Spośród tych, co oddychają i chodzą po ziemi,
nie ma nikogo bardziej godnego pożałowania niż człowiek.
( Homer )
Od kilku lat mieszkałem w Al-Kantara w Egipcie, pracując tam jako inżynier nadzorujący budowę szeregu obiektów przemysłowych, mających w przyszłości wzmocnić i tak już doskonale prosperujący handel i żeglugę na Kanale Sueskim. Nasze prace powoli dobiegały końca i zbliżał się nieuchronnie dzień powrotu do dawno niewidzianego kraju.
Poza pracą starałem się jak najwięcej zwiedzić i obejrzeć, by na zawsze zachować w pamięci niezapomniane bajeczne widoki, których najpewniej nie będzie mi już dane ponownie ujrzeć.
Jednak moje zajęcie wymagało, bym raz jeszcze pojechał do Port-Saidu w sprawach służbowych, dając mi tym samym ostatnią okazję na małą wycieczkę krajoznawczą oraz na wizytę u pewnej dziwki, którą odwiedzałem dwa razy w tygodniu, bo życie bez kobiety nie było moim przeznaczeniem.
- Niezły z ciebie ogier. Inny by padł po trzecim razie – mówiła, kiedy po wszystkim przewracałem się na plecy i zapalałem papierosa.
- Twoim największym plusem jest to, że przez te lata nie zaraziłaś mnie żadnym syfem – odpowiadałem, zaciągając się dymem.
- Kiedy znów wpadniesz?
- Zobaczysz. Dziś jest przedostatni raz. Potem będzie cię posuwać inny koleś.
- Czy w twoim kraju chodzisz na kurwy?
- Jasne. Uwielbiam to. Ale ty jesteś lepsza od nich.
- Czemu?
- Bo cię nawet nie lubię.
24 czerwca wyruszyłem autem w drogę, znów mijałem dziesiątki statków żeglujących po Kanale, kilka zakotwiczonych cystern z ropą, pięknie srebrzących się w słońcu wydętych żagli rybackich łodzi, których ilość świadczyła o wielkim zarybieniu tych wód. Po godzinie podróży, przeżywając coraz to nowe wrażenia, przejechałem mostem na prawy brzeg kończącego się tu Kanału i znalazłem się na głównej ulicy Port-Saidu - to tu miałem załatwić pewne sprawy, by później wybrać się pieszo przez falochron i molo, aż do głównego portu.
To było ostatnie miejsce, którego jeszcze nie zwiedziłem w tym cudownym kraju.
I teraz dopiero dostrzegłem kierującego łodzią Araba.
Człowieka ogorzałego od słońca, rozmawiającego żywo po arabsku z jednym z Francuzów.
Kilkakrotnie rzucał w moim kierunku ukradkowe spojrzenia, nie przerywając pasjonującego monologu. Dopłynęliśmy do wspaniałego dworca morskiego, zbudowanego w stylu bizantyjskim, gdzie spędziłem nieco czasu na zwiedzaniu i robieniu zdjęć, po czym łódź ruszyła w powrotnym kierunku, prując wolno dziobem fale zatoki.
Gdy dobiliśmy do brzegu, nasz arabski przewodnik niezwykle ciepło pożegnał się z każdym z nas z osobna, życząc miłego pobytu, i gdy nadeszła moja kolej, albowiem opuszczałem łódź jako ostatni, Arab jakby się żachnął i dostrzegłem w jego czarnych oczach pewne, dziwne poruszenie...
Po chwili usłyszałem następujące słowa:
- Sahibie, czy możemy przez chwilę porozmawiać na osobności?
- Tak, oczywiście - odparłem bez zastanowienia. - O co chodzi? Czy coś się stało?
- My, Ludzie Wschodu, widzimy więcej, niż widzi ludzkie oko, tacy się rodzimy, tacy byli nasi ojcowie, dziadkowie, pradziadkowie - wielcy Mahatmowie Orientu, o wzroku widzącym, co zakryte i przyszłe, co być musi, co przeznaczone - po twarzy Araba przemknął cień uśmiechu. - Posłuchaj uważnie: gdy słońce zajdzie nad egipską ziemią po raz czwarty, ciebie już tu nie będzie. Ruszysz przez morze do domu, by nigdy już nie ujrzeć piramid. Lecz wiedz, że tam, dokąd zmierzasz, czeka na ciebie stary człowiek i tajemnica. Niech twój Bóg ma cię w opiece, sahibie, bo dane ci będzie pójść drogą, którą nigdy dotąd nie szedłeś.
- Ale skąd masz pewność, że to o mnie chodzi? Nie wierzę w takie popieprzone rzeczy, człowieku. Nie zaszła tu jakaś pomyłka? — zapytałem mocno poruszony dziwnymi słowami mężczyzny.
- Żegnaj, sahibie! Zaufaj sobie, a nie przegrasz. Gdy nadejdzie twój czas, będziesz wiedział, co robić - i kładąc mi rękę na ramieniu, uśmiechnął się przyjaźnie.
Widzę, jak leżysz na ziemi, tam, gdzie przyszło ci pożegnać się z życiem.
Kałuża krwi, która otacza twoją głowę wygląda jak pieprzona aureola.
Już nie pamiętam rysów, nie dlatego, że ci to zrobiono, ale czas wymazał je z pamięci dając jedynie jakieś ochłapy wspomnień, bardziej czuję je, niż widzą to oczy.
W głowie nadal brzmią mi twoje słowa, że muszę żyć, muszę dać świadectwo prawdzie.
Pamiętam dzień, kiedy matka nie wróciła z cerkwi.
Szukaliśmy jej po domach, pytaliśmy, czy aby ktoś jej nie widział.
Kiedy po kilku dniach przybiegł Milo i powiedział, że znaleziono ją w rowie, natychmiast ruszyliśmy, by to sprawdzić.
Poszła z nami cała wieś, jedni z ciekawości, inni, bo współczuli nam zwyczajnie po ludzku.
Jedno spojrzenie i…
Wiesz, to wrosło we mnie, gdzieś się zadomowiło, i tkwi od tamtej pory jak cierń.
Jej biała sukienka była lepka od krwi, która wypłynęła z podbrzusza…
Ante mówił, że parę dni wcześniej widział Ustaszy, jak odpoczywali w lesie.
Podbiegłeś i natychmiast oderwałeś niedopałek papierosa, który jeden z nich zgasił jej na czole.
- Obyście zdechli, skurwysyny! – krzyknąłeś na całe gardło.
- Panie Slavko, dzwoniła Candy – powiedziała aksamitnym głosem moja sekretarka, która
lubiła pozostawać ze mną po godzinach, bo wiedziała, że jak tego nie zrobi, to wyleci na zbity pysk z roboty.
- Mów, że mnie nie ma – odpowiedziałem.
- Ale dzwoniły jeszcze Lilly i Monica.
- He he, zmrowiły się. Dawno u nich nie byłem.
- Są lepsze ode mnie?
- A bo ja wiem? Nie myślałem o tym,
- Mam dziś zostać po pracy? – spytała.
- Dziś idę na kolację z Teresą. Chyba nie muszę ci mówić, co zrobię potem?
- Nie musi pan, panie Slavko. Czy pan się kiedyś ożeni?
- To nie dla mnie, moja droga, pozostawiam to głupcom.
Bo rzeczywiście nic w życiu nie musiałem: prowadziłem biuro doradztwa budowlanego i nie wiedziałem, czy pieniędzmi mam wytapetować sobie dom, czy też kupić piąty samochód.
Po przyjeździe do Ameryki zmieniłem nazwisko, jako że było ono zbyt trudne do wymówienia, przy imieniu pozostałem – tylko ono miało łączyć mnie z przeszłością.
Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że tak nie będzie.
Że życie zaskoczy mnie swoją nieprzewidywalnością.
Nagle, by to, co wczoraj jeszcze nie istniało, nieoczekiwanie przyoblekło się w ciało.
Lecz zanim zostałem inżynierem, imałem się różnych zajęć: byłem listonoszem, kierowcą ciężarówki, barmanem, sprzedawcą ryb, nocnym cieciem, a nawet przez kilka miesięcy pracowałem w lokalnej gazecie, jako ktoś, kto parzy herbatę, dorabia klucze, biega na pocztę i jest do wszystkiego i niczego.
Rola „chłopca na posyłki” szybko mi obrzydła i rzuciłem to w czorty.
Miałem gdzieś ludzi, dających mi bez przerwy do zrozumienia, że jestem nikim.
Czas studiów upłynął mi na wiecznym pijaństwie, rozpuście i ciemnych interesach, jakie z niekrytą lubością prowadziłem z przedstawicielami miejskiego półświatka, ludźmi dawno temu już upadłymi i zgniłymi moralnie, żyjącymi w swym własnym sosie z przeświadczeniem, iż sos ten jest wyśmienity, a oni sami stanowią śmietankę zarówno towarzyską, jak i świata interesu, sos ów zdobiącą.
Ten czas szaleństw, spędzony bezpożytecznie w oparach zepsucia, zakorzenił we mnie osobliwy nałóg erotomanii i ku niej niewytłumaczalny pociąg, w zaspokajaniu nikczemnych i niskich instynktów czułem się jak ryba w wodzie, trwoniąc bezcenny czas młodości na ciągnące się całymi dniami i nocami rozrywki i hulanki do białego rana, kiedy wino lało się szczodrze, a wokół coraz to nowe twarze zepsutych, pijanych w sztok kobiet, szepczących bełkotliwie o miłości i przeznaczeniu, nalegały, by zatańczyć jeszcze raz tej nocy, i gdy z wolna rozwidniało się poranne niebo, wznosiliśmy po raz setny niegodziwy toast ,,za tych, co na morzu...”.
Pewnego dnia, padał wówczas deszcz, przypomniałem sobie o nim, silniej niż dotąd.
Przed oczami stanął tamten dzień: ty, ojcze i on.
Tamten, sierpniowy dzień.
Tam, w naszym, dalekim kraju…
Wszystko wróciło, jak nagle cofnięty film, który brutalnie zaistniał na ekranie mojego mózgu.
I miało to już ze mną zostać w chwilach, gdy sam w domu kontemplowałem przeszłość.
Może te wszystkie dziwki były lekarstwem na zapomnienie?
Może bogactwo, które osiągnąłem, miało wyleczyć mnie z tamtego wspomnienia i z niego?
I ciągle, jak głuchy dźwięk ponurego dzwonu, słyszałem w głowie słowa tajemniczego Araba, które z niewzruszoną pewnością wypowiedział w Egipcie.
Jaką zagadkę miałem rozwiązać i kim był stary człowiek?
Widzę cię, jak leżysz i jesteś już tylko kupą mięsa…
Ktoś odciąga cię za nogi na bok, bo tam jest miejsce na składowanie trupów.
Twoja przechylona głowa prawie nie trzyma się na szyi – cięcie było bardzo głębokie.
Gdzie wtedy byłeś?
Czy widziałeś swoje ciało, unosząc się w powietrzu?
Czułeś coś do niego, czy też odkryłeś, że życie na ziemi to pasmo udręk?
Nikt nie wiedział, czy nie będą zabijać dalej, czy to koniec na dziś.
Kobiety płaczą, dzieci tulą się do nich, starcom już wszystko jedno.
I nie wierzą już w Boga, bo zobaczyli piekło.
Wszystkie modlitwy wylądowały w kloacznym dole.
Pan nie zszedł z Niebios i nie ocalił biednych maluczkich.
Pewnie był zajęty ważniejszymi sprawami, pewnie tak…
Widzę, jak śmierć staje się życiem, nieskończonością, tak łatwo przychodzi, że można by pomyśleć, że to jak wypić herbatę albo zjeść ciastko.
Śmierć ma wiele twarzy.
Widziałem je przez te pieprzone trzy lata.
- Tereso, smakuje ci pstrąg? – spytałem.
- Jasne, skarbie, z tobą wszystko ma smak nieba – odparła szczebiotliwie.
- Aż tak?
- Czujesz?
- Tak.
- Robiła ci tak jakaś przede mną?
- Nie.
- Ale twardnieje.
- Masz taką ciepłą stopę.
- Rajcują cię czarne pończochy? Na nim?
- Pewnie!
- Dobrze, że stolik nie jest szklany.
W lokalu nie było zbyt wielu gości, więc kiedy Teresa weszła pod stół, by dokończyć tego, co zaczęła, nikt nawet nie zauważył błogiego spazmu na mojej twarzy.
Potem wróciliśmy do obiadu, wesoło gaworząc o wszystkim i niczym.
- Zatańczymy? Grają Elvisa. Kocham go. Jest takim samcem…
- Takim jak ja?
- Nie byłam z nim, więc nie mam porównania.
- Może się kiedyś doczekasz.
- Nie chcę być jedną z wielu.
- Przy mnie jesteś tą jedyną – bezczelnie zaśmiałem się.
- Może się ze mną ożenisz?
- Poważnie?
Do dziś nie wiem, dlaczego właśnie wtedy, podczas tańca z tą małą kurewką, ujrzałem wyraźnie jego twarz, jakby puszczono ją z rzutnika na ścianę, jego dzikie, przekrwione oczy i ohydny, cyniczny półuśmieszek, pełen pogardy i poczucia wielkości.
Wtedy zrozumiałem, że myślałem o nim przez te wszystkie lata, ale bardziej jako o upiorze z przeszłości, nie jak o kimś, kto żyje i ma się świetnie, bo zamknął za sobą pewne drzwi.
Rozpływał się w nieistnieniu – zapadał w niebyt z każdą moją nadzieją na to.
Z nadzieją na to ostatnie zbliżenie, które w mych wyobrażeniach miało być kontaktem bezpośrednim, dającym mi pełnię mściwego przeżycia, pozwalającego napawać się koszmarnym lękiem ofiary, co miał narastać z chwili na chwilę, w miarę, gdy uchodzić będzie z niej stopniowo życie, nieodwracalnie i bezlitośnie, moja już własność.
Widziałem już jego martwą twarz, oczy wyszłe z orbit, zapadnięte gdzieś w głąb czaszki…
Już wtedy ,,przyłożyłem siekierę do pnia”, podjąłem ostateczną decyzję, od której nie było odwrotu – była mi jedyną drogą, którą zamierzałem podążyć.
Chciałem, by koniec należał tylko do mnie, bym ja stał się jego ostatecznym architektem.
Mijał czas.
Gasł czas.
Lata…
- Mam w głowie naszą ostatnią rozmowę – rzekł Mosze, facet „z miasta”, z izraelskiej strony, pamiętającej porachunki z samym Alem Capone, kiedy Kosher Nostra walczyła o wpływy w całych Stanach i na świecie.
- Którą?
- O nim.
- I?
- My, Żydzi, walczymy do końca, nawet, kiedy śmierć masz jak w banku. Mamy go na celowniku. Od lat. Kawał chuja. Nieźle się kamufluje. Zmienia miejsca zamieszkania i nazwiska. Kiedy docieramy tam, jego już nie ma. Krąży po całych Stanach. Myślę, że ktoś za nim stoi. Ktoś mocny, mający wpływy. Inaczej dawno już by wpadł, nie nam, to wam, nie wam, to innym. Czasem CIA chroni takich i nie podskoczysz.
- Chcę go dopaść i zabić. Robiąc to, przy okazji załatwię waszą sprawę.
- Wiem, pomożemy ci, ale na razie mamy impas – on jest jak cień.
- Wraca w snach, za dnia, ciągle, łapiesz, chłopie? Z każdym dniem jest coraz gorzej.
Już nawet jebanie mi nie służy. Nie ma minuty, żebym skurwysyna nie miał w głowie. Czy mi odpierdala? Przez te lata snuł mi się po łbie, teraz wali w moje drzwi, kurwa, tak, jak sam diabeł. To już tyle lat, aż nagle… Już tego nie cofnę, teraz to za daleko zaszło.
- Spokojnie, prawdopodobnie przybył tu między 1945 a 1950 rokiem pod fałszywym nazwiskiem. Paszport mogli podrobić mu ludzie z Watykanu, gdzie się pewnie ukrywał.
Tak samo wiał Ante Pavelić. Ruscy znaleźliby go na końcu świata, my nie mamy aż takich mocy. Ale zrobimy wszystko, co trzeba. W końcu, sam wiesz, jak tam było…
- Cena nie gra roli.
- Nie płacisz nic.
- Przecież…
- Nie w tym przypadku.
- Inni też go szukają?
- Z tego, co wiem, to jeszcze mafia romska i wywiad jugosłowiański, ale to cieniasy.
- Widzisz, Mosze, tyle lat spokoju, tyle lat wychodzenia na prostą i bach! Czy ja wariuję? Bo jeśli nie zobaczę jego trupa, nie zaznam spokoju! Dojrzewałem do tego od tamtego, sierpniowego dnia, rozumiesz? Teraz to już przyklepane.
- Slavko, on w końcu wpadnie, tak to zawsze wygląda, jakby nie kręcili, koniec ten sam. Więc wyluzuj, jesteśmy w kontakcie. To się da załatwić.
Widzę znów tę krwawą maź po tobie…
Czy, kiedy umierałeś, widziałeś mnie, jak stoję z boku?
Co widzi człowiek, który odchodzi?
Co zabiera do innego świata?
Czy w ogóle pamięć może przetrwać?
A może już mnie nie pamiętasz, tak jak ja widzę ciebie, ilekroć pomyślę o nim.
Tak, teraz wiele się zmieniło w mojej głowie.
Są tam obrazy i pragnienia, o których nigdy nie śniłem.
I już nie znikną, wiesz?
Jak głos Araba, który powiedział, że mam coś odkryć, lecz co, jak, gdzie?
Jestem w klatce, co nie ma krat, ale nie daje mi powietrza, by odetchnąć.
Dzień i noc jestem napięty jak struna.
Czemu to przyszło właśnie teraz?
Kiedy Teresa zawzięcie dobierała się do mnie, a w radio Cliff Richard śpiewał „My foolish heart”, podczas gdy ja czytałem popołudniówkę, właśnie zadzwonił telefon.
Odsunąłem jej głowę i po chwili odebrałem.
W słuchawce odezwał się znajomy głos, był to Mosze.
- Slavko?
- Jasne, co jest?
- Mamy kogoś.
- Kogo?
- Pojedziesz, zobaczysz.
- A co mam niby zobaczyć?
- Gadka sama się potoczy. On czyta ze zdjęć, rozumiesz?
- Nie bardzo... - odparłem, mówiąc szczerą prawdę.
- Gdy patrzy na zdjęcia kogoś zmarłego, kto zaginął i jego ciała dotąd nie odnaleziono, on wskaże ci to miejsce bardzo dokładnie, powie, gdzie znajdują się zwłoki. Wystarczy, że popatrzy na zdjęcie i dotknie je palcami. Żywych też namierzy.
- Gdzie on mieszka? - zapytałem.
- W Monroe, każdy go tam zna, więc trafisz bez trudu. Tylko mówią, że ma swoje humory. Potrafi odmówić i szybciej da się zabić, niż kiwnie palcem.
- Pojadę w niedzielę i znajdę go. Ale czy jesteś pewien jego zdania?
- To fachowiec. Z jego pomocy często korzysta policja. On taki się urodził. Nie wciska kitu, nie mydli oczu, tylko mówi prosto z mostu, jak się sprawy mają. Doceniam ten rodzaj szczerości. Tak bym to ujął w kilku słowach. Sądzę, że rozumiesz.
- A czemu dotąd wy nie pojechaliście do niego?
- Mafii nie pomaga, takie ma zasady. Próbowaliśmy go zastraszyć. Nie uległ. Co nam z jego trupa?
- Rozumiem.
Szybko odnalazłem dom, który wywołał we mnie przygnębiające wrażenie opuszczenia i nieładu, martwego zastygnięcia w czasie dawno, dawno temu. Nagle, bezszelestnie, zza węgła wyłonił się sędziwy, siwy jak gołąb mężczyzna, ostrożnie stawiając kroki o lasce, i ciekawie zerknął na mnie.
- Pan zapewne do mnie? Ktoś zaginął, zmarł czy jeszcze się nie urodził? - starzec sprawiał wrażenie miłego, dowcipnego człowieka bez cienia wyniosłości.
- Raczej to pierwsze - odrzekłem w równie lekkim tonie.
- Brzmi interesująco. Proszę, niech pan wejdzie - tu wskazał mi drzwi do domu i po chwili skierowaliśmy się w kierunku holu. - Prosto, ostatni pokój. Niech pan tam usiądzie, zaraz przyjdę. Z daleka? - zapytał.
- Z daleka - odparłem.
- Wszyscy przyjeżdżacie z daleka.
Nie minęła minuta, kiedy przyszedł do mnie i usiedliśmy przy małym, okrągłym stoliku.
- Niech pan pokaże te swoje fotografie... - zagadnął bez uprzedzenia. - Zobaczymy, w czym problem.
Otworzyłem kopertę i wyjąłem zdjęcia i wycinki z gazet.
Starzec rozłożył je na stole i zmrużył dziwnie oczy.
Po chwili spytał:
- A więc chodzi tu o wiele osób.
- Coś w tym rodzaju.
- Ale on jest podmiotem. Te zdjęcia pochodzą z gazet, czyż nie? Często zamieszcza się w nich podobiznę poszukiwanego. Szukacie go, co? Jest jak lis, stary, ale cwany. Ciągle o krok przed wami. Ma na rękach krew. Spełniał się w niej. Jak aktor na swojej scenie. Ukrył się. Nie wiem, czy w to wierzycie, ale człowiek czasem rodzi się zatruty. To jednostronna reakcja. Tak, jak smutny nigdy nie zagra wesołego, tak wesoły z łatwością odegra smutnego.
Ten, którego szukasz, ma już z górki, że się tak wyrażę. Mieszka w Santa Fe i obecnie nazywa się Henry Miller, Silver Street 12.
- Jest pan pewien?
- Absolutnie. Decyzja należy do pana. Jest pan człowiekiem dorosłym i zapewne zdającym sobie sprawę z konsekwencji własnych działań. Bierze pan na siebie odpowiedzialność, a to bardzo poważna kwestia. Ma pan los ludzki we własnych rękach. Proszę się nie pomylić.
- Czy pan wie, co zrobię?
- Wiem — rzekł poważnie jasnowidz. - Niedługo i pan pozna tę prawdę.
- Do widzenia — powiedziałem i ruszyłem w kierunku drzwi.
- Żegnam to lepsze określenie na tę chwilę, bowiem nigdy już się nie spotkamy. Niech pan na siebie uważa.
Pojechałem tam pewnego dnia pod wieczór rozejrzeć się.
Teraz już mi się nie spieszyło, mogłem działać na chłodno, bez pasji.
Miałem go w ręku i coś mi szeptało w głowie, że tego ptaszka już nie wypuszczę.
Kiedy podszedłem pod gęsty żywopłot, odgradzający willę od ulicy, usłyszałem tę rozmowę:
- Oczywiście, zasługiwał pan, panie Miller – odparł Chester.
- I nie dostałem tego, tylko wieczną papkę porąbanego schizofrenika! – wykrzyknął, nie kryjąc złości.
- Tak było…- rzekł posępnie stary.
- No, więc mnie rozumiesz. Nie miałeś nigdy dzieci, więc nie wiesz, jak to jest. Nie ma nic gorszego jak patrzeć na dno, Chester, bo twój syn to dno, które sam sobie zafundowałeś.
- Mocne słowa, panie Miller – odparł służący. – Mocne…
- I nie mogą być inne! Nie w tamtym przypadku – zakończył.
- I nie żałuje pan? Nie żałuje pan t e g o? – zapytał.
- Nie, nie żałuję, musiałem, by nie zwariować. Musiałem się od niego uwolnić. Pozbyć się go, by zachować samego siebie. Był mi zawsze obcy, wcale do mnie nie podobny, nie rozumiałem jego pokręconych myśli. Żył w swoim chorym śnie, który śnił za dnia. I dla niego wszystko było zawsze nie takie, jak trzeba, nie takie, jak dla innych, co to śnili swe sny, gdy przychodzi noc. Nie chciałem na to patrzeć. To mnie zatruwało. Musiałem wybierać między sobą a nim… – mówiąc to, spojrzał na starego tak, jakby chciał mu coś jeszcze powiedzieć.
- Co zrobił pan z głową, panie Miller? – zapytał Chester.
- Zakopałem ją w ogrodzie, tam, pod krzakami porzeczki – wskazał palcem.
- Nie przypuściłbym, że…- zająknął się służący.
- Że co? – spytał.
- Że pan ją tu przyniesie…- dodał szybko.
- To moja własna forma dalszego z nim kontaktu. Jesteśmy znów razem, Chester, może nie jestem aż tak złym ojcem - zakończył.
- Może coś w tym jest…- rzekł filozoficznym tonem stary.
- Możesz mi zaufać, że jest – uśmiechnął się cierpko - i niech dalej głowią się, kto i dlaczego zabił syna pana Millera. Niech się dalej głowią – rzekł, wstając z wiklinowego fotela. – I mało mnie obchodzi, jakiego winnego sobie znajdą.
- Na pewno kogoś znajdą, panie Miller - przytaknął Chester.
- Na szczęście mam jeszcze dobrą żonę, wykształconą córkę, no i małego Johna.
Któregoś dnia, jakoś niby zupełnie przez przypadek, przeglądając pobieżnie sennym wzrokiem rubryki prasowe, przeczytałem w lokalnej gazecie, że w pewnym domu na przedmieściach Santa Fe doszło nocą do krwawej jatki: nieznani sprawcy wdarli się niepostrzeżenie do pokojów i wyprowadzili dwie kobiety, matkę i córkę oraz małego chłopca.
Kobiety błyskawicznie ogłuszono, po czym poderżnięto im gardła.
Chłopcu zakneblowano usta, i po wyniesieniu na dwór, utopiono w basenie.
Nie zabito służącego: na widok zamordowanej rodziny wiekowe serce nie wytrzymało – padł na ziemię martwy, zanim zdążył obudzić swego pana…
Na nocnym stoliku pozostawiono starą, jugosłowiańską monetę.
Jakim cudem przeżył gospodarz, nie wiadomo, i kiedy rano obudził się, krzyczał tak długo, aż w końcu przerażeni sąsiedzi z trudem uspokoili go i bezzwłocznie wezwali policję.
Coś tknęło mnie, by śledzić tę sprawę.
Coś mi się tu wyraźnie układało w spójną całość, lecz by potwierdzić domysły, potrzebowałem czasu.
Jednak zbyt dobrze pamiętałem rozmowę Millera z Chesterem, by bez cienia wątpliwości podejrzewać, kim były ofiary.
I kiedy po kilku dniach zadzwonił Mosze, wiedziałem już wszystko.
Jednak zrobił to ktoś inny, nie Żydzi „z miasta”, i to pozostawało na razie wielką tajemnicą, w jaki sposób udało się tajemniczemu zabójcy namierzyć go i dlaczego tylko jego oszczędzono, choć to właśnie na nim ciążył wyrok śmierci, wydany przez wielu, którym zalazł za skórę.
Czyżby wyrafinowane okrucieństwo, polegające na daniu mu „nowego życia” w cieniu śmierci najbliższych, aby resztę swych dni cierpiał, rozpamiętując w nieskończoność tę koszmarną noc i już nigdy nie podniósł się z kolan?
Wydawało mi się to całkiem logicznym wyjaśnieniem.
Zemsta ma wiele twarzy, każdemu ukaże inne oblicze.
Minęło kilka tygodni, w których nic się nie działo, jakby owa cisza przed burzą miała wieścić potężne wyładowania, by to, co dotąd uśpione, przebudziło się i nastało nowe „teraz”.
Ludzie nadal zarabiali mi pieniądze, ja używałem pulchnego ciała Teresy, ktoś się rodził, ktoś umierał, a kto inny miał biegunkę, inny wygrywał w lotto walizkę baksów, podczas gdy po Atlantyku nadal płynęły okręty, a gdzieś obok, niedorzeczny świat wciąż nucił swą niedorzeczną pieśń, aż nagle…
- Slavko, jest do ciebie list – powiedział Mike, nasz listonosz.
- Ciekawe, z nikim nie prowadzę korespondencji…
- Może ktoś z rodziny?
- Nie mam rodziny.
- A słyszałeś, podobno ktoś porwał tego faceta z Santa Fe, co to mu wytłukli rodzinę. Co to się, kurwa, wyrabia w tym kraju. Szkoda chłopa, tyle trupów naraz, a to ponoć starowina…
Wszedłem do domu i natychmiast otworzyłem list.
Oto jego treść:
Witaj, Slavko!
Kim jestem, nieważne, nie ma to żadnego znaczenia, ktoś puścił farbę, ktoś, kogo już nie ma, więc dowiedziałem się, że jesteś w temacie.
Mam go, mam go w piwnicy, wpadniesz?
Będzie twój, zrobisz z nim, co zechcesz.
Już nie znajdziesz go w Santa Fe pod Silver Street 12, teraz jest ze mną.
Jest moją własnością, którą zamierzam ci sprzedać.
Cena: pięćset tysięcy dolców, wchodzisz, czy mam szukać innego kupca?
Ktoś go w końcu kupi, a mnie to wisi, kim ten ktoś będzie, byle dał chajs.
Szybko się decyduj, bo ktoś może cię wydymać w te klocki.
Czekam w sobotę o świcie w opuszczonej chacie nad Spooky River, przy samym lesie, obok jest cmentarz, znajdziesz bez trudu.
Bez kasy nie przyjeżdżaj, bo jak to zrobisz, to zafunduję ci w czółku taką małą dziurkę he he, jasne?
Życzliwy
Odłożyłem list, poszedłem do barku i nalałem sobie pełną szklankę whisky.
Wypiłem jednym haustem, potem drugą, a kiedy już poczułem się na luzie, wyszedłem na balkon i spojrzałem w niebo: było błękitne jak oczy Teresy, spokojne jak moje życie, stałe jak moja nienawiść.
Zajrzałem do szafy, w której miałem nowiutką siekierę.
Pogładziłem z lubością palcem jej ostrze i ujrzałem wszystko to, co chciałem wtedy zobaczyć.
A więc nareszcie…
W mojej głowie to się już stało, już było po wszystkim.
Kiedy po chwili włączyłem odbiornik, w telewizji ładna pani o pustej twarzy lalki z sex shopu mówiła plastikowym głosem, że w porachunkach mafijnych zginął niedawno Mosze „Kogut” Halberstaim, jeden z członków mafii żydowskiej, handlującej bronią na całym świecie, działający w Stanach bezkarnie w oparciu o potężne wpływy w sferach władzy.
Miał pięćdziesiąt sześć lat.
Oficjalnie zajmował się hodowlą indyków.
Znaleziono go w bagażniku, porzuconego na przedmieściach miasta starego Buicka.
Zmarł na skutek ran kłutych klatki piersiowej.
Zabójca obciął jedno ucho.
O piątej rano byłem już nad Spooky River, czy coś czułem, nie powiem.
W prawej ręce miałem walizkę, a lewej torbę, było lato, a ja wiedziałem już wszystko.
To w zupełności wystarczało, by mieć spore szanse w tej rozgrywce.
Dom wyglądał nieszczególnie, jak miejsce, gdzie możesz położyć się i umrzeć, a za tydzień znajdą twój zewłok objedzony przez psy i szczury, i poranną gazetę, którą właśnie ktoś się podtarł.
Kopnąłem w drzwi i tak znalazłem się w środku: tu napotkałem martwą ciszę.
- Hej, kolego, pokaż się! – zawołałem. – Mam kasę, wchodzisz?
- Jasne – usłyszałem za plecami. – Tylko nie wal w ciula, mam szybkie ręce. Nawet nie poczujesz, kiedy odstrzelę ci jajca.
- To ty do mnie pisałeś? – zapytałem.
- Ja, a co?
- A coś ty za jeden?
- Lensky.
- Żyd?
- Żyd.
- Lubisz dymać swoich?
- To tylko biznes, koleś, bez dolarów byłbym śmieciarzem w Tel Avivie, a moje córki pewnie robiłyby laskę Amerykanom w pierwszej, lepszej bramie.
- Pokaż go.
- Najpierw szmal.
- Ni chuja. Pokaż go, bo ci łeb rozwalę.
- Mówisz? – to powiedziawszy, wycelował we mnie kałacha, którego miał pod kurtką.
- A mówię.
- Ostro popierdalasz.
- Są tacy, którzy wiedzą, że tu dziś jestem, kumasz? Jak mi spadnie włos z głowy, wąchasz stokrotki od spodu. Dawaj go – blefowałem.
- Chodźmy – powiedział, uśmiechając się głupkowato.
Zeszliśmy do piwnicy, gdzie po raz pierwszy od dziesiątek lat nasze spojrzenia się spotkały.
Miller leżał przykuty do metalowego łóżka grubym łańcuchem jak marna, szmaciana kukła.
Kątem oka dostrzegłem ślady krwi w miejscu, w którym go ujrzałem.
Nie był już takim pięknym, silnym i przystojnym samcem – był starcem, w którego oczach wyczytałem bezgraniczny lęk i pustkę, był jak nikt, nikt pokazany mi tu i teraz.
- A poznajesz? – zagaił Lensky. – To słodkie uszko Mosze. Chciał być za szeroki w barach. Podsłuchałem waszą rozmowę, wiedziałem, gdzie szukać Millera. Potem chłopcy trochę pofiglowali z jego rodzinką. Teraz ja rozdaję karty. Po czasu kres. I nie ma to tamto.
Spojrzałem raz jeszcze na niego, przykutego do łóżka, i na tę krew wokoło.
Nie spodobało mi się to, nie spodobało bardzo.
Spytałem:
- A co on taki czerwony?
- A trochę go pociąłem. A co, nie wolno? Od czego brzytwa? Tyle skurwysyn nawywijał, że chciałem sobie ulżyć, chyba mam prawo, co?
- Masz prawo, by umrzeć – i to powiedziawszy, wyszarpnąłem siekierę z torby i zatopiłem ją w jego czaszce. – Zabiłeś mojego przyjaciela, gnoju. Obszczywałeś nie ten murek.
- Niech pan mnie oszczędzi, proszę – usłyszałem nagle cichy szept, idący gdzieś, wzdłuż podłogi. – Zapłacę, dam panu dom, samochód, co pan zechce, niech mnie pan oszczędzi. Niedawno straciłem całą rodzinę. Moje życie już jest skończone, przegrane…
„Niedawno straciłem całą rodzinę, całą rodzinę, całą rodzinę…” – grało mi w mózgu jak winylowa płyta, która się nagle zacięła.
- Petar Brzica vel Henry Miller vel jeszcze wielu innych?
- Tak.
- Byłem tam. Byłem wtedy dzieckiem. Widziałem cię, pojebie, tego sierpniowego dnia. Lał się z ciebie pot, lał się szeroką rzeką, podawali ci wódkę, kiełbasę, byś miał nadal siły. W przerwach paliłeś papierosy i chodziłeś się wysrać. Było gorąco. Pamiętasz nasze twarze?
- Przepraszam…
- Bawiło cię to? To było lepsze niż seks?
- Musiałem.
- Nie musiałeś. Po prostu nienawidziłeś.
- Zabiliby mnie za sprzeciwienie się rozkazom.
- Wiesz, że mogę cię zajebać tą siekierą?
- Wiem.
Podszedłem do trupa Lensky’ego, kopnąłem go na bok i wziąłem kałacha.
Czas stanął w miejscu, więc wyjąłem paczkę Lucky Strike’ów i zapaliłem.
Przez chwilę nie czułem nic, po prostu paliłem, nigdzie mi się już nie spieszyło.
Wycelowałem w Petara, rozgniatając butem kiepa.
Długo patrzyłem w jego oczy, jakbym szukał tam odpowiedzi.
Wtedy zrozumiałem, że nigdy jej nie odnajdę.
- Nie zabijaj! Błagam!
Skulił się w sobie, zamarł w przerażeniu i tylko dłonie drżały jak w febrze.
W takich chwilach człowiek jest zaprzeczeniem samego siebie, śmierdzi jak świeże gówno.
Mała kupka niczego, bo czy ścierwo wzbudza jakieś emocje?
Szybka seria, łańcuchy opadły jak stare, znoszone gacie na kościstym tyłku.
Tylko cisza...
I nagi szept ścian.
Minuty na wieczność.
Wtedy rozwiązałem zagadkę.
- Spierdalaj!
- Co? – krzyknął przerażony.
- Spierdalaj, bo…
JASENOVAC*, 28 sierpnia 1942
Ustasze bili na oślep, ustawieni w gęstym szpalerze.
W powietrzu unosił się gęsty zapach wódki, moczu, kału, potu i krwi, i ten ostatni dusił najbardziej.
Wypuszczano Żyda, Serba lub Cygana, wielu natychmiast otrzymywało cios młotem w skroń.
Kiedy upadali, inni przekłuwali serce bagnetem, a pozostali odciągali ciało i wrzucali na stojący obok wielki wóz.
Potem na kopniakach wypuszczali kolejnego.
Nie miał szans ubiec nawet dwudziestu metrów: szybko zatłuczono go metalowymi prętami, by po chwili inni podbiegli i piłą ciesielską oderżnęli głowę, i trzymając ją za włosy, śmiali się do rozpuku.
- Ratko, ale morda, jakby go sam diabeł spłodził!
- Jebał go pies, w piekle z nim pofiglują!
Ktoś pod ścianą grał na harmonii i śpiewał ludowe przyśpiewki.
Nie minęła minuta i biegł następny, tym razem rozebrany do naga, nogi skute kajdanami.
Częściowo zdarta z pleców skóra leżała porzucona jak wstrętny ochłap pod murem.
Celne uderzenie siekiery trafiło w czaszkę, lecz nadal trzymał się na nogach.
Ktoś ciął nożem po twarzy, inny sierpem odcinał uszy.
Inny łańcuchem łamał nos i wybijał oczy.
Jeśli przeżył, docierał wreszcie do stacji końcowej szpaleru, gdzie stał Petar Brzica z srbosjekiem w dłoni.
- Chodź, serbska kurwo, potańczymy sobie w ten wieczór. Już ja cię tak wyrucham, jak cię jeszcze w życiu nikt nie ruchał.
I podrzynał gardło, jakby grał rolę Hamleta w najlepszym teatrze świata.
Kiedy ostatni przebiegł pod szpalerem, kłuty nożami z obu stron, by w końcu paść na ziemię, Petar powiedział:
- Tysiąc trzysta sześćdziesiąty. Trza wypić gorzałki, bo ręce spracowane. Dajcie mi tu tę Maricę, mam zamiar poczuć, co to solidne rżnięcie tej nocy. Ale przedtem, dawać żarcie! I raz, dwa przygotować mi balię z gorąca wodą. Jestem zmęczony. Jutro kolejny dzień. Dopóki tu jestem, żaden nie przeżyje.
Stałem wśród armii przerażonych ludzi, ja, siedmioletni chłopiec, Slavko Srebrenić.
Ostatnim, któremu poderżnął tego dnia gardło, był mój ojciec.
• http://pl.wikipedia.org/wiki/Jasenovac_%28ob%C3%B3z_koncentracyjny%29
28 marca 2014
.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt