, komórkach rakowych, śliskiej podłodze, innowacyjnych metodach i zmartwionych bliskich, zaczyna się pakować. Lekarz jest coraz bardziej nerwowy. Najpierw coraz mniej uprzejmy, później wyraźnie wkurzony. N. idzie zatem w jego ślady.

Rzuca, że wypisuje się na żądanie. Że dokumenty podpisze w recepcji. Wrzuca niedbale kilka drobiazgów, leżących do tej pory na szafce nocnej, prosto w otwartą na oścież paszczę skórzanej torby. Narzuca na ramiona dżinsową kurtkę. I rzuca się – do drzwi, by na widok stojących w nich członków rodziny porzucić nadzieję na ratunek. Wie już, że nie zdąży uciec.

Pierwsze sekundy konfrontacji są bolesne. Ich twarze. Zmartwione – bo jak to, zachorowałaś i nic nikomu nie mówiłaś, ale zarazem (cha, cha, cha, zaraz padnie ze śmiechu) zbulwersowane – bo jak to, jesteś nagle blondynką, chociaż powinnaś być chyba łysa jak kolano? Zawraca, lecz za sobą ma jedynie drzwi. Więc rzuca się po raz ostatni – prosto w objęcia rozhisteryzowanej, drżącej z emocji matki. Tam, skąd nie ma już powrotu. Skąd tylko jeden krok na samo dno.

 

Mogłoby być tak:

Dziwki. Wszędzie dziwki. Te obleśnie grube i wymalowane od razu rzucają się w oczy. Inne pewnie nie różnią się za bardzo od wychodzących z klubów dziewczyn.

– Kobiety negocjowalnego afektu.

– Co?

Do licha. Znowu ten blondyn, pewnie psychol. Musiał śledzić ją od ładnych kilkunastu minut!

– Czego chcesz? – pyta ostro. Chrzanić koszty. Zaraz pomacha ładnie w stronę taksówkarza, od których, chwała Bogu, aż roi się na Picadilly i w końcu zniknie mu z oczu.

– Niczego, tak tylko wyszłaś. Bez pożegnania.

– Darłeś się jak wariat, to co miałam się żegnać!

– To przecież nie ja! – zaprzecza natychmiast blondyn. – Mietek, mój kumpel. Zawsze tak wrzeszczy, jak się upije.

– Aha. A moi rodzice są milionerami.

– Prawdę mówię, do jasnej cholery! Drze się jak opętany, debil!

– Ja też mówię prawdę.

Patrzy na nią z powątpiewaniem. Wzrusza ramionami i N. jest pewna, że zaraz sobie pójdzie. Szkoda. Całkiem miły facet.

– Jak ty masz w ogóle na imię?

– Christine – rzuca bez namysłu N., oddychając z ulgą.

Teraz pójdzie już z górki. Blondyn na pewno zapłaci za taksówkę; do jej mieszkania jest przecież zupełnie niedaleko. A stamtąd – na samo dno już tylko jeden krok w górę.

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Anima · dnia 14.02.2014 05:37 · Czytań: 735 · Średnia ocena: 4,33 · Komentarzy: 3
Komentarze
zajacanka dnia 14.02.2014 15:49 Ocena: Bardzo dobre
Naczytałam się! I musze przyznać, że to bardzo dobry tekst. Plastyczny, "wewnętrzny", że się tak wyrażę, z wieloma całkiem udanymi skojarzeniami, a na dodatek "wycieczkowy" - nie tylko w znaczeniu turystycznym, ale i psychologicznym. Z przyjemnością pospacerowałam z Twoją bohaterką znanymi ulicami oraz zanurzyłam w głębinach jej myśli, poszukiwaniach siebie i własnego miejsca na świecie. Napisane całkiem zręcznie i, co ważne, wiarygodnie.

Pozdrawiam!
Dobra Cobra dnia 15.02.2014 14:08 Ocena: Świetne!
Bardzo dobry tekst!


Droga Animo,

Dziękuję Ci za zaczarowanie mnie słowem pisanym. Z Twojego powodu warto było dziś wpaść na PP.


Dziekuję!


Pozdrawiam pokrzepiony,

Dobra Cobra
Quentin dnia 15.02.2014 22:38 Ocena: Bardzo dobre
Próba rozliczenia

Tak właśnie odbieram twój tekst; jako próbę rozliczenia się z samym sobą oraz z losem, no bo przecież zawsze można powiedzieć "tak mogło być...". No tak, to chyba jedno z najsłynniejszych zdań, jakie człowiek wypowiada w życiu. Fajnie brzmiałoby jako epitafium, nie ;)

Nie przepadam jakoś za przegadaną prozą kobiecą, do czego twój tekst pewnie się zalicza, ale to byłoby dość niepełny obraz, gdyby postawić kropkę. Jest tu także coś bardziej męskiego, jeśli tak w ogóle dzisiaj można coś kategoryzować. Dobry tu jest dosadny język, pewna oziębłość uczuciowa i męska duma (tylko nie obrażajcie się, drogie panie ;) ).

Krótko mówiąc (B)Londynka wypada całkiem wymownie. Niby temat jakiś oklepany, ale czyta się w sposób odkrywczy.

Pozdrawiam
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
27/03/2024 22:12
Serdeczne dzięki, Pliszko! Czasem pisząc, nie musiałem… »
pliszka
27/03/2024 20:55
Kaz, w niektórych Twoich tekstach widziałam więcej turpizmu… »
Noescritura
25/03/2024 21:21
@valeria, dziękuję, miły komentarz :) »
Zdzislaw
24/03/2024 21:51
Drystian Szpil - to i mnie fajnie... ups! (zbyt… »
Drystian Szpil
24/03/2024 21:40
Cudny kawałek poezji, ciekawie mieszasz elokwentną formę… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:18
@Optymilian - tak. »
Optymilian
24/03/2024 21:15
@Zdzisławie, dopytam dla pewności, czy ten fragment jest… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:00
Optymilian - nie musisz wierzyć, ale to są moje wspomnienia… »
Optymilian
24/03/2024 13:46
Wiem, że nie powinienem się odnosić do komentarzy, tylko do… »
Kazjuno
24/03/2024 12:38
Tu masz Zdzisław świętą rację. Szczególnie zgadzam się z… »
Zdzislaw
24/03/2024 11:03
Kazjuno, Darcon - jak widać, każdy z nas ma swoje… »
Kazjuno
24/03/2024 08:46
Tylko raz miałem do czynienia z duchem. Opisałem tę przygodę… »
Zbigniew Szczypek
23/03/2024 20:57
Roninie Świetne opowiadanie, chociaż nie od początku. Bo… »
Marek Adam Grabowski
23/03/2024 17:48
Opowiadanie bardzo ciekawe i dobrze napisane.… »
Darcon
23/03/2024 17:10
To dobry wynik, Zdzisławie, gratuluję. :) Wiele… »
ShoutBox
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
  • Slavek
  • 22/03/2024 19:46
  • Cześć. Chciałbym dodać zdjęcie tylko nie wiem co wpisać w "Nazwa"(nick czy nazwę fotografii?) i "Album" tu mam wątpliwości bo wyskakują mi nazwy albumów, które mam wrażenie, że mają swoich właścicieli
  • TakaJedna
  • 13/03/2024 23:41
  • To ja dziękuję Darconowi też za dobre słowo
  • Darcon
  • 12/03/2024 19:15
  • Dzisiaj wpadło w prozie kilka nowych tytułów. Wszystkie na górną półkę. Można mieć różne gusta i lubić inne gatunki, ale nie sposób nie docenić ich dobrego poziomu literackiego. Zachęcam do lektury.
  • Zbigniew Szczypek
  • 06/03/2024 00:06
  • OK! Ważne, że zaczęłaś i tej "krwi" nie zmyjesz już z rąk, nie da Ci spać - ja to wiem, jak Lady M.
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty