Kapitał Ludzki w (okrutnie) krzywym zwierciadle - ipsylon
Proza » Obyczajowe » Kapitał Ludzki w (okrutnie) krzywym zwierciadle
A A A

Są zwroty i słowa, których nie zapomina się do końca życia, chociaż same w sobie nie wnoszą nic konkretnego. Czasami sytuacja decyduje o tym, że nabierają fundamentalnego znaczenia, czasem przeszłość tych, którym owe stwierdzenie jest dedykowane, czasem jakaś inna przyczyna. Nieważne. Istotne, że niektóre teksty wwiercają się nam w mózg, żłobiąc w głowach korytarze nie do zasklepienia. Dziury, w które nasz umysł wpada jak zwierzę w pułapkę kłusowników.
Pamiętam, jak na jednej prywatce – tej samej, na której poznałem moją przyszłą żonę – podeszły do mnie dwie dziewczyny. Jedna z nich chyba miała ochotę ze mną pogadać, druga przyszła, by dodać pierwszej odwagi. Obie nie bardzo wiedziały, jak zacząć rozmowę. Nie wychodziłem z inicjatywą. Po pierwsze, chodziły jak na gali rozdania Oscarów, a nie skromnej domówce. To mi się nie spodobało. Po drugie, patrzyły na mnie z rosnącym na ich twarzach zniecierpliwieniem. Jakby robiły mi łaskę, zaszczycając mnie swoją obecnością. Po trzecie, Laura od razu wpadła mi w oko. W dupie miałem resztę towarzystwa. Chciałem poznać ją, tylko ją. W pokoju rozbrzmiewały dźwięki muzyki lat osiemdziesiątych, ale gdy patrzyłem na Laurę, w głowie grał mi „Obcy astronom” Republiki.
Więc gdy podglądam cię,
me serce myli sejsmografy.
Lecz nie potrafię przejść
po drodze mlecznej, nie potrafię.
- Można? – zapytała jedna z dziewczyn, pokazując na misę z chipsami stojącą niedaleko mnie. Wydęła wargi w groteskowym grymasie, jakby ktoś wsadził jej w tyłek kompresor i zaczął pompować.
Wtedy przed oczyma stanął mi Leszek z „Daleko od szosy” i jego kultowy cytat.
Się pani częstuje, na żądanie raz można.
Próbowałem przepędzić ten obraz, ale było za późno. Kolejne hasełko odbijało mi się echem po kopułą, wirując jak prastary wygaszacz ekranu z wpisanym przez użytkownika tekstem. Parsknąłem śmiechem. Panie prychnęły z dezaprobatą, młócąc powietrze zamaszystymi ruchami pośladków. Z perspektywy lat stwierdziłem, że dzięki temu poznałem Laurę. Później szczerze tego żałowałem.

Uwielbiałem słowa. Od zawsze miałem do nich słabość. Krótkie wyrazy lub jeszcze krótsze sentencje. To dar i przekleństwo. Zbyt często literowe romanse gnieździły mi się w głowie, absorbując moje myśli do granic możliwości, krążąc jak sępy nad dogorywającym zwierzęciem, czekając na dogodny moment, by raz za razem przebijać się przez gardę niczym nokautujący cios. Przypomina to trochę mruczenie piosenki, której tak właściwie wcale nie lubimy; nucimy refren poza naszą świadomością, chociaż samo wspomnienie tych dźwięków wywołuje w nas potęgującą niechęć. Dokładnie tak samo było z moimi słówkami. Pojawiały się nagle; czasem wynikały z kontekstu rozmowy, czasem z plakatu, na który zerknąłem podczas spaceru po mieście, czasem z wychwyconego przeze mnie obcego dialogu. Momentami po prostu się pojawiało. Zawsze jednak wiedziałem, że jest. Przyklejało się do moich myśli jak kartka papieru lądująca na przedniej szybie samochodu; głuche PAC i koniec. Uporczywy frazes nie dawał mi spokoju, dopóki jego miejsca nie zajęło inne słowo. Głupota.
„Powodzenia”; dziesięć liter, remis między samogłoskami i spółgłoskami, cztery sylaby, „Adeinoopwz” w porządku alfabetycznym; żaden szczyt oratorskich możliwości. Mimo to echo tego stwierdzenia zjeżyło mi włosy, gdy Klara odsuwała się ode mnie. Dwa lata intensywnej terapii pani doktor przypieczętowała uściskiem dłoni i niewinnym buziakiem. Przyjemny akcent na pożegnanie, ale nic poza tym. Klara była ładna, ale poza typowo klinicznymi relacjami nic więcej nas nie łączyło. Pomimo upływu czasu nadal miałem w głowie roześmianą twarz żony i dwójkę trajkoczących córek. „Tato, czy moja laurka jest ładna? Ładniejsza niż jej?”. Zawsze prześcigały się w wymyślaniu dowodów miłości. Kłóciły się zażarcie o to, która z nich bardziej kocha swoich rodziców. Dzieliło je kilka minut i oceany zazdrości. Przekrzykiwały się w deklaracjach, zarzucały sobie Bóg wie co, często płakały, lecz kwadrans później kończyły razem w pokoju, bawiąc się maskotkami. Dziecięca złość nie trwa zbyt długo, a pluszowe zabawki potrafią działać cuda. Naprawdę. Sam początkowo byłem w szoku. Próbowałem zachować spokój, ale gdzieś tam w środku gotowałem się ze złości. Wtedy Laura obejmowała mnie w pasie od tyłu, opierając brodę na moim ramieniu. „Nie próbuj się wkurzać”, mówiła melodyjnym głosem, który wyciszał mnie nawet w chwilach totalnego kryzysu, gdy miałem szczerą ochotę odpalić laskę dynamitu i rzucić ją między dziewczynki. „Przykład idzie z góry”, zwykła mawiać Laura z dobrodusznym uśmiechem na ustach, dźgając mnie w brzuch widelcem. Uwielbiałem jej spokój. Do dzisiaj nie mam pojęcia, jakim cudem tak drobna i krucha istota zaprowadzała porządek nie podnosząc głosu, nie czerwieniąc się ze złości, nie patrząc gniewnie na córki. Co z tego, że potrafiłem naprawić cieknący kran, urządzić mieszkanie, zreperować samochód. Laura była oazą spokoju. Jej dotyk działał lepiej niż najskuteczniejszy lek na umysłowe nadciśnienie, spojrzenie rozbrajało każdy ładunek złości w mojej głowie. To umiejętności, których nie da się nauczyć. Z nimi trzeba się urodzić.
Jedna świeczka zrujnowała moje życie, wywróciła świat niczym sierżant niezadowolony z posłania rekruta. Do dzisiaj zastanawiam się, co by było, gdybym nie przyjął tego cholernego zlecenia. Gdybym po prostu wrócił do domu i powiedział: „Wybacz, kochanie, ale nie mogłem pojechać. Pieniądze jakoś odrobimy. Wezmę nadgodziny nadgodzin, wydłużę dobę. Jakoś to będzie. Damy sobie radę. W rodzinie siła, prawda?”
Tyle że nie odmówiłem. Gdzie tam. Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby się wycofać. W jakim innym miejscu dostałbym tyle pieniędzy za pięć dni roboty? Przegłosowane! Co się może wydarzyć w tak krótkim czasie?
Jak się później okazało, absolutnie wszystko.

- Jeszcze jednego? – zagadnął barman, patrząc na mnie pytającym wzrokiem.
Moja twarz odbijała się w szybie między równo ustawionymi butelkami trunków. Kolorowe etykiety i jeszcze bardziej kolorowe płyny zasłaniały mi policzki, a lustro rozmywało mi oczy i kawałek ocalałego w odbiciu nosa. Cudem uratowane w wyniku tornada włosy ginęły w następnej półce. Nawet tyle wystarczyło, by poczuć głęboką nienawiść do samego siebie. Tak tak – tam w lustrze to niestety ja, zamruczałem pod nosem, wspominając Grzegorza Ciechowskiego. Grymas rozczarowania nieoczekiwanie zagościł mi na twarzy. Republika pasowała do tego miejsca jak Modern Talking do Papa Dance. Nie ta liga.
- Proszę? – wtrącił znowu gość za barem. Albo byłem przewrażliwiony, albo ten typ miał dziwnie natarczywy styl życia. Jego uśmiech był naturalny jak silikony gwiazd porno, a głos szczery jak wszystkie ich orgazmy.
- Dziękuję. Powiedziałem, że wystarczy. Już po jednym kielichu czuję zamieć w głowie. Nie miałem alkoholu w ustach od dwóch lat. Dzisiaj nie dam ci zarobić.
Barman zmarszczył brwi.
- Cóż, sprawiasz trochę inne wrażenie. Nie znam cię, ale przecież w mieście są też inne bary i puby – wyrzucił, po czym skrzywił się, jakby zjadł cytrynę. - Przepraszam, to nie miało tak zabrzmieć.
- Zabrzmiało tak, jak to zaakcentowałeś. Ale spokojnie, nie gniewam się. Dąsy to domena dzieciaków. Poza tym...
Zaraz po tych słowach stanął mi przed oczami obraz bawiących się dziewczynek, a w gardle urosła gigantyczna kula. Przełknąłem ją z morderczym wysiłkiem, z jeszcze większym trudem powstrzymałem cisnące się do oczu łzy. Niemal słyszałem, jak córki szepczą do siebie konspiratorskim tonem, pochylając bujne czupryny ku sobie, jak nagle wybuchają dziecięcym, beztroskim śmiechem, który każdemu rodzicowi przypomina słodkie lata, gdy życie miało urok matczynych pocałunków i ojcowskich nauk; gdy każdy kolejny dzień był darem od Boga, prezentem od losu.
Grzegorz Ciechowski ustąpił miejsca Piotrowi Pachulskiemu.
Zapomnieć nie ma mowy,
być razem nie ma mowy,
wyrzucić nie da rady, bo
w sercu ciebie mam.
Spuściłem głowę, jakbym na moment zanurzył się w konwersacji z pustym kieliszkiem. Pojedyncze kropelki nie zdążyły jeszcze opaść na dno, ściekały krętymi zygzakami niczym pustynne węże.
Co tam słychać, Pani Szklaneczko?
Co powiedzieć, nie przelewa się.
Barman miał rację. Musiałem wyglądać żałośnie. Ale czy nie inaczej się czułem? Próbowałem się uśmiechnąć, ale ten grymas pasował do mnie jak klawiszowiec Disco Polo do Konkursu Chopinowskiego. Zmarnowałem dwa lata w szpitalu, gdzie poza sympatyczną terapeutką dostawałem tony ryjących mózg specyfików w pokojach z miękkimi ścianami. Izolatka nie uchroniła mnie od natłoku miażdżących mnie myśli, wspomnień, obrazów. Leki częściowo spełniły swe zadanie, ale daleko było im do doskonałości. Oglądałem świat przez zakratowane okna jak przestępca. Zanim Klara zorientowała się, że nie zrobię jej krzywdy, przychodziła w asyście rosłych sanitariuszy. Ona czuła się bezpiecznie, ja idiotycznie. Niewiele jadłem, jeszcze mniej piłem. Leki czyściły mnie lepiej niż Laxigen. Do tego tęsknota. Ona była najgorsza. Miałem cholerną pewność, że nikt nie będzie czekał na mnie przed drzwiami szpitala, gdy skończę terapię. Laura nie stanie z dziewczynkami przed najniższym stopniem schodów, nie spojrzy na mnie tymi niebieskimi oczami, w które wpatrywałem się bez opamiętania, nie powie: „Dobrze cię widzieć. Chodź do domu”. Wiatr nie rozwieje jej długich, czarnych włosów, nie zatrzepocze lekkimi sukienkami córek; co najwyżej naniesie piasek i zwiędłe liście na chodnik.
Laura nie żyła. Dziewczynki razem z nią. Ja też byłem martwy. Powinienem być.
- Dwa lata temu straciłem żonę i dwie córki. Zginęły w pożarze domu. Wczoraj wypuścili mnie ze szpitala po długiej psychoterapii. Sorry, wyglądam żałośnie, ale nie bardzo jest mi do śmiechu. Jeśli wiesz, o czym mówię.
Barman wybałuszył oczy ze zdumienia. Mało nie wypuścił z rąk szklanki, którą polerował na wysoki połysk. Szkło odbijało światła żarówek jak kula zawieszona na środku parkietu w sali dyskotekowej. Barman ostrożnym ruchem odłożył naczynie na blat, mierząc mnie pełnym niedowierzania wzrokiem.
- To ty mieszkasz... przepraszam... mieszkałeś w domu dwie ulice stąd?
Przytaknąłem. Jego ekscytacja powoli, acz skutecznie zaczęła podnosić mi ciśnienie.
- Kolego, strasznie mi przykro! O tym wypadku trąbiły wszystkie media. Pożar przesłonił wieści o podwyżce akcyzy i wzrastającym bezrobociu. O aferze z księdzem pedofilem nikt nawet nie wspomniał.
W tym momencie naprawdę miałem ochotę mu przypieprzyć. Świadomość, że moja osobista tragedia pozwoliła tym miastowym pasożytom na chwilę zapomnieć o kryzysie moralno-gospodarczym, wcale nie dodała mi otuchy. Wręcz przeciwnie. Odsunąłem kieliszek. Właściwie to prawie rzuciłem nim przed siebie, ale barman chwycił go z refleksem kierowcy rajdowego. Szkło powędrowało do zlewu. Znowu dopadły mnie wspomnienia. Brzęk tłuczonego naczynia prześladował mnie często wśród bezsennych nocy w szpitalu, gdy jedynym, czego pragnąłem, był kawałek ostrego odłamka i chwila odwagi.
- Niewiele mówili o tobie – ciągnął dalej barman. - Wspomnieli tylko, że nie mogłeś się pozbierać po tym zdarzeniu. Wszyscy myśleli, że się zabiłeś. Albo wyjechałeś daleko stąd. Dom do dzisiaj nie został odbudowany. Byłeś już tam?
- Nie – burknąłem. – Jeszcze nie. Zaraz chyba tam pójdę. Zresztą, co ci do tego? Twoje podekscytowanie robi się denerwujące. Nawet nie próbujesz go zamaskować. Nie chwal się tym spotkaniem na kolejnym portalu w sieci.
- Przestań – rzucił barman, wywracając oczami. – Tego bym nie zrobił.
W gruncie rzeczy wcale nie byłem tego taki pewien. Oczyma wyobraźni widziałem, jak wyjmuje swój nowoczesny telefon i loguje się do jakiegoś internetowego molocha.
Yo, ludziska! Dzisiaj spotkałem gościa, który stracił żonę i córki w pamiętnym pożarze sprzed dwóch lat, tam gdzie tydzień temu siedzieliśmy w nocy. Mówię wam, wyglądał dziwnie! Chudy, załamany, chyba naprawdę się przejął. Ale dosyć o tym. Kto wali dzisiaj do klubu?! Będzie ten zajebisty DJ... jam mu tam... no... kurwa, nieważne. Dobry jest, i tyle! Lajkujcie!
Rzuciłem pięćdziesiąt złotych i wstałem z barowego krzesełka. Gość za ladą krzyknął coś do mnie. Nie wiem, o co mu chodziło. Szczerze mówiąc, miałem go dość. Co z tego, że byliśmy prawie równolatkami. Odniosłem wrażenie, że w ciągu dwóch lat, które spędziłem w zakładzie, świat wywinął salto i upadł ciężko na dupę, jakbym zamiast dwudziestu czterech miesięcy w szpitalu psychiatrycznym kiblował trzydzieści wiosen w Shawshank. Postęp, tak?
Po drodze do wyjścia zaczepiła mnie jakaś małolata. Na moje oko ledwo dostała dowód osobisty, chociaż ubrała się, jakby od wieków chodziła na nocne zmiany pod latarnię. Zapytała, czy nie mam jakiegoś towaru. Bez komentarza.
Dotarcie do domu zajęło mi kilka minut. Po pierwsze, miałem niedaleko. Po drugie, biegłem. Moje nogi nagle poniosły mnie dzikim galopem, jakby obawiały się, że mieszkanie też zniknęło. Najgorsze, że mimo pewności nadal w środku mnie tliła się iskierka nadziei, że ostatnie lata okazały się jakimś koszmarem, że wejdę do domu, a Laura spojrzy na mnie smętnym wzrokiem i krzyknie: „Gdzie się podziewałeś, draniu?! Odchodziłam od zmysłów”. Po chwili stanąłem przed moim mieszkaniem. Wszystkie płonne nadzieje rozmyły się jak poranna mgła nad stawem.
Jasne kiedyś mury ziały brudną czernią, jakby Szatan strzepał na niego popiół z piekielnego papierosa. Miętosiłem w kieszeni klucze, chociaż teraz przekonałem się, że nie będą mi potrzebne. Drzwi wypadły z zawiasów. Leżały płasko dwa metry w głąb domu, wyważone pewnie przez jakiegoś młokosa. Mury jako tako się zachowały, dach wyglądał trochę gorzej, ale przy odpowiednich (czytaj – kosmicznych) nakładach finansowych budynek mógłby spełniać dalej funkcję mieszkaniową. Ale po co? Ten dom jest koszmarną pamiątką mojej tragedii, coś jak krwawy wizerunek Red Johna w mieszkaniu Patricka Jane’a. Bez Laury i dziewczynek to miejsce było cmentarzyskiem bolesnych wspomnień, zamkiem umysłowych tortur. Nagle zapragnąłem wrócić do szpitala, do małych pokoi, rosłych sanitariuszy, Klary, tabletek, atmosfery szaleństwa. Wtedy traktowałem odurzenie lekami za coś nieprzyjemnego. Z perspektywy czasu widzę, że to było błogosławieństwo. Słodkie objęcia tępej nieświadomości jeszcze nigdy nie wydawały się tak odległe, tak pożądane. Poza murami szpitala nie czekało na mnie nic ciekawego: życie bez rodziny, zniszczony dom, w którym smarkacze piją, palą i dymają się wśród nadpalonych mebli, samotność ściskająca mi mózg jak koszmarne imadło. Co z tego, że dom był ubezpieczony. Spora część pieniędzy poszła na leczenie, nieskuteczne zresztą. Nie wiem, co miałbym zrobić z pozostałą kwotą. Może kupię sobie gilotynę.
Nie było sensu dłużej tu zostawać. Zawróciłem do szpitala. Oby przyjęli mnie z powrotem. Jeśli nie, coś wymyślę. W końcu jestem szaleńcem. Wystarczy jakiś mały wyskok, a panowie w niebieskich mundurkach zawiozą mnie na oddział psychiatrii. To pewne jak w banku. Przynajmniej to.
Tym razem nie biegłem. Potraktowałem drogę do szpitala jako ostatni spacer w moim życiu. W każdej twarzy dostrzegałem ślady Laury i dzieci. Kobiety miały jej włosy, oczy, uśmiech, figurę. Dzieci do złudzenia przypominały mi moje kochane bliźniaczki. Nagle przyszedł mi do głowy Adam Sandler w „Zabić wspomnienia”.
Patrzę na owczarka niemieckiego, a widzę cholernego pudla.
Szedłem spokojnie, obserwując ludzi dokoła mnie. Zabiegani, w drogich ciuchach, w rękach telefony, teczki, nesesery, torby. Minąłem gościa w białej koszulce z napisem DŁUG POUBLICZNY – GRZECH PIERWORODNY XXI WIEKU! Pod hasłem widniał rysunek płodu we wczesnym okresie życia. W krótkich palcach trzymał zwinięte banknoty, a zamiast oczu miał błyszczące nowością pięciozłotówki.
Oddział Psychiatrii mieścił się w lewym skrzydle kompleksu szpitalnego. Przed pójściem do Klary postanowiłem przejść się trochę. Nie dziwiłem się, że ludzie nie mogli znaleźć sal. Wszystkie korytarze były identyczne, napisy informacyjne raziły w oczy zamiast wskazywać kierunek, a personel nie kwapił się zbytnio z pomocą błądzącym petentom. Mało brakowało, a zszedłbym do kostnicy. W ostatniej chwili patolog wyprowadził mnie na neutralny teren, wściekając się nie na żarty.
Wycieczkę zakończyłem na oddziale onkologii, gdzie wśród cichego popiskiwania aparatur słychać było jeszcze cichszy szloch zrozpaczonych rodzin czekających na ten ostateczny moment, gdy PIK PIK PIK przejdzie w przeciągłe PIIIIIIIIII, a lekarz powie zrezygnowanym głosem: „Bardzo mi przykro”. Tylko jedne drzwi były uchylone. Z wnętrza dochodził słaby blask nocnej lampki. Zajrzałem do środka.
W łóżku leżała mała dziewczynka. Pochlipywała dyskretnie do poduszki. Peruka spoczywała kilka centymetrów od niej, ale ona nie zadała sobie żadnego trudu, by poprawić ją na głowie. Pukiel włosów sterczał żałośnie na posłaniu jak przerośnięty skalp. Wszedłem do środka. Dziewczynka zmierzyła mnie oskarżycielskim wzrokiem, jakbym przyłapał ją na oglądaniu zdjęcia wokalisty młodzieżowego zespołu.
- Kim pan jest?
Stanąłem w pełnym świetle lampki, by mogła zobaczyć mnie w całości, i machnąłem ręką.
- Mam na imię Robert. Miło mi cię poznać. Czy mogę usiąść?
- Oktawia – odparła, nie patrząc na mnie. – Po co?
Nie wiedziałem, co dalej powiedzieć. Mój wygląd podsuwał jednoznaczne skojarzenie z mordercą-pedofilem. Licho też wychodziło mi zacieranie tego niesympatycznego wrażenia. Boże, gdyby zobaczył mnie ktoś z pracowników, na sto procent skończyłbym w kajdankach, a żółte papiery mogły mnie dodatkowo pogrążyć.
Od początku wydawał mi się podejrzany. Jego żona była strasznie spokojna, córki raczej rezolutne, ale kto wie, co wyczyniał z nimi, gdy rolety opadały w dół, a światła w pokojach gasły. Może był jakimś zwyrodnialcem? Kto to wie.
- Jesteś podobna do moich córek – wyrzuciłem. – Były bliźniaczkami. Miały cztery lata.
Męczyłem się jak dwie dumne dziewczyny na pamiętnej prywatce z mojego poprzedniego życia.
- Ja mam pięć – wtrąciła pretensjonalnie.
- Co nie zmienia faktu, że jesteście podobne. Gdzie twoja rodzina?
Po raz pierwszy dziewczynka na mnie spojrzała, chociaż później gorzko tego pożałowałem. Jej wzrok był pełen cierpienia, ale i nienawiści. Okropna mieszanka, zwłaszcza na tak młodziutkiej twarzy.
- Nie mam rodziny – odparła gniewnym tonem. – Mama zostawiła mnie na śmietniku. Gdzie są pana córki?
- Nie żyją. W domu był pożar. Obie zginęły. Moja żona też.
- To smutne - powiedziała Oktawia. – Tęskni pan za nimi?
- Mów mi Robert, ok.?
Przytaknęła.
Rozmowa sama potoczyła dalej. Spędziłem w pokoju dziewczynki dwie godziny. Oktawia miała zaawansowanego raka mózgu. To, co początkowo wziąłem za płacz, okazało się bólem głowy, a łzy były najprostszym przejawem jej bezradności, bezsilności wobec wewnętrznego mordercy.
W pewnym momencie do sali wszedł lekarz. Mało nie wyniósł mnie na kopach ze środka, ale Oktawia powiedziała, że mogę zostać. Skłamała, że jestem jej dalekim wujkiem, a doktor przystał na ten lichy kant. Po tej pobłażliwości domyśliłem się jednego: to dziecko umiera; dni, może godziny dzielą ją od zimnych objęć kostuchy.
To niewiarygodne, ale w tak krótkim czasie zawiązała się między nami nić porozumienia. Ona była dla mnie pamiątką po zmarłych córkach, ja dla niej ojcem, którego nigdy nie poznała. Rozmowa sprawiała jej niemałą trudność. Dziewczynka co chwila zamykała oczy, marszcząc brwi w grymasie bólu. Za każdym razem, gdy to widziałem, lodowaty sztylet dźgał mnie w serce. Który bóg ma w sobie tyle okrucieństwa, by karać niewinne dzieci takim cierpieniem?
Wszechmogący. Jakiż by inny?
No tak. Przecież w przyszłości Oktawia mogłaby być morderczynią, złodziejką, zażywać narkotyki albo zejść na inną drogę występku. Boski plan. Dlaczego więc Stwórca nie da biednym ludziom pieniędzy? Nie odetnie damskim bokserom rąk, a zboczeńcom penisów? Dlaczego nie obdarzy polityków większą empatią, a młodzież namiastką rozumu? Nie da szczęśliwym, prostym ludziom długich dni i przyjemnych nocy (Jak mawiało się w Świecie Pośrednim)? Bo im się, kurwa, w dupach poprzewraca?!
Po wizycie u Oktawii poszukałem lekarza, który przerwał naszą rozmowę. Znalazłem go po dwudziestu minutach. Siedział za biurkiem w dyżurce, walcząc z papierkową robotą. W przenośnym radiu obok stosu makulatury Robert Gawliński śpiewał „Słońce pokonał cień”. Koszmarna puenta. Wolałem Urszulę Sipińską i jej „Świat w zupełnie starym stylu” z recepcji przy wejściu. Zapytałem lekarza, jakie są rokowania dziewczynki.
- Fatalne – podsumował mężczyzna, spuszczając głowę. – To dziecko dynda nad własną trumną. Wszystko rozstrzygnie się w ciągu najbliższych dni. Wiem, że nie jest pan jej wujkiem, ale może pan zostać przy niej do czasu zgonu. To naprawdę niewiele. Tak w ogóle to skądś pana kojarzę. Gdzie mogłem zobaczyć tę twarz?
- Nie wiem – odparłem wymijająco. – Może na plakatach kampanii przeciw narkotykom?
Kłamstwa mają to do siebie, że czasem brzmią cholernie wiarygodnie. Tak przynajmniej było z tym.

Nie wchodziłem później do Oktawii. Dziewczynka spała; płytko i nierówno, ale jednak. Nie było sensu jej budzić. Przyjdę do niej rano. Tymczasem wróciłem do domu. Przegoniłem małolatów. Z moim wyglądem nie było to takie trudne. Połowa z nich uwierzyła, że jestem rozgniewanym demonem domu. Alkohol i przerażający wygląd to najlepsza gwarancja sukcesu. Znalazłem mój ulubiony fotel – ktoś przeniósł go z salonu do sypialni, nie chcę wiedzieć w jakim celu – oczyściłem go trochę i ostrożnie usiadłem. Drewno ucierpiało w czasie pożaru, w dodatku ktoś nadłamał ramę, ale mebel wytrzymał moją skromną wagę. Zamknąłem oczy, pogrążając się w zadumie, pozwalając, by cierpienie i tęsknota zawładnęły każdym zakątkiem mojego umysłu. Dałem upust swojemu szaleństwu jak Jack Torrance w Sali Balowej hotelu Panorama.
Północ! Zrzucić maski!
Nie było tu zegarka. Nie spłonął. Ktoś go ukradł. Dom zaczęły wypełniać odgłosy Laury i dzieci. Czułem się, jakby zamiast północy dochodziła trzecia.
Godzina demonów.
Tej nocy Laura i dziewczynki wracały do mnie koszmar za koszmarem. Zdejmowały maski, pokazując mi spalone twarze i bezzębne usta. Wyciągały ręce pełne pękających pęcherzy. Szły w moim kierunku, a dym z płonących ubrań kreślił w powietrzu koszmarne szlaczki. Dużo krzyczałem. Nie wiem, czy na głos czy nie, ale rano obudziłem się ze zdartym gardłem. Nikt też nie zakłócał mojej obecności. Możliwe, że darłem się jak opętany. W pewnym sensie stałem się upiorem.

Nazajutrz udałem się do banku po resztę pieniędzy. Nie zostało tego dużo, ale na mój plan w zupełności wystarczyło. Dorzuciłem nawet napiwek, żeby firma nie spartaczyła sprawy. Takie życie. Nie posmarujesz, nie pojedziesz.
Polskie piekiełko.
Obsługa zakładu „Czy To Już?” trochę się zdziwiła, gdy powiedziałem, że chcę opłacić pogrzeb swój i pewnej młodej damy. Gdy uprzejma kobieta spisywała moje dane, do środka weszło dwóch mężczyzn. Jeden nich miał na sobie pogrzebowy garnitur i był blady jak nieboszczyk, drugi miał na sobie ochronny fartuch i prowadził go przez korytarz.
- Piotr! – krzyknęła kobieta za biurkiem. – Co teraz robisz?
- Idę przygotować pana Kowalskiego do ceremonii – odparł pracownik. – O co chodzi?
- Będziesz miał kolejnego klienta. Tego pana i jego małą podopieczną.
Facet zmierzył mnie zdziwionym wzrokiem.
- Z tego, co widzę, to jeszcze pan nie umarł – stwierdził sucho.
- Jeszcze nie – sprostowałem – ale za dzień, góra dwa.
- Kolejne zombie – westchnął pracownik. – Skąd wy się bierzecie? Z Racoon City?
Zgarnął walizkę i wszedł do kolejnego pomieszczenia. Blady mężczyzna stał jak zahipnotyzowany, taksując mnie zmętniałym wzrokiem. Wygląda, jakby zobaczył ducha, przeszło mi przez myśl.

Formalności poszły gładko. Opłaciłem pełen pakiet usług dla siebie i Oktawii. Wróciłem do domu, gdzie nieliczni z odważnych wykolejeńców szukali objawów nawiedzenia. Początkowo chcieli zwiać na mój widok, ale gdy przekonali się, że jestem żywy, a mój wygląd jest wynikiem traumatycznych przeżyć, zostali. Zapłaciłem im pewną sumkę za specyfik, który w kilka minut zetnie mnie jak rolnik trawę na wiosnę; płasko i na cacy.
- Gówno mnie obchodzi, co to będzie, ale ma być skuteczne i nie robić syfu – zagroziłem im palcem. – Ostatnie, czego bym chciał, to krew albo wymiociny na podłodze. Chcę to połknąć i zasnąć. Zrozumiano?
Goście pokiwali głowami. Po czterdziestu minutach wrócili z dziwnym proszkiem.
- Zmieszaj z niewielką ilością wody i wypij. Efekt po kilkunastu minutach – powiedział z kamienną twarzą najniższy z bandy. – Będzie cię kurewsko bolał żołądek, głowa i całe wnętrzności, ale skończysz bez najmniejszych wycieków.
- Skąd ta pewność?
Gość spojrzał na mnie wyzywającym wzrokiem. Z jego oczu biła pewność zawodowego mordercy. Po tym widoku cofnąłem pytanie. Tak naprawdę wcale nie chciałem tego wiedzieć. Nie bałem się śmierci, ale ten gość napawał mnie autentycznym przerażeniem. Ślady igieł na przedramionach, wory pod oczami, lodowato zimne spojrzenie i ten złowieszczy uśmieszek. Kostucha na najbardziej przerażających obrazach wyglądała przy nim jak brudna od sadzy Smerfetka. Ruszyłem do wyjścia. Miałem dość tego towarzystwa.
- Jak to jest? – rzucił mi na odchodne młodociany wykolejeniec. – Zawierać pakt ze śmiercią? Patrzeć jej prosto w oczy?
- Robisz to codziennie – skonstatowałem – lecz jesteś zbyt ślepy, by to dostrzec. Cień, który odbija się w lustrze, gdy w nie patrzysz, to jej odbicie. Wytęż wzrok, chłopcze, a zobaczysz jej czarne oczy i ostre zęby.

Z Oktawią było dzisiaj bardzo źle. Co tam źle. Koszmarnie. Gorączkowała, ledwo widziała na oczy, kołdra nad jej wychudzonym ciałem falowała jak wzburzone morze, nieregularnie, nieprzewidywalnie. Dziewczynka majaczyła. Jęczała niezrozumiałe dla nikogo słowa jak w pijackim transie. Poza moim imieniem nie wymówiła żadnego innego. Rozpłakałem się. Dziecko, które w stanie agonii nie może powiedzieć imienia żadnego z rodziców, bo ich zwyczajnie nie poznało, to straszny, rozdzierający serce widok.
Złapałem Oktawię za rękę. Zacisnęła ją mocno, z wielkim trudem otwierając oczy.
- Robert – wychrypiała. – Pomożesz mi? Tak bardzo boli.
Łzy stały mi w oczach jak samochody na ulicach w godzinach szczytu. Po chwili poleciały po policzkach ciągłym strumieniem.
- Pójdę z tobą – oświadczyłem, zaciskając drugą dłoń na jej drobnej rączce. – Przejdziemy przez to razem. Ty i ja. Co o tym sądzisz?
Chciała przytaknąć, ale z gardła wyszedł tylko zdławiony charkot. Po chwili w sali zjawił się doktor ze środkiem przeciwbólowym. Po zastrzyku Oktawia przestała się wiercić, choć gorączka nadal nie schodziła z jej spoconej twarzy.
- To jej ostatnie minuty – orzekł lekarz, odwracając wzrok. – Zastrzyk złagodzi ból. Miejmy nadzieję, że koniec nadejdzie szybko i bezboleśnie. Zostaniesz z nią, Robercie?
Nie miałem pojęcia, skąd poznał moje imię. Teraz nic mnie to nie obchodziło. Podał mi szklankę wody, którą postawiłem na nocnej szafce. Niebawem zrobię z niej użytek.
- Zostanę – zadeklarowałem łamiącym się głosem. – Gdy odejdzie, ja zasnę. Proszę zostawić nas samych. Proszę dać nam pół godziny – powiedziałem, wręczając lekarzowi kopertę. – Wszystkie instrukcje są tutaj. Załatwiłem formalności odnośnie pochówku, zapłaciłem wszystkie koszty. Zakład czeka tylko na wasz telefon. Proszę pana... Proszę cię, załatw to jak należy.
Mężczyzna przeczytał fragment listu. Z każdym kolejnym zdaniem na jego twarzy gościł coraz większy wyraz niedowierzania.
- Człowieku – wydyszał zszokowany. – Co ty robisz?
- Inwestuję w siebie – odparłem, spoglądając na Oktawię. – Nie zepsuj tego.
- Jestem lekarzem – zaperzył się facet.
- Bądź człowiekiem. Tylko tego od ciebie oczekuję. A teraz wyjdź. Proszę.
Nie wyszedł, wręcz wyleciał z pomieszczenia. Bałem się, że zaraz ochrona szpitala wyprowadzi mnie z budynku, ale na szczęście nic takiego się nie stało. Lekarz okazał się człowiekiem.
- Robert – powiedziała Oktawia sennym głosem. – Chce mi się spać.
Mocniej ująłem jej dziecięcą dłoń. Aparatura przy jej łóżku zaczęła nierówno pracować. To przyspieszała, to znów zwalniała. Zwyczajnie oszalała.
- Więc śpij – odparłem, głaszcząc jej przemoczoną głowę.
- Gdzie pójdziemy?
- Na zieloną łąkę. Na środku niej, pod cieniem wielkiego drzewa będzie czekał na nas koc i przekąski. Ptaki będą wesoło śpiewać, a leśne zwierzątka poobserwują nas wśród gęstej trawy.
- Będziesz tam ze mną? Boję się iść sama.
Ja też się bałem. Życie to narkotyk. Nieważne jak parszywe, cholernie ciężko się z nim rozstać. Poza tym nie byłem do końca pewien, czy na mnie czeka taka właśnie łąka. Prędzej nieludzki obóz pracy w środku płonącego wulkanu. Ale postanowiłem nie mówić tego na głos.
- Oczywiście, że będę. Osobiście przygotuję ci kanapki z masłem orzechowym i pobujam cię na huśtawce na gałęzi. Chcesz pić?
- Nie. Zaraz zasnę.
Ja się napiję, pomyślałem, wychylając zagadkową zawartość szklanki, którą sam sobie przygotowałem.
Uścisk dłoni Oktawii malał z każdą sekundą. Za to ból w trzewiach i czaszce napierał na mnie coraz bardziej. Złapałem się za brzuch, jedną ręką wciąż ściskając rączkę Oktawii. Aparatura z PIK PIK PIK przeszła na monotonne PIIIIII. Kurdupel w moim domu miał rację. Ból był kurewski, jakbym płonął od środka.
Poczułem straszliwą senność. Powieki zaciążyły mi, jakby ktoś przywiązał do nich kowadła. Mgiełka coraz bardziej zasnuwała mi wzrok. Ostatni raz spojrzałem na Oktawię. Leżała nieruchomo w kałuży własnego potu z wyrazem spokoju na twarzy. Przy łóżku zamajaczyła mi żona z córkami; stały uśmiechnięte, trzymając się za ręce. Laura patrzyła na mnie pełnym dezaprobaty wzrokiem. „Ty głupolu”, zdawały się mówić jej niebieskie oczy, „Coś najlepszego narobił”.
Zainwestowałem w siebie, pomyślałem, odpływając w ciemność. Kolejny zwrot, który przyczepił się mojej głowy. „Zainwestowałem w siebie”.
W ostatnim etapie uciekającej świadomości spojrzałem w kierunku drzwi. Stała w nich Klara. Wyglądała bardzo realnie, ale tego nie mogłem być pewien. Jawa i sen mieszały się ze sobą, kręciły jak roztańczona para na wyjątkowo udanej zabawie. Klara powiedziała coś do mnie, ale spirala nicości pochłaniała mój umysł z prędkością błyskawicy.
Położyłem głowę na łóżku obok rączki Oktawii.
Już się nie bałem.
Ani trochę.
„Powodzenia”

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
ipsylon · dnia 28.02.2014 05:45 · Czytań: 879 · Średnia ocena: 5 · Komentarzy: 13
Komentarze
zajacanka dnia 01.03.2014 02:01 Ocena: Świetne!
Niech Cię licho! Świetny tekst, utrzymujący napięcie od pierwszych słów, aż do końca. Wiele chciałam wpleść w tzw międzyczasie, ale usta mi zamykałeś kolejnymi wersami.
Zabiegi fajne ze wstawkami muzycznymi (mieszkałam 2 przecznice od Ciechowskiego - i lubiłam). Ale emocje, które tu zawarłeś, są ponad przytoczone teksty. Obrazowo, plastycznie i przede wszystkim mocno tragiczna postać głównego bohatera - roztkliwia. Nie, innego słowa mi brak... Bardzo, bardzo na TAK. To tak na szybko, bo można by wałkować ten tekst godzinami.

Pozdrawiam serdecznie :)
Miladora dnia 01.03.2014 11:04
Piękna, dojrzała i świadoma proza, Ypsylon.
Pomijając smutny temat – czysta przyjemność z czytania.
Po prostu umiesz pisać. Tekst płynie spokojnie i logicznie do samego końca i nie przesadzasz z emocjami, co sprawia, że wszystko staje się bardzo wiarygodne.

Parę drobiazgów tylko:

- w perspektywy lat – z perspektywy lat
- z kontekstu rozmowy/obcej rozmowy – powtórzenie w jednym zdaniu.
- dziecięca złość nie trwa krótko – chyba chciałeś powiedzieć „trwa krótko”.
- nawet nie próbuj/nawet w chwilach – też za blisko siebie.
- w sercu Ciebie mam – to cytat – naprawdę w oryginale jest „Ciebie”, a nie „ciebie”?
- przejść się po trochę – przejść się trochę.
- w łóżku leżała/peruka leżała – za blisko siebie – spoczywała peruka?
- Jakiż by inni – jakiż by inny.
- kołdra pod jej wychudzonym ciałem falowała – chyba „kołdra nad jej wychudzonym ciałem falowała”.
- ale nie tego mogłem być pewien – z kontekstu zdania wynika „ale tego mogłem być pewien”.

Miłego :)
ipsylon dnia 01.03.2014 12:46
Dziękuję za komentarze i dowody aprobaty :) Miło mi gościć Was ponownie.
Cytat:
Niech Cię licho!

Aniu, ostrożnie z takimi inwokacjami. Zło nigdy nie śpi ;)
Cytat:
w sercu Ciebie mam

Miladoro, sprawdzałem tekst piosenki na różnych portalach i wszędzie zwrot był napisany wielką literą.
Serdeczności :)
Wasinka dnia 06.03.2014 23:01
Poruszająca historia. I ciekawie prowadzisz czytelnika. Początkowo może się tylko domyślać, że stało się coś złego, więc złowrogi nastrój dziwnie wciąga, ale potem, gdy już kwestię wyjaśniasz, wcale nie jest inaczej - fakt, że czegoś się dowiedzieliśmy, nie powoduje, że zainteresowanie przestaje działać. Czyli nieźle zawładnąłeś czytelnikiem.
Twój bohater jest interesujący, naprawdę się mu współczuje i żałuje losu rodziny... Styl płynie sobie zgrabnie, atmosfera działa.
Nie ma co się rozpisywać - po prostu to jeden z lepszych Twoich tekstów. Czytałam bez przerw, byłam do końca ciekawa.

Pozdrawiam księżycowo.
ipsylon dnia 07.03.2014 09:37
Dziękuję za odwiedziny i krzepiący komentarz, Wasinko :)
Miałem spore opory przed użyciem polskich imion, zwłaszcza że wcześniej użyłem ich tylko raz, więc cieszę się, że zainteresowałem Ciebie i poprzednie czytelniczki.
Przyjemności :)
Wasinka dnia 07.03.2014 09:46
ipsylon napisał:
Miałem spore opory przed użyciem polskich imion,

Mnie to akurat odpowiada. :)
Martin CROSS dnia 07.03.2014 10:51 Ocena: Świetne!
Gościu... Ty jesteś po prostu świetny! Czytam prawie każdy Twój tekst i za każdym razem mnie zaskakujesz. Piszesz tak, jak ja chciałbym czytać. Poruszasz moim zdaniem ważne tematy i robisz to arcyciekawie. Ty się tego nie nauczyłeś... Ty to masz. Tak trzymaj. Szacun.
ipsylon dnia 07.03.2014 13:46
Wasinko
Wasinka napisała:
Mnie to akurat odpowiada

To dobrze. Osobiście wolę raczej amerykańskie klimaty, ale po wielu przemyśleniach doszedłem do wniosku, że tej historii za nic w świecie nie uda mi się tam wcisnąć :)
Martinie Serdecznie dziękuję za tyle motywujących słów. Miło mi, że umiem zatrzymać Cię przy swoich tekstach, trafić w Twoje oczekiwania :)
Serdecznie Pozdrawiam!
Quentin dnia 17.03.2014 19:22 Ocena: Świetne!
Mocno, wzruszająco, wyraziście.

Dobrze odnajdujesz się w przytłaczającej atmosferze ciemności, jaką ogarniasz każdy moment opowieści. To nie są wesołe historyjki o pięknym życiu jak z gazet albo programów telewizyjnych. To jest ten straszny rewir istnienia, w który ja lubię zaglądać, ale biorę ze sobą zawsze jakieś kolorowe okulary. To nic, że i tak ciemno jak w dupie, właśnie to jest krzywe zwierciadło ;)

Sądzę, że piszesz jak pisarz ;) Masz talent, całkiem sprawnie dorabiasz się warsztatu i, patrząc na teksty, twardo stąpasz po ziemi. To dobra cecha. Na pewno pomocna w tym, co robisz, a robisz, a tworzysz mocno, wzruszająco i wyraziście.

Pozdrowienia, ipsylonie
ipsylon dnia 19.03.2014 14:17
Serdeczne dzięki za wizytę i tyle motywujących słów, Quentin :)
Masz rację, lubię zaglądać w ciemniejsze strony życia, ale jeśli zabieram okulary, to tylko korekcyjne, żeby więcej dostrzec :)
Przyjemności!
Krystyna Habrat dnia 18.12.2014 22:18
Dobra, nowoczesna, proza. Z szansą na wejście do historii literatury.
Tylko wytrzymanie tak dużej dawki czarnego spojrzenia na świat, nawet patologii czy okrucieństwa, jest już ponad moje siły. Zajrzę do innych twoich tekstów.
Oczywiście nie oczekuję sielanki, bo dobra literatura rzadko bywa miła i przytulna. Ja nawet tej lekkiej nie wybieram.
I niczego tu nie sugeruję. Młodość lubi i ma odwagę wchodzić w czarne klimaty, bo to okres buntu wobec zastanego świata. Z czasem przychodzi pogodzenie.
Życzę powodzenia.
Ania B. dnia 18.12.2014 22:42
O! Jakże nienawidzę tego pokolenia! Pokolenia, które podzieliło w latach osiemdziesiątych świat na etos i konformizm. Sorry, ale zaliczam Cię do tych drugich... Kiczowate uczucia i mentalność Stalina....
ipsylon dnia 22.12.2014 20:42
Krystyno: Dziękuję za aprobatę i komentarz. Z tą historią literatury bym się nie nastawiał, ale nie ukrywam, że fajnie przeczytać tak krzepiące słowa :)
Aniu: Tobie również dziękuję za wizytę, porównanie do Stalina, obcy dla mnie powiew etosu, za to, że jesteś, choć obawiam się, że przy takim ładunku nienawiści na pogawędkę przy kawie raczej nie mam co liczyć :) No i w końcu wzbudziłem skrajne emocje.
Pozdrawiam
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Marek Adam Grabowski
29/03/2024 13:24
Dziękuję za życzenia »
Kazjuno
29/03/2024 13:06
Dzięki Ci Marku za komentarz. Do tego zdecydowanie… »
Marek Adam Grabowski
29/03/2024 10:57
Dobrze napisany odcinek. Nie wiem czy turpistyczny, ale na… »
Kazjuno
27/03/2024 22:12
Serdeczne dzięki, Pliszko! Czasem pisząc, nie musiałem… »
pliszka
27/03/2024 20:55
Kaz, w niektórych Twoich tekstach widziałam więcej turpizmu… »
Noescritura
25/03/2024 21:21
@valeria, dziękuję, miły komentarz :) »
Zdzislaw
24/03/2024 21:51
Drystian Szpil - to i mnie fajnie... ups! (zbyt… »
Drystian Szpil
24/03/2024 21:40
Cudny kawałek poezji, ciekawie mieszasz elokwentną formę… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:18
@Optymilian - tak. »
Optymilian
24/03/2024 21:15
@Zdzisławie, dopytam dla pewności, czy ten fragment jest… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:00
Optymilian - nie musisz wierzyć, ale to są moje wspomnienia… »
Optymilian
24/03/2024 13:46
Wiem, że nie powinienem się odnosić do komentarzy, tylko do… »
Kazjuno
24/03/2024 12:38
Tu masz Zdzisław świętą rację. Szczególnie zgadzam się z… »
Zdzislaw
24/03/2024 11:03
Kazjuno, Darcon - jak widać, każdy z nas ma swoje… »
Kazjuno
24/03/2024 08:46
Tylko raz miałem do czynienia z duchem. Opisałem tę przygodę… »
ShoutBox
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
  • Slavek
  • 22/03/2024 19:46
  • Cześć. Chciałbym dodać zdjęcie tylko nie wiem co wpisać w "Nazwa"(nick czy nazwę fotografii?) i "Album" tu mam wątpliwości bo wyskakują mi nazwy albumów, które mam wrażenie, że mają swoich właścicieli
  • TakaJedna
  • 13/03/2024 23:41
  • To ja dziękuję Darconowi też za dobre słowo
  • Darcon
  • 12/03/2024 19:15
  • Dzisiaj wpadło w prozie kilka nowych tytułów. Wszystkie na górną półkę. Można mieć różne gusta i lubić inne gatunki, ale nie sposób nie docenić ich dobrego poziomu literackiego. Zachęcam do lektury.
  • Zbigniew Szczypek
  • 06/03/2024 00:06
  • OK! Ważne, że zaczęłaś i tej "krwi" nie zmyjesz już z rąk, nie da Ci spać - ja to wiem, jak Lady M.
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty