Dwa lata − tyle powinno zająć według wyroku tajnego sądu przekonanie mnie, że rewolucja jest dobrem samym w sobie. Musiałem porzucić pracę nad „Obedrzeć ze skóry” na jakiś czas, być może na zawsze.
Ośrodek resocjalizacyjny nie był więzieniem, jak zapewniał sam Papa Król. Nie wierzyłem co prawda skurwielowi, ale tak czy siak musiałem się podporządkować. Tuż przed wyjazdem poinformowano nas, że jesteśmy uczestnikami nowego projektu i od nas samych zależy, jak daną metodę resocjalizacji będzie spostrzegała przyszłość. Stoimy w przede dniu wielkich zmian w życiu osobistym i, co ważniejsze, w życiu społeczeństwa. Później zapakowano nas do autobusów turystycznych i w drogę.
Miałem przyjemność siedzieć obok cuchnącego alkoholem kontrrewolucjonisty nazwiskiem Śniadecki.
− Podobno leczą tam z alkoholizmu − powiedział pociągając co chwilę z butelki, którą jakimś cudem przemycił w gaciach. − Żona się ucieszy, kiedy wrócę do domu trzeźwy.
− O ile w ogóle wrócimy − wtrącił siedzący za nami gość z obłędnym spojrzeniem. Wcisnął głowę między moje oparcie fotela a pijaka, przez co naciągnął sobie skórę na twarzy. Nie znałem go, ale byłem pewien, że siedział w psychiatryku.
− Co to znaczy? − zapytał pijak czkając.
− Spójrzcie tylko na to wesołe towarzystwo − ciągnął czubek. Podniósł się z miejsca, rozejrzał dokoła, po czym głośno skomentował: − Najbardziej parszywa grupa, jaką kiedykolwiek widziałem.
Niemal wszyscy pasażerowie posłali mu groźne spojrzenie, ale na czubku nie wywarło to najmniejszego wrażenia. Dopiero gdy strażnik służby bezpieczeństwa nakazał milczenie, chłopak usiadł i ponownie wcisnął łeb między fotele.
− Musicie uważać, chłopcy, na pederastów. Tam, dokąd jedziemy, będzie ich pełno.
− Dokąd nas zabierają? − odezwałem się po raz pierwszy.
− Bo ja wiem − odparł świr. − Chyba na Kaukaz.
− Nie ma takiego miasta − rzekł Śniadecki.
Czubek siedzący za nami przeskakiwał z tematu na temat. W końcu rozbolały mnie uszy, dlatego zapytałem:
− Jak ty masz na imię?
− Maks − odparł tamten. − Ale możesz mówić mi Maximus przez x w środku.
− Słuchaj, Maks − rzekłem spokojnie. − Zamknij się.
Podróż zakończyliśmy wieczorem. Dojechaliśmy akurat do ogrodzonego kompleksu budynków, gdzie do środka wpuszczono nas główną bramą. Przyjemnie rozprostować kości po kilkugodzinnej podróży. Z głównego placu poszliśmy do budynku. Tam strażnik nas przeliczył, a potem zaprowadził do stołówki. Po raz pierwszy od kilku dni miałem wilczy apetyt. Pochłonąłem chyba ze trzy porcje pieczonych kiełbasek.
Po łaźni ulokowano wszystkich w dużej sali sypialnej. Łóżko okazało się całkiem wygodne, pościel czysta, a pomieszczenie dobrze wywietrzone. Najedzony i wyczerpany zasnąłem niemal natychmiast. Nie przeszkadzało mi nawet chrapanie i senne pogwizdywanie współlokatorów.
Nad ranem obudził mnie dźwięk otwieranego okna. Byłem wręcz zszokowany spokojem, jaki panował wokół. Chyba nie tego się spodziewałem po ośrodku resocjalizacyjnym. Gdzie ci wszyscy agresywni strażnicy, którzy pukają do drzwi nogą, a zamiast prosić, krzyczą? Gdzież się podział wredny naczelnik albo kierownik tego przybytku, dający na wstępie kilka cennych uwag, w razie gdybyśmy zapomnieli, kto tu nosi spodnie? Czułem, że coś jest nie tak, ale nie chciałem robić za paranoika jak Maks.
Poranne zajęcia zaczynały się od gimnastyki. Niektórzy już na tym etapie o mało nie wyzionęli ducha. Biegaliśmy z zaspanymi mordami po korytarzu, robiliśmy skłony i pajacyki, a wszystko to pod okiem napakowanego trenera.
Do śniadania spacerowaliśmy na zewnątrz zwiedzając architekturę budynków oraz piękno ogrodów, których było tu całkiem sporo. W ogóle ośrodek był gigantyczny, ale pusty. Poza naszą grupą i personelem nie spotkałem żywej duszy. Pomyślałem sobie, że zapewne dla potrzeb zakładu zaaranżowano jedynie część budynku, co byłoby całkiem logiczne.
Na zajęciach z historii rewolucji posiwiały, brodaty profesor naświetlił szczegółowo przebieg dojścia do władzy Królików. Kilka informacji mijało się z prawdą, jak na przykład ta o nieudanym zamachu na Papę podczas spontanicznego wiecu. Pamiętam, że grupa anarchistów, a właściwie chuliganów rzuciła koktajl Mołotowa w jeden z budynków. Co prawda nieopodal przemawiał do ludu Papa Król, ale podpalenie nastąpiło po drugiej stronie ulicy, więc mówcy ni jak nic nie groziło. Nawet, gdyby zamachowcy zdetonowali minę przeciwpancerną, żaden z rewolucjonistów nie ucierpiałby. Może część utraciłaby co najwyżej słuch, co oznaczałoby brak przymusu słuchania przemówień Króla, które, nawiasem mówiąc, były dość nużące od jakiegoś czasu. Sam nie wiem, co ludzie w nich dostrzegali, ale prawdą jest, że potrafiły oddziaływać na tłum.
Podczas kilku wystąpień zauważyłem też osoby ze świty Króla wmieszane w zasłuchane zbiorowisko. Łatwo było ich poznać, choćby po tym, że klaskali najszybciej, zachęcając do żywiołowości resztę. O tym, rzecz jasna, profesor nie wspomniał ani słowem.
W stołówce zaczepił mnie Maks. Dosiadł się jak zwykle bez pytania. Swoją drogą to ciekawe, że wszystkich nas umieszczono w jednym miejscu. Pijaków, przestępców, awanturników, chorych psychicznie, nieuków i tak dalej. Wszyscy mieliśmy łatkę kontrrewolucjonistów i mniejsza z tym, kto jaki miał problem. Co kogo obchodzi, że nałogowiec Śniadecki podczas wykładu o historii rewolucji nie myśli o nauce, zaś o tym, w jaki sposób podwędzić z profesorskiego biurka spray do zmazywania tablicy. Bodaj uciąłby sobie palec, byleby dobrać się do butelczyny średnio spożywczego spirytusu. A wspomniany Maks, świrus Maximus przez cholerne x w środku? Byłem prawie pewien, że to schizofrenik wymagający leczenia. Oprócz niego zauważyłem także kleptomana, choleryka i faceta, który wyrywał sobie włosy z głowy i obżerał z nich cebulki. Zaczynałem powoli tęsknić za namiastką normalności.
− Nie chcę cię martwić, przyjacielu, ale szykuje się coś grubszego − powiedział Maks siadając obok. − Rzuciłem trochę okiem na okolicę i coś mi się wydaje, że przyjdzie nam tu dotrwać końca swoich dni.
− Co ty chrzanisz? − odparłem.
− Widziałem kino − rzekł teraz szeptem. − Parę budynków dalej stawiają nam prawdziwe kino, rozumiesz?
Nie rozumiałem.
− Co z tego? − mówię.
− Wszyscy jesteście głupi. Pomyśl, człowieku, kino, kaplica, biblioteka, sala gimnastyczna. Chcą nas zatrzymać w tym pseudomiasteczku na stałe. W tym czasie nasze domy przejmą rewolucjoniści, będą jebali nasze żony i płodzili pieprzone Króliki, aż całe społeczeństwo będzie zakróliczone jak skurwysyn. Nigdy nie wrócimy do domu, bo tutaj mogą nas stale obserwować.
Musiałem przyznać, że pewna logika w tym bełkocie jest.
− Będą powoli dowozić następnych − kontynuował Maks. − Wkrótce ośrodek będzie przepełniony i wiesz co wtedy się stanie, przyjacielu? Naturalna selekcja. Słabe, bezproduktywne jednostki pójdą do komina albo do piachu, a z reszty zrobią niewolników. Chcesz być parobkiem u partyjniaka, czy zdychasz?
W czasie gdy nas − kontrrewolucjonistów − przygotowywano do powrotu na łono społeczeństwa, Papa Król powiększał swoje wpływy. Jeśli do niedawna istniały jeszcze osoby stojące w opozycji do rewolucji, coraz trudniej było je znaleźć. Nawet wiecznie gotowi do demonstracji anarchiści uznali, że lepiej będzie przeczekać trudny okres w cichych norach. Demokraci wciąż narzekali, ale po cichu, a ci, którzy nie mieli własnego zdania, prędzej czy później dołączali do Królików. Partia obserwowała ruchy wszystkich organizacji, stowarzyszeń i klubów na terenie całego kraju. Praktycznie każdy większy związek miał w swoich szeregach wzorowego Królika, który w chwili zagrożenia ładu społecznego gotów był złożyć bohaterski donos i odebrać za to honorowy order z rąk samego wodza.
Co do Papy trzeba było przyznać, że przechodził wewnętrzną i zewnętrzną zmianę. Ostre, pospolite rysy twarzy oblekała coraz bardziej pucułowata gęba, wprawdzie wciąż pospolita, ale jakby nieco subtelniej. Stare, znoszone ubrania człowieka pracy zastąpił wizytowy mundurek, spod którego wystawał coraz bardziej zaokrąglony brzuch. Jedno, co pozostało niezmienne, to oratorskie zacięcie, porywające tłumy.
Patrzyłem w telewizji na tę opuchniętą twarz z małymi oczkami, na usta, które krzyczały do zasłuchanych ludzi i na czoło gniewnie marszczące się, gdy wspominano poprzedni rząd. Zachodziłem w głowę, jakim cudem zakompleksiony człowiek zyskał sobie takie oddanie? Jak doszło do rewolucji i co będzie dalej, bo coś przecież musi się wydarzyć. Żadna władza nie dąży jedynie do posiadania poddanych, to zbyt prozaiczne. Nigdy wcześniej nie podejrzewałem, że jestem wywrotowcem. Dopiero teraz, gdy siedzę razem z innymi odszczepieńcami przed telewizorem, z którego wrzeszczy Papa Król, pojąłem, że nienawidzę gnoja. Gardzę tłuściochem za to, że sieje propagandę, choć dawno powinien był się wycofać. Spełnił obowiązek wobec państwa, pora więc by ustąpił miejsca. Jakim prawem uznał, że jedyną drogą ku lepszemu jest rewolucja i to nawet teraz, gdy wystarczyłoby odrobinę spokoju nam, obywatelom. Cholerny wyzwoliciel uciśnionych się znalazł. Pod płaszczykiem wybawcy kryje się obrzydliwe oblicze ohydnego dyktatora. Obyś dostał szybko kulkę.
Od jakiegoś czasu w ośrodku zaczęli pojawiać się kolejni kontrrewolucjoniści. Bywało, że w ciągu miesiąca widywaliśmy kilkanaście razy autobus z nową partią nie zresocjalizowanego materiału. Przybywali tak samo jak my, pod osłoną nocy, jedli późną kolację, szli do łaźni, a potem kładli się na świeżutkiej pościeli pełni obaw, co też przyniesie jutro. Nad ranem mijaliśmy ich na korytarzu, gdy truchtali bez wprawy jak pijane kaczki. Szybka wymiana spojrzeń i już pędziliśmy wszyscy na stołówkę. Tam dopiero mogliśmy prześwietlić nowych na spokojnie. Jako pierwsi rezydenci mieliśmy niepisane prawo zagadywać świeżaków i oczekiwać odpowiedzi. W rzeczywistości standard polegał na pytaniu „za co?” i naturalnie „ile?”. Potem z reguły to nas zasypywała lawina ciekawości.
− Jak tu jest? − tradycyjnie pytali nowi.
− Ujdzie − odpowiadaliśmy beznamiętnie, jakby sprawa nas w ogóle nie dotyczyła.
− Stosują tortury? − naciskali tamci.
− W całym budynku nie ma ani grama alkoholu, więc można powiedzieć, że tak.
− Pozwalają na widzenia z rodziną?
− Trzeba by wniosek pisać, ale gwarancji nie ma.
− Telewizor tu macie?
− Co z tego, jak stale pokazują to samo.
− A dziewczyny jakieś są?
− Tylko pielęgniarki i cioty.
W niespełna trzy miesiące zakład wypełnił się po brzegi. Codzienne obowiązki wzbogacono o zbiorowy apel, podczas którego śpiewaliśmy hymn rewolucji. Potem naczelnik wygłaszał mowę motywacyjną, którą, rzecz jasna, nagradzaliśmy brawami.
Wewnątrz robiło się coraz bardziej tłoczno. Nadal mieliśmy sporo swobody, w końcu nie przebywaliśmy w więzieniu, ale, jak to zwykle ma miejsce na izolowanym obszarze, hermetyczne warunki doprowadziły do wytworzenia wewnętrznego systemu norm i obyczajowości. Przestępcy zaczęli grupować się w jedną całość, która wypadła całkiem imponująco, a następnie objęli wpływami znaczną część ośrodka. Jeśli chciałeś mieć ochronę, a głupstwem byłoby nie chcieć, powinieneś płacić haracz łysolom, jak mawialiśmy na wiecznie gotowych do walki chuliganów. W gruncie rzeczy płaciłeś za to, aby nie musieli cię tłuc, a jeśli nie śmierdziałeś groszem, robiłeś za służącego. W miejscu, gdzie prawo ustanawia łotrostwo połączone z siłą, próżno szukać sprawiedliwości, dlatego bez namysłu wyraziłem zgodę na uczestnictwo w nowym projekcie mającym na celu resocjalizację w szybszym trybie.
− Czytał pan regulamin? − zapytał naczelnik, gdy wręczyłem mu podanie o uczestnictwo w projekcie.
− Spełniam wszystkie warunki − odparłem zgodnie z prawdą.
− W trakcie cyklu nie będzie można zrezygnować, a gwarantuję, że w pewnym momencie metody uspołeczniania zmuszą pana do rozpatrzenia ucieczki. To coś w rodzaju odwyku.
− Jestem świadom zagrożeń − obstawałem przy swoim.
− W takim razie nie pozostaje mi nic innego niż zgoda.
Pod treścią podania złożył zamaszysty podpis. Na koniec uśmiechnął się i życzył mi powodzenia.
Razem ze mną do projektu przystąpili Śniadecki i Maks oraz kilkadziesiąt innych osób, które także miały dość tyranii chuliganów i przestępców. Wszystkich chętnych przeniesiono do innej, niezamieszkałej jeszcze części budynku. Ruch był tam zdecydowanie mniejszy, jeśli chodzi o osadzonych, natomiast personelu zakładowego nie brakowało. O ile w zbiorczej części krzątały się nieliczne pielęgniarki podające witaminy na wzmocnienie i lekarstwa uspokajające cholerykom, nasza obecna zona pełna była zabieganych siostrzyczek, jak w polowym szpitalu na froncie. Po cholerę komu tyle pielęgniarek?
− Tam jest kino − powiedział Maks wskazując w stronę przeciwległego budynku. Staliśmy akurat przy oknie. − Może puszczą nam „Skazanych na Shawshank”.
W ustach kogoś innego wyczułbym drwinę. Słowa Maksa niemal zawsze oznaczały paranoję.
− Wiecie na czym będzie polegała ta psychoterapia? − dołączył do nas Śniadecki.
− Na robieniu we łbie sieczki − odparł krótko Maks.
− Pieprzenie − machnąłem na to ręką.
− Byłem już u niejednego terapeuty − ciągnął dalej świrus. − Myślicie, że zawsze miałem takiego pierdolca? Dawniej wyglądałem inaczej. Dopiero, kiedy zacząłem gadać z tymi doktorami, profesorami, docentami wszystko się zmieniło.
− Myślicie, że przestanę w końcu chlać? − martwił się Śniadecki.
− Zaczniesz łoić dwa razy tyle co teraz − rzekł Maks w swoim stylu.
Nazajutrz zaczęliśmy na dobre nasze uspołecznianie. Po lekkim śniadaniu zabrano nas na jogę. Zajęcia prowadziła bardzo młoda i wysportowana dziewczyna. Miała tak sprężyste ciało, że z trudem przełykałem ślinę, gdy dokonywała tych wszystkich wygibasów. Przez całą serię ćwiczeń odczuwałem permanentne mrowienie w okolicach podbrzusza. Minęło sporo czasu, odkąd po raz ostatni miałem kobietę. Po twarzach moich towarzyszy widziałem, że cierpimy w ten sam sposób. Kolejne pół godziny, po zajęciach z jogi, toalety były oblegane. Każdy szukał cichego kąta, aby dać upust tłumionej chuci. Jedynie Maks zrobił to bez skrępowania pod kocem.
Kiedy szliśmy po raz pierwszy do kina, miałem pietra jak cholera. Przebywając w towarzystwie nałogowego alkoholika i chorego psychicznie, zacząłem chłonąć wszechobecne paranoje. Śniadecki bał się cieni, które podobno widywał nocą, a jedynym lekarstwem była ćwiartka wódki albo najlepiej pół litra. Maks z kolei wciąż snuł teorie spiskowe. Jak w tej sytuacji pozostać normalnym? Wokoło tyle się działo, że zatęskniłem za normalnym spokojem. Jeśli idąc do kina podejrzewasz, że na miejscu zastaniesz wszystko oprócz wielkiego ekranu i rzędów wygodnych foteli, znaczy, że świrujesz. Maks twierdzi, że kino to kino i basta. Widział na własne oczy, ale kto, do cholery, wierzyłby oczom czubka?
Ciemnym korytarzem poprowadzono nas wprost do sali. Gdy zobaczyłem najprawdziwszy ekran, naprzeciw którego poustawiano fotele, poczułem ulgę. Trwało to chwilę. Nie byłem tak naiwny, aby twierdzić, że wystarczy obejrzeć kilka filmów, by opuścić ośrodek ze stemplem w papierach.
− Kiedyś puścili nam w psychiatryku „Lot nad kukułczym gniazdem” − zwierzył się Maks, gdy zajmowaliśmy wyznaczone miejsca.
− Co z tego? − zapytałem.
− Każdy chciał być Nicholsonem.
− Ja bym nie chciał.
− Ja też nie, kurwa. W życiu nie pozwoliłbym wyprać sobie mózgu. Jak jesteś nieprzytomny byle skurwiel Indianiec może cię utłuc albo nawet wydupczyć. Nie będę, do chuja, cwelem.
− Jeśli przestanę dzięki temu chlać, zagłosuję na Króla − powiedział Śniadecki, po czym golnął głębszego prosto z butelki spryskiwacza do tablic.
− To można pić? − zdziwił się Maks.
− Trzeba − przyznał krzywiąc gębę pijak.
Światła pogasły, a głośniki w ścianach zabrzęczały przeciągle, co oznaczało przygotowanie do seansu. Byłem pewien, że i tym razem zaserwują nam kawał propagandowego gówna w króliczym stylu; bez gustu, za to z ogromną ilością ujęć pyzatej mordy wodza. Ukazała się co prawda twarz, ale nowa, zupełnie nieznana. Z ekranu na publiczność przenikliwie spoglądał łysy mężczyzna. Minę miał poważną, ale spokojną, jak wyrozumiały acz surowy ojciec. W tłumie widzów natychmiast zapanowała cisza.
− Jestem po to, aby wam pomóc − przemówił po raz pierwszy łysol. Bez przerwy patrzył na nas, jakby siedział naprzeciw, twarzą w twarz. Niepokoiło mnie to dziwne spojrzenie. Słuchaliśmy, gdy mówił dalej: − Zanim jednak wyciągnę pomocną dłoń, powinniście mi zaufać. Spójrzcie na mnie przez moment jak na dobrego przyjaciela.
Nikt nie odrywał oczu od ekranu, kiedy łysol przechylił się mocną w przód, przez co dostrzegliśmy pojedyncze nitki naczynek w jego oczach. Czekaliśmy w skupieniu na to, co wydarzy się dalej. Z głośników dochodził niski, męski głos:
− Jeden. Otwórz się przede mną przyjacielu. Dwa. Pamiętaj, że kto mówi, sieje, kto słucha, zbiera. Trzy. Chcę ci pomóc. Cztery. Opowiedz mi o swoim lęku.
Węże, widzę wijące się u moich stóp węże. Czuję, jak się o mnie ocierają. Są tak paskudne. Gdzie są drzwi? Widzę, mam je za plecami. Wychodzę. W innym pokoju pająki mają swoje gniazdo. Niech to cholera, to już wolę węże. Wracam do poprzedniego pokoju, ale gady wyparowały. Jest za to mały chłopiec w mokrych spodniach. Są też inne dzieci, które śmieją się ze szczyla. O matko, to przecież ja, gdy miałem siedem lat! Pająki także znikły, w pokoju pozostało tylko szpitalne łóżko z ledwie żywym staruszkiem. To prawie trup; nic już nie kontaktuje, tylko leży nieruchomo, że nawet oczami nie przewraca. O matko, to znowu ja! Nie zniosę tego dłużej. Chowam się pod łóżko; znowu te cholerne pająki. Uciekam przed siebie. Biegnę po lodzie, który pęka pod stopami. Tonę. W płucach mam tyle lodowatej wody, że nie łapię już tchu. Przestałem się ruszać.
Ocknąłem się na sygnał przypominający pstryknięcie palcami. Siedzę wbity w fotel, pocąc się jak mysz. Wcale nie jest gorąco, ale od wewnątrz płonę. Niech to szlag, mam poczucie, jakbym całkowicie utracił kontrolę, a dokładniej rzecz ujmując, jakby ktoś bytował na moim ciele i umyśle. Jestem jakiś dziki. Chętnie wyszedłbym na świeże powietrze albo skrył się w cichym kącie.
− Na dziś wystarczy, panowie − oznajmił doktorek w okularach. − Terapię będziemy kontynuowali jutro o tej samej porze. Do zobaczenia.
Dopiero, kiedy rozprostowałem nogi, zauważyłem, że drżę ze strachu. Jakby przed chwilą wyciągnięto mnie z lodowatej wody, w której o mało nie utonąłem. Trzęsąc się, wyszedłem z kina.
Zdążyliśmy akurat na podwieczorek, ale nie miałem apetytu. Siedziałem tylko przy stole razem z innymi. Mieszając łyżką w misce z waniliowym budyniem próbowałem wyjaśnić racjonalnie podłoże tego, co wydarzyło się podczas seansu. To chyba terapia wstrząsowa albo jakoś tak się to cholerstwo nazywa.
− Będziesz to jadł? − zapytał Maks wskazując moją porcję. Kończył właśnie wylizywać własną miskę.
− Żartujesz? − odparłem. − Chyba poprzestawiali mi wszystkie bebechy.
− Przywykniesz. − Zaczął wiosłować w moim budyniu. − To było prawie tak dobre jak elektrowstrząsy.
− Wyśniłem wszystkie koszmary całego życia, mam dość.
− Nie odpuszczą ci, podpisałeś papiery.
− Mam to w dupie. Nie mogą mnie przecież zmusić.
− Chyba nie.
Nazajutrz okazało się, że mogą. Zanim usiadłem na fotelu przed ekranem, naszprycowali mnie środkami uspokajającymi. Miałem haj jak rozrywkowy ćpun. Maks nawet mi zazdrościł. Twierdził, że dopiero na prochach życie jest znośne. Nie podzielałem jego optymizmu. Zamiast gwarantowanego luzu psychicznego moje wizje podczas terapii nabrały jeszcze bardziej udziwnionego charakteru. Pająki i węże wyglądały jak zmutowane potwory ze spapranych amerykańskich filmów science fiction. Staruszka na łóżku szpitalnym obżerało paskudne robactwo, a chłopiec z gilami pod nosem zaszczywał się krwią. Tuż po terapii byłem tak wyczerpany, że musieli mnie zanieść prosto do łóżka.
Oprócz mnie prochami faszerowano też wielu innych. Trwało to chyba ze dwa tygodnie, choć trudno świadomie porachować wszystkie dni, podczas których zwlekają cię z wyra i sadzają na nocniku bądź karmią przetartą papką z warzyw. Z tego co kojarzę czasem jednocześnie przyjmowałem pokarm i wydalałem. A może to tylko sen. Właśnie, sen. Myślisz, że to tylko długi, uciążliwy sen, jeden z tych co trwają niemal w nieskończoność. Myślisz tak, dopóki nie przetrzesz zaspanych oczu i nie zobaczysz, że w kalendarzu ubyło kilka kartek.
Pewnego dnia, czekając na poranny obchód pielęgniarek, okazało się, że dragi idą w odstawkę. Doktorek − okularnik oznajmił, że terapia wkracza w drugą fazę, co znaczyło właściwie niewiadomo co. W każdym razie dalszy etap resocjalizacji wymagał od uczestnika projektu pełnej świadomości.
− Przez pewien czas możecie doznawać szoku abstynenckiego − przestrzegał doktor. − Zapewniam jednak, że objawy ustąpią, gdy przyjdzie pora.
Pseudomedyczne chrzanienie. Najpierw robią z nas ćpunów, a potem każą cierpieć. Słowo daję, że już nigdy nie zaufam konowałom.
Wystarczyło tylko, że zobaczyłem budynek kina, a już miałem ciarki. Na samą myśl o ponownym seansie doznawałem upokorzenia. Niejednokrotnie budziłem się w środku nocy z płaczem jak dziecko. Czasem budziło mnie także zawodzenie innych. Wszyscy to dorośli mężczyźni z lękami małych dziewczynek.
Już na pierwszy rzut oka sala kinowa nie wyglądała jak dawniej. Do oparć foteli przymocowano pasy bezpieczeństwa. Wystarczyło, że sanitariusze albo pielęgniarki wyprofilowali klamry zapięć, a już byłeś skazany na niewolę. Choćbyś chciał wyjść z całym fotelem, nic to nie da. Niektóre podłokietniki zdobiły wytarte plamy; ślady walki z samym sobą i pasami.
Gotów do terapii czekałem na jej rozpoczęcie. Gdy tylko twarz łysola rozbłysnęła na ekranie, odwróciłem wzrok. Nie wpadłem wcześniej na pomysł, żeby udawać zahipnotyzowanego, a przecież to takie proste. Trzeba jedynie odpowiednio skręcić szyję, ale niezbyt mocno, bo inaczej któryś ze spostrzegawczych doktorków wychwyci gest, doniesie okularnikowi, a ten już będzie wiedział, ile gram proszków starczy, abym przestał się wiercić.
Spojrzałem więc w innym kierunku i po raz pierwszy przeżyłem wstrząs. Dosłownie elektryczny. Gębę wykrzywiło mi w jakimś nienaturalnym grymasie, a palce u rąk wyprostowało jak rozciągnięte sprężyny. Nie mogłem nawet krzyknąć: „co to, kurwa jest?!”. Język także mi zesztywniał.
Próbowałem bezskutecznie wyszarpać się z uprzęży. Za którymś z kolei razem, gdy solidna porcja elektrowstrząsów zmusiła mnie do otwarcia oczu i rozwarcia szczęk, ujrzałem sunące w moją stronę łapska ekranowego hipnotyzera. Byłem wówczas gotów na starcie z własnym lękiem. Raz, dwa, trzy, cztery − pająki wraz z wężami oblazły mnie od stóp do głowy. Ze strachu narobiłem w gacie.
Poznałem co to bezsilność. Stojąc oko w oko z własnym koszmarem nie ma ludzi odważnych ani zaradnych. Bodaj bym zdechł, a nie odważę się wyjść złu naprzeciw. Choć wszystko zależy ode mnie, nic nie potrafię zrobić. Jedyne, co pozostaje, to ucieczka. Potrzebuję czyjejś pomocy, natychmiast.
− Stop! − słyszę znajomy głos.
W pomieszczeniu, w którym pająki i węże usiłują zedrzeć ze mnie skórę, rozbłyska intensywne światło. Oczy mam przekrwione od łez, więc z trudem cokolwiek dostrzegam, ale za to słyszę wyraźnie znajomy głos.
− Odejdźcie, zasrańcy, rozkazuję wam!
Pająki i gady pierzchają w popłochu. Uciekają w kąt, gdzie nie dociera światło. Jestem tak szczęśliwy, że padam do stóp mojemu wybawcy.
− O mój luby, wybawco − kajam się przed oswobodzicielem. − Dziękuję ci, kurwa, serdecznie, żeś przerwał te męki, których ofiarą padłem niezasłużenie.
Chwilę późnej, kiedy wzrok nawykł już do ostrego blasku, patrzę swojemu bohaterowi prosto w twarz. Z wdzięcznością i radośnie, bo czuję się wspaniale. Ale coś jest nie tak. Z powoli słabnącej poświaty wyłania się oto ten, który przybył z odsieczą, Papa Król. Rozpoznałbym tę pyzatą gębę wszędzie. Wielka radość i wielki ból w jednej chwili. Papa nic nie mówi, patrzy tylko kaprawymi, kurwa, ślepiami na moje osobiste upokorzenie. Podlec jeden oczekuje chyba lizania po butach. A niech to cholera! Zaczynam płakać, zaś Król składa dłonie do oklasków. Plask.
Budzę się półprzytomny na fotelu. Ktoś odpiął pasy. Jak zawsze tuż po seansie patrzę dokoła, gdzie jestem. Z ulgą stwierdzam, że w kinie razem z innymi upokorzonymi. Czasem wydaje się, że granica między fikcją a rzeczywistością nie istnieje. Raz przypada być tu, a innym razem tam. Z podróży w głąb własnego lęku pozostały mi tylko przekrwione oczy i gówno w gaciach.
Płaczę ostatnio jak skrzywdzone dziecko. Co dzień muszę chodzić do psychologa, a właściwie to on odwiedza mnie. Nie ruszam się z łóżka, bo po cholerę. Pielęgniarki zrobią wszystko jak należy.
− Nie jestem sobą, doktorze − żalę się przed psychologiem. − Wczoraj jedna z siostrzyczek nie przyniosła w porę kaczki, przez co nasrałem w spodnie. Przepłakałem cały dzień.
− Chwiejność emocjonalna to częsty objaw podczas terapii − zwykle tak mnie próbowali uspokajać.
− Mam już dość.
− Wytrzymaj jeszcze trochę, Aleksandrze. Pozostały tylko dwa tygodnie.
− Poddaję się.
− Bzdura. Nie jesteś typem tchórza. Wewnątrz kryjesz twardziela.
− Moja mama twierdzi, że jestem bardzo wrażliwy.
− Nie przypominam sobie, żeby twoja mama była psychologiem. Skąd może to wiedzieć?
− Zna mnie od dziecka.
− Ależ, Aleksandrze − odparł doktor. − Uwierz na słowo, że my znamy cię równie dobrze, o ile nie lepiej.
Seanse odbywałem więc regularnie. Do tego dochodziły ćwiczenia jogi. Muszę przyznać, że wygimnastykowana instruktorka przestała robić na mnie jakiekolwiek wrażenie. Umysł jakby odbierał impulsy płynące z potrzeb, ale ciało już nie. Doszło do tego, że pożyczyłem pewnego razu od Maksa świerszczyka, który oficjalnie potwierdził przypuszczenia o wyraźnym obniżeniu libido. Nikt nie chciał się przyznać, ale byłem pewien, że nie jestem osamotniony w problemach ze wzwodem. Wystarczyło spojrzeć, jak niektórzy zagajali pielęgniarki przyciszonym głosem, a tamte kiwały ze zrozumieniem głową. Wkrótce viagra stała się najbardziej pożądanym towarem w tej części ośrodka. Jedynie nieliczni nie zaopatrywali się w niebieskie tabletki lub tylko udawali, że je biorą. Maks na przykład pobierał dzienny przydział od kilku siostrzyczek, a potem robił za dealera. Zapytałem kiedyś, czy nie potrzebuje się szprycować. Odparł, że i bez pastylek kręci śmigło pięć razy na dzień.
− Nawet po seansie? − dopytywałem zaskoczony.
− Czasem też w trakcie − rzekł.
Bałem się pytać, co też go tak podnieca w lęku. Sprostanie standardom chorej wyobraźni świra nie napawało mnie ciekawością.
Już teraz wiem, że metoda, którą posługiwały się Króliki, polegała nie na zgnębieniu kontrrewolucjonizmu, zaś uzależnieniu go od przyczyny wywołującej sprzeciw. Trzeba przyznać, że pomysł był genialny. Jeśli idea zwalczania wrogów poprzez hipnozę zrodziła się w umyśle Papy, z pewnością przyszłe pokolenia okrzykną go najwspanialszym zbrodniarzem w historii.
Nadrzędnym punktem terapii jest minimalizowanie lęku. Podczas każdego seansu obłaziły mnie pająki i węże. Czułem to bardzo wyraźnie. Jedyne, czego wówczas pragnąłem, to spokój, który gwarantowało majestatyczne oblicze Papy Króla. Za każdym razem czekałem tylko na moment, kiedy legnę bezpieczny u stóp wybawcy. Nadal nienawidziłem gnoja z całych sił, ale nie potrafiłem ukryć szczęścia z powodu jego przybycia. Terapia uświadomiła mi, jak wiele sprzecznych emocji przeżywamy każdego dnia.
Z politowaniem patrzyłem na wszystkich nowych wprowadzających się do ośrodka. Oni zaś podobnie patrzyli na moją zmęczoną twarz. Leczenie z nieprawomyślności miało tę charakterystyczną cechę, że poważnie postarzało. Zaczynałeś jako gibki młodzieniec, a gdy nadchodził czas pożegnania, miałeś problem z rozpoznaniem postaci w lustrze. Pobyt tutaj zmieniał ludzi pod każdym względem.
Po powrocie do swojego mieszkania natychmiast wprowadziłem kilka zmian. Przede wszystkim na ścianach zawiesiłem całą galerię na cześć Papy Króla. Nazbierałem chyba więcej portretów niż mój stary znajomy redaktor Plisz, który, nawiasem mówiąc, zmarł na zawał podczas mojej odsiadki. Szkoda. Chętnie zamieniłbym z nim parę słów.
Nocami śpię niespokojnie. Po kilka razy wstaję, aby włączyć światło i spojrzeć na oprawione fotografie tego gnoja z pulchnym pyskiem. To takie kojące. Co ciekawe problemy ze wzwodem wcale nie ustąpiły. Małego do pionu stawiał tylko widok Papy Króla w jakimś atrakcyjnym wydaniu. Zastanawiało mnie od kiedy będę mógł oficjalnie mówić o sobie ciota. W aptekach viagra stała na półce razem z witaminami i lekami na przeziębienie.
Otrzymałem pracę w jednej z redakcji. Pisałem głównie opiniotwórcze teksty, z których, moim skromnym zdaniem, niewiele wynikało, ale nie narzekałem. Już dawno pogodziłem się z własnym losem. Kiedyś przeprowadziłem wywiad z jednym lekarzem, który pracował nad modyfikacją terapii hipnozą. Ów doktor, całkiem przyjemny i inteligentny człowiek, przyznał, że problemy z erekcją oraz niemocą seksualną to tak naprawdę efekty uboczne leczenia. Obecnie specjaliści opracowują skuteczny sposób łagodzenia niepożądanych działań, ale to dość skomplikowane. Swoją drogą to rzeczywiście krępujące, gdy podczas przemowy wodza wszyscy mężczyźni, a przynajmniej ci, którzy przeszli psychoterapię, muszą skrywać wzwód. Sam niejednokrotnie chowam dłonie do kieszeni, by zdusić węża, jak mawia mój stary znajomy Maks.
Jutro wódz odwiedzi kilka dużych miast, w związku z czym zabieram aparat, notatnik i ruszam śladami wieców. Już sobie wyobrażam te tłumy napaleńców marszczących ukradkiem kutasa, gdy pulchny wieprz przejeżdża w lektyce na kółkach. Panienki rzucają kwiaty prosto na ulicę. Wiadomo, że wilgotnieją im majtki, bo przecież co rusz powstają też żeńskie ośrodki. Basior stada ma w czym wybierać spośród dobrowolnie uległych fanek i tych, co rozchylają nogi tylko po to, żeby nie musieć się bać. Och, jakież to będzie ekscytujące święto.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt