Podwładny pani prezes (nocne przemyślenia, fragment) - wykrot
Proza » Długie Opowiadania » Podwładny pani prezes (nocne przemyślenia, fragment)
A A A
Od autora: Bywa też, że Tomek zostaje sam, a wtedy nawet spać nie może bez Dorotki... :) czyli bohaterowie wciąż ci sami.

Północ już minęła, a ja wciąż nie mogłem zasnąć i zastanawiałem się, co mam teraz zrobić: sięgnąć do barku i pić samotnie, czy wziąć jakieś inne środki nasenne w postaci tabletek. Obydwa wyjścia nieszczególnie mi się podobały, dlatego od kilkudziesięciu minut czekałem na cud, przewracając się samotnie w tym ogromnym, małżeńskim łożu i usiłowałem pozbierać myśli, które przybywszy nie wiadomo skąd, falami wciskały mi się pod czaszkę, kłębiąc się tam niczym motek wełny niestarannej prządki. Na próżno jednak, cud nie chciał się ziścić, pewnie miałem już wyczerpany limit. A przecież cały dzisiejszy dzień układał się zupełnie sympatycznie…

W pewnej chwili pomyślałem jednak, że sam jestem temu winien. Bo jak inaczej miałem pomyśleć? Piąty dzień od ślubu jeszcze nie minął, piaty dzień od kiedy znowu jestem żonaty, a moja nowa, cudowna żona, znajduje się teraz kilkanaście setek kilometrów ode mnie… Czy ja jestem normalny, że się na to zgodziłem? Po co nam to wszystko? Brakuje nam czegoś? Turlam się teraz po tym wspaniałym łożu niczym w malignie, a mój skarb też się przewraca w jakimś hotelu z boku na bok… przecież my nie umiemy sypiać oddzielnie! Przyzwyczajenie robi swoje, brakowało mi teraz jej oddechu, jej zapachu, obecności jej ciała… Długo rozmawialiśmy telefonicznie przed północą o wydarzeniach całego dnia i obiecaliśmy już do siebie dzisiaj nie dzwonić, ale czy dam radę wytrzymać? Telefon leżał obok łóżka…

Ciekawe, czy Dorotka już zasnęła. Obiecała przyjechać jutro tak szybko, jak tylko się da, ale czy zdąży przed wieczorem? Na szczęście, jej zobowiązania wynikające z tego kontraktu już wygasały. Jeszcze dwa wykłady w jesieni i to wszystko, umowa będzie zakończona. Umowa, którą podpisała za moją namową, promująca uniwersytet Yale, oraz jego absolwentów w Europie.

Byłem wtedy bardzo dumny, że znalazła się w gronie nowych, najlepszych doktorów, którym uczelnia zaproponowała udział w swoim programie promocyjnym, polegającym na wygłaszaniu wykładów autorskich na europejskich uczelniach. To był program wieloletni, corocznie wybrana grupa nowo wypromowanych doktorów brała w nim udział, a korzyści z tego mieli wszyscy. Uniwersytet Yale znakomitą reklamę w Europie, nowi doktorzy wypływali na szerokie wody i dawali się poznać w świecie naukowym, a uczelnie zapraszające zyskiwały też na prestiżu, jako współpracujące z gigantem w Yale. O uczestnictwo w tym programie zabiegano, a wykłady stawały się wydarzeniem w lokalnym światku naukowym i nie tylko.

Niestety, tak też się stało w przypadku Dorotki. Jakoś zapomnieliśmy, że zawsze, pod każdą szerokością geograficzną, studenci są i będą tylko studentami, ze wszystkimi tego konsekwencjami, co ujawniło się już po pierwszym, takim zblokowanym wykładzie. Bo to były w zasadzie przeważnie dwa wykłady. Pierwszego dnia na jednej uczelni, później jakaś kolacja z gronem profesorskim, połączona ze swobodną dyskusją, a drugiego dnia wykład na innej uczelni, która też uczestniczyła w programie. Jeśli takowej nie było, to organizowano jakąś dyskusję panelową, były możliwości wymiany poglądów, tutaj wielkich ograniczeń formalnych nie stwarzano, bardziej liczyła się inwencja miejscowych zespołów akademickich, które same decydowały o tym, jaka forma dialogu najlepiej im odpowiada. I to wszystko wzięło w łeb już za pierwszym razem.

 

W Linzu wszystko zaczęło się normalnie, Dorotka, mimo że to było jej pierwsze spotkanie w tym cyklu, nie miała żadnej tremy, przecież prowadziła już takie wykłady w Polsce, w kilku prywatnych uczelniach. Była tam już znana wąskiej grupie specjalistów oraz niewielkiej grupie bankowców, bo przecież jej departament nadzorował ten rynek inwestycyjny, dlatego wykład odbył się normalnie, a po nim rozwinęła się dyskusja, którą później kontynuowano wieczorem, już w ściślejszym akademicko - bankowym gronie. Nikt nie docenił niewielkiej grupy studentów, którzy w wykładzie uczestniczyli, bo przecież wstęp był wolny, a którzy dali potem przejaw niesłychanych zdolności organizacyjnych…

Ale to nie poglądy Dorotki były dla nich natchnieniem. Rano okazało się, że do dyskusji panelowej zgłosiło się ponad dwieście osób, głównie płci męskiej, których interesowało głównie to, czy pani doktor wystąpi w spodniach, czy w spódnicy. A Dorotka, niczego nie podejrzewając, założyła wtedy kostium ze spódnicą nad kolana i szpilki co najmniej takie dwunastocentymetrowe…

Organizatorzy mieli problem ze znalezieniem odpowiedniej sali, ale jakieś rozwiązanie się znalazło i wtedy, jak mi opowiadała, zaatakowano ją dość sprytnymi pytaniami, wiążącymi głoszone tezy z jej wyglądem, a czasem wręcz kokietującymi ją wręcz. Mało tego, nikt ze studentów nie domyślał się, że jest Polką, a wśród nich było kilku Polaków, którzy między sobą rozmawiali po polsku, dlatego wiedziała, co im siedzi w głowach. I wtedy, chociaż początkowo się tego obawiała, doskonale sobie ze wszystkimi poradziła. Jak mi opowiadała, chyba wtedy pozbyła się swoich ostatnich, głęboko gdzieś ukrytych, intymnych lęków i na ich, często dość osobiste pytania, odpowiadała bez zażenowania, oczywiście, były to odpowiedzi dość ogólne.

A wszystko zaczęło się od tego, że któregoś z młodych ludzi zainteresowało to, jak można być doktorem w takim młodym wieku i ile tematów załatwia się w łóżku, a nie podczas pracy naukowej. Oświadczył jej wprost, że poglądy ma interesujące i kontrowersyjne, ale dla niego niewiarygodne, bo jej uroda przeszkadza mu w uwierzeniu, że to są jej własne dokonania. Czyli za tym ktoś stoi i jest to międzynarodowa finansjera, a to ją przekreśla w jego oczach. To mydlenie oczu i nic więcej.

To co się potem działo, trudno nazwać naukową dyskusją sensu stricte, jednak udało się jej jakoś skanalizować tę nawałnicę podobnego typu pytań  i w niezłej formie przetrwać to ponad trzygodzinne oblężenie. I na tym wszystko mogłoby się zakończyć, lecz sprawa zrobiła się tak głośna, że informacje przedostały się do prasy, a ta podała linki do filmów, zamieszczonych na popularnym portalu, no i lawina ruszyła. Fama o świetnej lasce rozeszła się szeroko wśród zainteresowanych uczelni i późniejsze wykłady Dorotki nieustannie cieszyły się olbrzymim zainteresowaniem. Przy czym nie ma się co czarować, większość studentów przychodziła, żeby sobie ją obejrzeć, a nie żeby poznać jej poglądy, chociaż organizatorzy tych wykładów byli ciągle zachwyceni frekwencją. Niech tam, przynajmniej dochody z nich wzbogacają fundacje charytatywne, bo tak wynika z umowy. Dorotka nic na tym nie zarabiała, pokrywano jedynie koszty jej pobytu i to wszystko.

 

Jednak wykłady były jedynie epizodem w naszym, bardzo intensywnym życiu. Jednym z doświadczeń, które trzeba przejść i zaliczyć, bo przecież codzienność nie na tym polegała. Związani ze sobą w dzień i w nocy, zderzaliśmy się wciąż z niesłychaną ilością skomplikowanych i nieoczekiwanych zadań, których wykonanie należało do nas. Jaki ja byłem głupi dwa lata temu, sądząc, że mam tak wiele życiowych problemów…

Prawie dwa lata temu jechałem tutaj, będąc niemal wypalonym człowiekiem, czekającym w zasadzie tylko na emeryturę, który uważał, że życie ma poza sobą, a największym moim problemem była troska, czy firmy zechcą mi zlecić jeszcze kilka programów do napisania… Na nic nie liczyłem, niczego nie oczekiwałem… Potem, po ponownym spotkaniu Dorotki, przyszła spokojna, dość jednostajna i nudna praca w Moskwie, niewiele odbiegająca od moich poprzednich doświadczeń, a teraz…

Minęło kilkanaście miesięcy, odkąd byliśmy razem, a ja zrobiłem w tym czasie chyba więcej, niż dotychczas przez całe życie. Taki kołowrót jaki mi zafundowała, taki rozrzut bardzo skomplikowanych zadań, które się wciąż mnożyły, wielka odpowiedzialność za skutki nierozważnej decyzji… To wszystko było nie do pomyślenia, kiedy zaczynaliśmy wspólne życie. Gdybym wtedy wiedział jak to wszystko będzie wyglądało, nie wiem, czy podjąłbym się takich zadań. A jednak… nie czułem się teraz ani wypalony, ani zmęczony. Dziw nad dziwy! Nie bałem się niczego!

Co kilka dni dowiadywaliśmy się, że musimy zrobić coś, z czym dotąd nie mieliśmy do czynienia. Ciągle coś nowego, coś nieoczekiwanego… a jednak dawaliśmy sobie radę! Jak to się działo, nie mam pojęcia, ale Dorotka zawsze wybierała najlepsze rozwiązanie, czasem nawet niczego nie robiąc, a i ja przy niej trafiałem, jak chociażby wtedy, w Białymstoku, kiedy pojechałem tam z Lidką, a Dorotka była z Romkiem w Nowym Jorku.

Wybrałem się tam specjalnie do naszego oddziału, mając w planach przeprowadzenie kontroli, ale wieczorem świętowaliśmy z Lidką zbyt intensywnie i rano nie byłem zbyt świeży… Czyli, patrząc z normalnego punktu widzenia, powinienem zaliczyć „enkę”, jako nieobecność w pracy. A jednak, to było najlepsze, co mogłem zrobić!...

 

Przyjechaliśmy wtedy z Lidką dość późno, po satelitarnej rozmowie z Dorotką jeszcze w drodze, kiedy obydwoje przerzucaliśmy się odpowiedzialnością za wzajemne molestowanie, Dorotka zaś za wszystko obarczyła odpowiedzialnością Lidkę, mnie oczywiście wybielając, co Lidce niezbyt się podobało, ale musiała przełknąć połajankę, bo rozmowa się skończyła. No i w znanym nam hotelu wynajęliśmy wspólny apartament, a potem, po szybkim oraz zdecydowanie oddzielnym prysznicu, wybraliśmy się do restauracji.

Ja już wytrzeźwiałem i chcąc przełamać zmęczenie, potrzebowałem odrobiny alkoholu, Lidka zaś koniecznie chciała uczcić sukces zaakceptowania jej planu, więc tutaj nasze działania były zgodne. Wstawiliśmy się lekko, potem zatańczyliśmy, co już jej się mocno podobało, narzekała nawet, że zawsze preferuję Dorotkę, a teraz ma mnie do dyspozycji i w pewnym momencie, kiedy siedzieliśmy spokojnie przy stoliku, a było już troszeczkę po północy…

- Tomek, pewna dama bardzo cię obserwuje – oświadczyła. – Ja tam zazdrosna nie jestem, ale ona mnie drażni!

- Która to? – zapytałem, nie robiąc żadnego ruchu. Nie byłem taki naiwny, żeby się w takim momencie rozglądać.

- Jeden stolik od nas, na lewo. Siedzą we dwoje, kolacja dość intymna, ale kiedy tańczyliśmy, jej głowa przez cały czas odwracała się ku tobie. Obserwuje cię już od dłuższego czasu, masz tutaj jakichś znajomych?

- Mogę powiedzieć, że miałem, kiedyś ci mówiłem, ale to lata świetlne temu! Nie sądzę, żeby mnie ktoś z nich pamiętał.

- Karminowa suknia, pani jest dość elegancka, chodź, zatańczymy, będziesz miał okazję przyglądnąć się jej dokładniej.

- Ależ służę! – poderwałem się z krzesła.

 

Już później, na parkiecie, moje oczy spotkały się z oczami pani w karminowej sukience…

- Tak się zastanawiałam, to ty, czy nie ty, ale teraz już cię poznałam! – śmiała się, pochylając głowę w moją stronę, chociaż partner podtrzymywał ją rękami. – Co ty tutaj robisz? Skąd się wziąłeś? – śmiała się.

Porzuciłem Lidkę i wyciągnąłem ręce, a wtedy mnie objęła i uściskaliśmy się serdecznie.

- Ala! Witaj mi, ach witaj! Ja nie mogę! – roześmiałem się na cały głos. – Jaka miła niespodzianka!

- Miałam już podejść do waszego stolika, ale wiesz, takie tutaj światło… nie byłam pewna!

- To jednak ja! – oświadczyłem, jeszcze raz ją obejmując. – Jak ja się cieszę, że cię spotkałem!

- No, nie jestem sama! – lekko mnie zastopowała. – Jestem tu z mężem, masz okazję go poznać!

Uścisnęliśmy sobie dłonie, ja się przedstawiłem, ale jego słów nie zrozumiałem.

- Ma pan piękną i młodą żonę! – oświadczył zaraz, wskazując wzrokiem Lidkę.

- To nie jest mój mąż! – stojąca Lidka oświadczyła kwaśno, nie czekając na pośrednictwo. – I całe szczęście, bo wszędzie ma znajome dziewczyny – dodała, wydymając wargi, ale jednocześnie wzięła mnie pod ramię dla podkreślenia, że to są żarty. Ala spojrzała na mnie, nieco zaskoczona.

- Prosimy do naszego stolika! – zaproponowałem. – Musimy uczcić to spotkanie, a wtedy wyjaśnimy sobie dokładnie kto jest kim.

- Zapraszamy do naszego! – Ala zaoponowała. – Ty nie wiesz z jakiej okazji tu jesteśmy.

- Nie wiem…

- Otóż świętujemy naszą dwudziestą piątą rocznicę ślubu! Witek zaprosił mnie dzisiaj na uroczystą kolację, więc nie wypada nam przyjmować innych zaproszeń, ale jak najbardziej możemy zaprosić gości!

- Wow! Ale trafiliśmy! Zaproszenie przyjmujemy! – oświadczyłem, nie czekając na reakcję Lidki.

 

Dopiero później, kiedy już wypiliśmy szampana, który zafundowałem, kiedy wszystko z naszego stolika przeniesiono na ten wspólny, zdecydowaliśmy z Alą wytłumaczyć naszym partnerom charakter naszych prywatnych relacji. A że wypiliśmy wcześniej nieco, to nasza opowieść była tak chaotyczna i przeplatana takim śmiechem, że długo nie mogli się połapać, kiedy mówimy prawdę, a kiedy się wygłupiamy. Nie wierzyli, że to wszystko jest prawdą. A ta była bardzo prozaiczna.

Ala była dziewczyną, którą spotkałem dotychczas jeden raz w życiu i widzieliśmy się przez… może dwie godziny, to wszystko! Banalne? – niekoniecznie. Bo otoczka naszego spotkania była wybitnie niecodzienna.

Otóż kilka lat temu, zadzwonił do mnie do domu ojciec i oświadczył, że… właśnie się ożenił. Wiadomość jak grom z nieba. To się wydarzyło kilka dni wcześniej, ale nikt o tym nie był poinformowany. Wypytałem więc rodziciela do kogo się przeprowadził, a uzyskawszy niezbędne informacje, niezwłocznie tam pojechałem. No i zastałem sielankę oraz poznałem Alę, córkę wybranki mojego ojca. Ala była w takim samym położeniu jak ja, czyli też dopiero się o wszystkim dowiedziała! Czy to dziwne, że poczuliśmy bliskość krwi, skoro nasi rodzice postanowili stworzyć stadło?

Niestety, kilkanaście miesięcy później ojciec zmarł, zaś Ali nie było wtedy na pogrzebie.

- Jak mama teraz żyje? – zapytałem, kiedy wyjaśniliśmy już wzajemnie wszelkie zależności.

- Jakby ci to powiedzieć… ciągle wspomina! I długo będzie wspominać, bo była bardzo zadowolona z tego związku. Wiesz, ja tam szczegółów nie znam, ale w tamtym czasie na nic nie narzekała, kiedy do niej dzwoniłam. A teraz jej ciężko, znowu jest sama, a przecież ja nie rzucę wszystkiego, żeby jej towarzyszyć. Owszem, zaglądamy czasem, próbujemy rozwiązać najważniejsze problemy…

- Muszę do niej zaglądnąć, aż wstyd, że to zaniedbałem.

- No właśnie, mama nosi teraz nazwisko Barycka, ty też masz obowiązki! – śmiała się.

- A ty jesteś moją, przyszywaną siostrą!

- Nie inaczej, braciszku!

- Patrz, Lidka, jak mi się rodzina rozmnaża!

- Mam nieokreślone wrażenie, że nie powiedziałeś jeszcze ostatniego słowa w tym temacie! – Lidka nie dawała mi wytchnienia, co zresztą spotkało się z aplauzem towarzystwa.

 

Bawiliśmy się wesoło jeszcze dość długo, rozmawialiśmy z Alą o naszych rodzinnych sprawach, potem zacząłem pytać o ich obecne życie i okazało się, że Witek pracuje w… polskim, narodowym banku! Był naczelnikiem wydziału kontroli w wojewódzkim oddziale.

Zapytałem go o tematykę tych kontroli i okazało się, że zajmują się przede wszystkim sprawdzaniem, czy banki komercyjne stosują się do zaleceń wydawanych przez organy nadzoru państwowego, natomiast ich bilanse interesują go wtedy, kiedy stan ich portfela odbiega parametrami od tych zalecanych.

Przyznałem się, że od miesiąca pracuję w banku Solution, ale nie zapytał o stanowisko, więc się nie chwaliłem. Opowiedział tylko, zastrzegając poufność, że kontrolowali nie tak dawno nasz oddział i stwierdzili właśnie zbyt dużą tolerancję w określaniu zabezpieczeń przy udzielaniu kredytów. Wprawdzie kredyty były regularnie spłacane, ale nie powinny być w ogóle udzielone! Zabezpieczenia dla nich były zbyt ryzykowne. Ale stwierdził, że protokół przekazał szefom i na tym jego rola się skończyła.

- A jak się bank bronił? – zapytałem go. – Zrobili to świadomie, czy nie?

- Oczywiście, że świadomie! – roześmiał się. – Niechby spróbowali tłumaczyć się wtedy niewiedzą!

- To co byś zrobił?

- Natychmiastowy wniosek o ich odwołanie i wystąpienie do Komitetu Kontroli Bankowej z informacją o niezdolności do pełnienia funkcji w jakimkolwiek banku, ze względu na totalną nieznajomość przepisów prawa. W skrajnych przypadkach pociąga to za sobą likwidację oddziału.

- Więc jak się bronili?

- Naciskami ze strony szefostwa, lepszych klientów nie mieli, a wskaźniki mieli kiepskie, więc poluzowali wymagania.

- Ale skoro kredyty są spłacane, to chyba wszystko jest w porządku?

- Niekoniecznie!

- Dlaczego?

- Chociażby dlatego, że skoro naruszono świadomie jedną zasadę, to trzeba by sprawdzić teraz wszystko, a my nie mamy ani takich możliwości prawnych, ani chęci i ochoty. Poza tym istnieje możliwość prania pieniędzy, a to już jest prokurator i trochę grubszy smród. Mieliśmy tu w okolicy niedawno takie przypadki, chyba jeszcze nie osądzone. Ale cicho, sza! Ja ci niczego nie mówiłem!

- Witek, a nie chciałbyś czasem zmienić pracy?

- To zależy! – odparł bez namysłu. – Wiesz, jeśli mam zarobić tysiąc czy dwa więcej, to nawet nie zawracam sobie głowy. Mam posadę może nie rewelacyjną, ale stabilną i mało stresującą. Pieniądze są mniejsze niż w komercji, ale głowa spokojniejsza, u nas się nie wylatuje z pracy kiedy szef krzywo wstanie, a ja tu już widziałem wiele rewolucji w różnych bankach. Mam te swoje lata, nie tak znów wiele do emerytury, dlatego takie coś musiałoby mi się opłacać. A ty co, rozdajesz pracę w bankach?

- Coś w tym stylu – uśmiechnąłem się. – Może jeszcze nie dzisiaj, ale kto wie?

- Znaczy, rozważyć ofertę zawsze można, chociaż wiele ci nie obiecuję! – on również się roześmiał.

 Rozstaliśmy się późno, wymieniając na pożegnanie wizytówkami, oni pojechali do domu taksówką, a my z Lidką poszliśmy spać. No i rankiem, byłem oczywiście zaspany oraz wściekły, że Lidka zostaje się wylegiwać, a ja muszę jechać. W dodatku pokpiwała sobie, że znowu przespała się ze mną na próżno i te pojękiwania Dorotki w łóżku są chyba mocno udawane, żeby nie robić mi przykrości pośród znajomych.

Nie dałem się sprowokować, ale wymyśliłem, że do banku tylko zaglądnę, więc opuszczamy hotel od razu i nie dam jej okazji na długie leżenie, co też jej oznajmiłem. A kiedy zrozumiała, że ja jadę i naprawdę po nią nie wrócę, jeśli ze mną teraz się nie zabierze, mina jej zrzedła i wyprzedziła mnie nawet w drodze pod prysznic, chociaż musiałem z tej okazji przełknąć kilka wiązanek.

Już następne dni pokazały, że dobrze wtedy zrobiłem, pokazując się w oddziale jedynie kurtuazyjnie na kilka minut i o niczym nie wspominałem. W następnych dniach pojechał Paweł Dedejko i sobie tylko wiadomymi kanałami uzyskał informację, że niestety, słowa Witka były niemal prorocze. Oddział objęty został śledztwem i szybko poproszono nas o współdziałanie oraz o dostęp do pełnej dokumentacji kredytowej, oraz całkowitą wymianę kierownictwa, bo dotychczasowe zostało zatrzymane. Nie mieliśmy wielkiego pola manewru, Witek szybko dostał płacę dwa razy większą niż w narodowym, po czym objął dyrekcję oddziału, mając wolną rękę w zaprowadzaniu porządku. I sprawnie go zaprowadził! Nasz departament kontroli nie miał teraz żadnych zastrzeżeń.

 

Dorotka natomiast wykazała się intuicją wprost genialną i jej bezczynność nie tylko doprowadziła do rozwiązania kilku niemałych problemów, ale przyniosła też kolosalne pieniądze! Tak bywa, czasem najlepiej jest niczego nie robić, przeciwnicy zrobią to za nas…

Cała sprawa zaczęła się wraz z naszym pojawieniem się w banku i z nominacją Dorotki na stanowisko prezesa zarządu. Otóż, zgodnie z polskim prawem, mianowanie członków zarządu banku wymaga zatwierdzenia przez Komitet Kontroli Bankowej, a ten w założeniu, ma dbać o jakość systemu bankowego, o odpowiednie kwalifikacje zarządzających, ale w praktyce jest to instrument nacisku na właścicieli banków, w wielu różnych, poufnych sprawach. Bo kryteria stosowanych ocen nie są ostre, a co jeszcze ważniejsze, są uznaniowe, niejawne i zmienne. Państwo używa tej formuły do załatwiania swoich różnych spraw i to byłoby całkiem słuszne, tyle, że w imieniu państwa występują przecież ludzie…

Wiceprzewodniczącym Komitetu, jak się okazało, a my tego wtedy nie wiedzieliśmy, został niedawno mianowany pewien pan, który był kiedyś w składzie delegacji, z którą Dorotka rozmawiała dawniej w Warszawie przez kilka minut, po czym zarzuciła jej członkom kompletne nieprzygotowanie do rozmów i opuściła spotkanie. Nie zapomniał jej tego.

Kiedy więc w dniu objęcia stanowiska p.o. prezesa, bo taki wariant prawo dopuszczało, do Komitetu został dostarczony wniosek, podpisany przez prezesa korporacji Hammersa o zatwierdzenie tej nominacji, nikt się nie spodziewał jakichś problemów. Zwyczajowo, prezes Hammers powinien dostać odpowiedź w ciągu dwóch tygodni, a Dorotka odpis decyzji zatwierdzającej i to wszystko. Ale minął miesiąc i żadnej odpowiedzi nie było. Panowała cisza. W końcu, po mojej cichej interwencji, Komitet wystosował na ręce Hammersa kuriozalną odpowiedź.

Bali się chyba podważyć wprost jego decyzję, ale z pisma przebijała niechęć do osoby Dorotki, gdyż niby zwracali tylko uwagę na jej zbyt krótki staż na najwyższych stanowiskach menadżerskich, poza tym na możliwy konflikt interesów, związany z dalszym pełnieniem obowiązków dyrektora departamentu inwestycji regionalnych, zasugerowali też bardzo grzecznie i uprzejmie rozważenie innej kandydatury, ale potem wpakowali się wprost na minę. Napisali jak dzieci, że doceniają fakt poważnych inwestycji w polską gospodarkę, ale polskie władze liczą, że lata przemian wykształciły dostateczną liczbę polskich menadżerów i oczekują, że bankami w Polsce będą zarządzać polscy obywatele i poprosili korporację o ponowne rozważenie decyzji. A w podpisie był wiceprzewodniczący.

Hammers natychmiast przesłał nam to pismo i poprosił jednocześnie o przygotowanie odpowiedzi z zastrzeżeniem, że musi się w niej znaleźć taki passus, iż on nie życzy sobie otrzymywania takiej korespondencji bez podpisu szefa tego organu. A pana zastępcę ma w… głębokim poważaniu, jak również tezy, które mu przekazał. I to wszystko zasugerował nam nie wiedząc jaki jest związek wiceprzewodniczącego i Dorotki! Chodziło mu o sam fakt, że dostaje jakieś uwagi od zastępcy, jakby był szefem działu, a nie prezesem światowej korporacji. Poczuł się zlekceważony i było jasne, że teraz nie wycofa nominacji Dorotki w żadnym wypadku!

A Dorotka nie przejmowała się tym. Stwierdziła, iż jako osoba zainteresowana, nie może działać pochopnie i przez parę dni sprawa leżała odłogiem. Kiedy zaś naciskałem, że trzeba to w końcu załatwić, powierzyła mi formalnie przygotowanie odpowiedzi i przestała się tym interesować. Wtedy poprosiłem mecenasa Talarka i korzystając z jego pomocy, stworzyłem dwustronicową, bardzo inteligentną, chociaż w podtekście jawnie złośliwą kpinkę z Komitetu, naszpikowaną odpowiednimi paragrafami, Joasia to przetłumaczyła, Dorotka sprawdziła i wysłaliśmy projekt odpowiedzi do prezesa. Z tego co wiem, podpisał ją, nie zmieniając ani jednej litery.

Oczywiście, domyślali się kto za tym stoi, przecież nikt rozsądny nie uwierzyłby, że Hammers w Nowym Jorku analizował polskie prawo bankowe, no i zaczęła się awantura. Może, gdybyśmy położyli uszy po sobie, to sam fakt, że przewodniczący ponoć nie widział tamtego pisma, spowodowałby zniknięcie zastrzeżeń, ale moja, bardzo zaczepna odpowiedź, wzburzyła wszystkich. Obrażeni, zjednoczyli się i – jak przekazywał mi Paweł, który miał dojścia do jakichś przecieków – byli teraz w kropce. Nie mogli dać formalnej odmowy, bo gdybyśmy upublicznili ich pismo, wybuchłby niemały skandal, co mogłoby być końcem ich kariery, natomiast jeśli byli w ich gronie zwolennicy Dorotki, to teraz woleli nie zabierać głosu. I trwał pat.

Na codzienne działanie banku to wszystko nie miało żadnego wpływu, dla centrali jedyną osobą mającą tutaj władzę była Dorotka i koniec, dyskusji nie było. Także z punktu widzenia polskiego prawa handlowego, Dorotka odpowiadała za całość działalności przedsiębiorstwa, jednak na wizerunku zewnętrznym bank tracił. Nasi najważniejsi partnerzy, których przecież nie wciągaliśmy w poufne szczegóły, trochę z niepokojem konstatowali, że Dorotka jest ciągle zaledwie p.o. prezesa zarządu.

A Dorotka lekceważyła sytuację i twierdziła, że nie ma czasu na głupstwa. Czy jest na zewnątrz prezesem, czy też p.o. prezesa, nie ma żadnego znaczenia. Zajmowała się bardziej uruchamianiem funkcjonowania departamentu i tu wyciskała z nas wszelkie soki. Ja jednak, przy pomocy Pawła, czuwałem nad wszystkim, ale sytuacja się nie zmieniała. Komitet nadal nie podejmował żadnej decyzji, ba! Nie odpowiadał nawet na zastrzeżenia Hammersa!

Można to było przeciąć jednym przeciekiem do prasy, ale w karty to ja grać umiałem! As jest postrachem, ale nie wtedy, kiedy jest zagrany! Przeciek spowodowałby zmianę składu Komitetu, to było pewne, tak samo jak to, że potem żaden skład Komitetu już nigdy by nas nie pokochał! A to była instytucja, która miała dość długie rączki, pomagać wprawdzie zbyt wiele nie mogła, ale napsuć krwi mogła zawsze, co się nam nie uśmiechało. Całą sytuację skonsultowałem z Witkiem, którego ściągnąłem specjalnie do Warszawy, ale po wielu dyskusjach, poparł moje stanowisko. Mimo wszystko, nie należało iść na udry, niech to oni szukają rozwiązania, skoro ich wiceprezes sprowokował całą sytuację, zarzucając Dorotce brak polskiego obywatelstwa, czego dotychczas nie odwołali. Kto wie, czyje obywatelstwo było lepsze, na pewno to Dorotka płaciła w Polsce większe podatki niż on.

 

Na całą tę historię, zaczęła się równolegle nakładać sprawa Albabanku. Nic wielkiego, maleńki, niszowy bank, z kapitałami na granicy istnienia, działał sobie spokojnie w strefie nowych technologii, zarządzany przez ambitnego prezesa, któremu jednak w pewnym momencie skończył się zapas powietrza. Może gdyby nie tąpnięcie na światowych rynkach finansowych, działaby spokojnie nadal, finansując dość odważne plany bankowej rewolucji informatycznej, ale stało się to, co się stało i teraz jego prezes rozpaczliwie szukał ratunku.

Gość nie w ciemię bity, wiedział, że wyjścia nie ma, ale jeśli da się połknąć wielkim, to dla niego miejsca już nie będzie, więc próbował po cichu sondować, kto pozwoliłby mu na pozostanie czynnym bankowcem. No i zonk! Zainteresowanych nie było, wszyscy próbowali się przyczaić, na ratowanie bankrutów nikt nie mógł sobie pozwolić, taki czas nastał.

To wszystko było nam wiadome, zanim zareagowała giełda. Bank nie był oczywiście na głównej tablicy, ale był notowany na innowacyjnej, więc kurs jego akcji był znany i na razie szedł w dół, ale powoli. Jeszcze nikt nie znał jego rozpaczliwej sytuacji.

Pierwsze, poufne informacje o możliwej ofercie przyniósł do nas Paweł, a wtedy Romek dołożył swoje. Coś wiedział o tych pracach i układach z bankiem, teraz chodziło o poznanie szczegółów. Pamiętam, siedzieliśmy wtedy w moim gabinecie i Romek agitował za dużym zaangażowaniem, bo ponoć finansowali świetny zespół informatyków i mieli prawa autorskie do ich opracowań, ale ja się na tym nie znałem, więc stwierdziłem tylko, że to może być pusta reklama, a czasy idą niepewne. Możemy utopić sporo kasy i fama pójdzie! Zobowiązaliśmy wtedy Pawła do zebrania szerszych informacji i na tym to się skończyło, bez podejmowania jakichkolwiek decyzji.

A po kilku dniach, dostałem miły telefon od sekretarki przewodniczącego Komitetu, która bardzo ciepłym głosem zapytała, czy zechciałbym być tak uprzejmy i złożyć wizytę panu przewodniczącemu jeszcze dzisiaj i to już za godzinę!

Nie wypadało odmówić takiej miłej osobie, więc wyraziwszy szczerą radość z zaproszenia, odłożyłem słuchawkę, po czym natychmiast zameldowałem się u Dorotki, gdzie we dwoje zrobiliśmy pilną burzę mózgów.

Dorotka zaleciła mi pokojowe nastawienie i nie podejmowanie żadnych decyzji, przewidywała zresztą, że takowego przymusu nie będzie, zastanawialiśmy się jednak długo, dlaczego to właśnie mnie spotyka taki zaszczyt, ale logicznego wyjaśnienia nie znaleźliśmy. W każdym razie, już jako pasażer służbowego mercedesa pani prezes, zjawiłem się przed siedzibą Komitetu bez opóźnienia i po paru krótkich rozmówkach z ochroną, znalazłem się w sekretariacie pana przewodniczącego.

 

Przyjął mnie bardzo uprzejmie, bez uniżoności, ale i bez lekceważącej pozy.

- Bardzo panu dziękuję, że zechciał pan odwiedzić! – zagaił, kiedy jeszcze mieszaliśmy łyżeczkami w filiżankach.

- Przede wszystkim, to ja dziękuję panu za zaproszenie! – odparłem. – Jeśli mam być szczery, to nie spodziewałem się go!

- Dobrze, porzućmy te ceremonie, obydwaj jesteśmy dorosłymi mężczyznami, więc prawienie komplementów niech zostanie na wieczór, dla dam. Panie dyrektorze! Mam nadzieję, że domyśla się pan powodów tego zaproszenia i naszego spotkania.

- Przykro mi, ale nie.

Spojrzał na mnie przenikliwie. – Naprawdę?

- Mogę coś tam podejrzewać, ale przecież nie wiem! Panie przewodniczący, nie miałem dotychczas bliższych kontaktów z waszą instytucją, więc i tematów zaległych nie mam.

- Ale sprawę zatwierdzenia na stanowisku pani prezes Warwick, to pan chyba zna?

- Oczywiście!

- A odpowiedź pana prezesa Hammersa na nasze zastrzeżenia?

- Również – skinąłem głową. – Zresztą, sam ją przygotowywałem – nie widziałem teraz powodu, aby to ukrywać.

- Czyli jest pan w temacie – skrzywił się.

- Trudno, aby było inaczej. Czekamy cierpliwie na waszą odpowiedź, mając nadzieję, że wszystkie wątpliwości zostały już wyjaśnione i ktoś w końcu znajdzie chwilę czasu. Mówię: czekamy, bo chyba znany jest panu mój związek z panią prezes…

- Owszem, jest znany – przerwał mi. – Dlatego też właśnie pana poprosiłem o to spotkanie, gdyż jest ono zupełnie nieoficjalne, a to co pan usłyszy, nie może być nikomu powtarzane, z wyjątkiem oczywiście pani Warwick. Czy mogę mieć do pana taką prośbę?

- Tak, jeśli uważa pan te informacje za ważne.

- Świetnie! Zatem mogę przejść do konkretów. Panie dyrektorze, nie wątpię, że ogólna sytuacja na rynkach finansowych jest panu znana. I wprawdzie u nas w kraju nie ma realnych podstaw do jakichś obaw, trzymamy dość dobrze wszystko w ryzach, to jednak groźba paniki istnieje i takie zjawisko może wystąpić. A wtedy działa psychologia tłumu…

- Rozumiem doskonale, to przecież podstawy…

- Przepraszam! – uśmiechnął się. – Przechodzę zatem do rzeczy. Otóż panie dyrektorze, mamy w kraju problem z małym, niszowym Albabankiem. Zna pan temat?

- Słyszałem o takim – odparłem wymijająco.

- Otóż ma on problemy bilansowe i mówiąc wprost, grozi mu bankructwo. A jest to jednostka z giełdowej tablicy inwestycyjnej, na jej dokapitalizowanie przez właścicieli liczyć nie można, a jego upadek zrobiłby bardzo złą reklamę całej branży, rozumie pan?

- Oczywiście! Ale słyszałem, że bank Alpejski jest nim zainteresowany.

- Był, ale się wycofał i z tego co wiem, rozważa nawet postawienie kredytu, jaki udzielił mu swego czasu, w stan wymagalności. A to już oznaczałoby definitywny koniec.

- I nikt go nie chce kupić?

- No właśnie, jeszcze dwa tygodnie temu wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze…

- Czego pan ode mnie oczekuje?

- Panie dyrektorze, powiem wprost! Przejmijcie go! Akcje mają cenę śmieciową, ale w obrocie jest tylko trzydzieści procent. Pięćdziesiąt jeden procent należy do założycielskiego funduszu inwestycyjnego Sokół i te są na sprzedaż, poza tym pakiet trzynastu procent należy do pana Zielonika, a sześć procent ma jego obecny prezes. Uważam, że też chętnie się ich pozbędą. A wy macie dobrą sytuację i na tyle zasobów kapitałowych, że nawet nie odczujecie jego strat, my zaś nie będziemy wam stwarzać żadnych przeszkód! Oczywiście, zapomnimy też o wszelkich nieporozumieniach i wyczyścimy twarde dyski z wzajemnych animozji. Takie jest moje przesłanie do pani prezes i proszę, aby pan je przekazał. Co pan sądzi o takim rozwiązaniu?

- Aż taki problem z malutkim bankiem?

- Gdyby to się objawiło dwa, trzy miesiące wcześniej… Pan chyba zdaje sobie sprawę z efektu kuli śnieżnej?

- Jest aż tak źle?

- Nie, to wcale nie tak! Dmuchamy na zimne, proszę zwrócić uwagę na wiadomości telewizyjne, próbujemy uspokajać sytuację zwykłymi informacjami, bo w reklamę ludzie nie wierzą, ale nie daj Bóg, żeby to się wymknęło spod kontroli. Niby wszystko jest zdrowe, banki mają odpowiednie rezerwy, ale panika jest paniką i narobiłby szkód niezależnie od tego czy jest uzasadniona, czy nie. W dodatku akcje banków poleciały na giełdzie mocno w dół, chociaż przecież nic takiego się nie wydarzyło i jak zwykle, stracą najbiedniejsi i znów będą problemy społeczne, ech…

- Rozumiem! Proszę mi jeszcze powiedzieć ile mamy czasu? I czy prowadzi pan rozmowy z innymi graczami?

- Tych, których mogłoby to zainteresować, już sondowaliśmy. Wszyscy czekają, chętnych brak. A jeśli chodzi o czas, to wszystko zależy od Alpejskiego. Jeśli zażąda natychmiastowej spłaty kredytu, a podstawy ku temu są, to będzie miesiąc do ogłoszenia bankructwa, chyba, że ktoś udzieli kredytu pomostowego.

- To nie byłaby rozsądna decyzja, bo obciąży bilans portfela.

- Oczywiście, dlatego rozważanie jest tylko teoretyczne. Lepiej spłacić zadłużenie jako inwestycję, można przecież restrukturyzować należność, w końcu przy bankructwie Alpejski nie dostanie nic, albo bardzo niewiele i to nie wiadomo kiedy. Zresztą, chyba już nie wierzą w odzyskanie czegokolwiek, jeśli się poddali.

- Czyli trzeba liczyć maksymalnie miesiąc na badanie całego ich bilansu. Trochę mało…

- Zdaję sobie z tego sprawę, ale tak naprawdę nie ma innego wyjścia. Zresztą, waszym ekspertom wystarczy tydzień, no, góra dziesięć dni na dokonanie oceny wstępnej, a wtedy wystarczy ogłosić decyzję i emocje opadną, resztę będzie można dokończyć na spokojnie.

- Tu zgoda. No cóż! Ofertę zrozumiałem, weźmiemy ją na tapetę i obiecuję, że za kilka dni otrzyma pan odpowiedź, niezależnie od tego jaka by nie była, chociaż nie byłoby czymś złym, gdyby Komitet od razu załatwił zaległą kwestię…

- Dobrze, postaram się podpisać decyzję nie czekając nawet na waszą odpowiedź. I jeszcze raz pana proszę o zachowanie w poufności faktu i tematu naszej rozmowy. Formalnie nie powinienem składać takich ofert, nie jesteśmy organem do tego upoważnionym, ale sytuacja na świecie zrobiła się tak niepewna, że musimy czasem naginać przepisy w dobrej wierze.

- Rozumiem, obiecuję panu dyskrecję, relację z naszej rozmowy usłyszy wyłącznie moja żona, pan wybaczy, może nie jesteśmy w związku formalnym, ale traktujemy się wzajemnie tak jak małżeństwo, stąd też i moje słowa.

- Ależ proszę bardzo! I gratuluję panu!

- Dziękuję! – powstałem z fotela. Przewodniczący zrobił to samo.

- Jeśli tylko miałby pan dla mnie jakieś wieści, proszę o informację – podał mi wizytówkę. – Proszę tylko wymienić sekretarce nazwę waszego banku, a wtedy niezwłocznie mnie połączy.

- Dziękuję! Będę się starał, żeby to było jak najszybciej – zapewniłem go, opuszczając gabinet.

 

Teraz sprawy nabrały kosmicznego przyspieszenia. Już następnego dnia nasz zespół ekspertów zaczął pracować w Albabanku, a jego prezes został do nas zaproszony na poufną rozmowę. W kolejnym dniu, zupełnie nieoczekiwanie, otrzymaliśmy decyzję Komitetu o zatwierdzeniu Dorotki na stanowisku prezesa zarządu oraz informację, że Komitet przesłał stosowne wyjaśnienia do szefa naszej korporacji. To już był sukces! Nie było jednak czasu na świętowanie, gdyż prowadziliśmy rozmowy z szefostwem funduszu Sokół, na temat ceny i możliwości przejęcia akcji Albabanku.

To wszystko były wstępne przymiarki, niezobowiązujące, jednak obraz jaki się z tego wyłaniał był wciąż mało wyrazisty. Alba był zadłużony, wymagał spłaty zobowiązań i jeszcze dokapitalizowania, co bez wyraźnego określenia obszaru jego działania, wydawało się bezsensownym wyrzuceniem pieniędzy. Zaczynaliśmy rozumieć, dlaczego nie mógł znaleźć inwestora strategicznego, po prostu powstał w innych czasach i realizował inne potrzeby, już nieistniejące, a teraz był zbyt mały i musiał przegrać w konkurencji z wielkimi, natomiast jego wchłonięcie też było mało atrakcyjne. Taniej było tworzyć oddział od zera niż próbować restrukturyzowania jego istniejącej bazy. Przedsięwzięcie było skazane na niepowodzenie. I znowu, w sukurs przyszedł nam przypadek…

Po kilku dniach, zadzwonił do mnie dyrektor departamentu Klientów Prestiżowych, że gości właśnie pana Zielonika, który poprosił o spotkanie z panią prezes. I czy byłoby to dzisiaj możliwe. A mnie błyskawicznie oświeciło, że przecież i tak musimy się z nim skontaktować, lepiej, jeśli to będzie u nas. Powiedziałem zatem, że oczywiście, zapraszam go na razie do siebie, a pani prezes niedługo do nas dołączy. Natychmiast też poinformowałem o wszystkim Dorotkę.

Przywitaliśmy się niczym starzy znajomi, Zielonik, wyglądający na bardzo pewnego siebie, zanim usiadł w fotelu porozglądał się po moim gabinecie i zagaił wesoło.

- A wie pan, że niedawno szukałem pana w Moskwie?

- O! Coś nowego! – roześmiałem się. – Czyli zainteresowanie u pana wschodem wciąż rośnie!

- Nie, to był tylko taki mały rekonesans z tą moją dziewczyną, bo suszyła mi głowę…

- I co panu powiedzieli w banku?

- Że taki już tutaj nie pracuje. Ale tam mają ochronę, nawet mnie wpuścić nie chcieli! Dobrze, że byłem ze znajomym tubylcem, to jakoś w końcu się dogadaliśmy. Ale mówili, że nie wiedzą co się z panem dzieje.

- Bo naprawdę nie wiedzieli! – śmiałem się. – Pojechaliśmy tam niezadługo z szefową, wtedy zrobiłem im niespodziankę.

- Mnie pan już zrobił! – pokiwał głową. – Na balu zwracają się do siebie po imieniu, bo niby pan to wygrał, a tu dowiaduję się, że ta znajomość z panią Warwick jest jednak całkiem, całkiem bliska... i długa!

- No cóż… nie wszyscy musieli o tym wiedzieć.

- Słusznie! Każdy ma jakieś swoje prywatne sprawy i wolałby zachować je dla siebie.

- Celna uwaga! – zgodziłem się z nim i przeszedłem do konkretów. – Cieszę się, że nas pan odwiedził, gdyż mamy do pana jedną sprawę, ale może o tym później, natomiast czy mógłbym w czymś panu pomóc, żeby nie tracić czasu?

- Jeśli ta sprawa do mnie nazywa się Albabank, to mamy wspólną sprawę – odpowiedział powoli i flegmatycznie. – O tym chciałem pogadać, bo podobno wasi inspektorzy wertują tam księgi.

- Owszem, skąd ma pan takie dokładne informacje! – zapytałem.

- Panie Tomaszu, jak miałbym ogarniać mój biznes, jeśli nie miałbym źródeł informacji? Nie dałoby się! Czyli to prawda, że zamierzacie kupić tę pchełkę?

- To się dopiero okaże, ale zbyt ciekawie to nie wygląda. Chce pan sprzedać akcje?

- Zostawmy to na razie w zawieszeniu…

Do gabinetu weszła Dorotka i już od drzwi zaczęła się tłumaczyć.

- Przepraszam, panie prezesie, musiałam zakończyć pewną sprawę – podeszła do stolika. Zielonik podniósł się z fotela i nawet ucałował końce jej palców, kiedy podała mu dłoń.

- Ależ pani prezes, to ja przepraszam, że wpadam tak bez uprzedzenia i domagam się przyjęcia…

- Jest pan mile widzianym u nas gościem! – zapewniła, wskazując mu dłonią fotel, po czym sama usiadła pomiędzy nami. – Taki klient jest dla banku zaszczytem! Dla pana  zawsze znajdę czas, no chyba, że sytuacja będzie awaryjna.

- Bardzo mnie to cieszy i zapewniam, że nie zamierzam się nigdzie przenosić! Mało tego, przyszedłem do pani z pewną propozycją.

- Słucham pana!

- Może do tego wrócimy, bo coś mi się obiło o uszy, że jest pani odrobinę zainteresowana Albabankiem…

- Sprzedaje pan akcje?

- Dużo bym za to nie dostał.

- Raczej nie. Jego stan wygląda dość kiepsko i szczerze mówiąc, byłam trochę zdziwiona, że pan nie pozbył się wcześniej tak dużego pakietu. Liczył pan na jakąś odmianę? Przecież jego sytuacja pogarszała się dość stabilnie!

- Mam do niego pewien sentyment i prawdę mówiąc, przyszedłem tutaj licząc, że namówię panią do jego uratowania.

- Ale to będzie przedłużanie agonii i wyrzucanie pieniędzy w błoto!

- Mam pewien pomysł, tylko sam nie jestem w stanie go zrealizować.

- Na czym ma polegać?

- Razem wyciągnijmy ten bank z bagna. Ja go też dokapitalizuję i stworzymy nowy produkt, bank kredytów inwestycyjnych wysokiego ryzyka technologicznego.

- Tego się nie da zrobić poprzez bank, tak można działać poprzez fundusz celowy, a bank musi jednak wypełniać kryteria licencji bankowej.

- Więc dostosujemy formę działalności do wymogów! Pani lepiej wie co można, a ja to zaakceptuję. Zresztą, licencję bankową zawsze można sprzedać, jeśli tylko pozbędziemy się garbu obciążeń, kryzys kiedyś minie i będzie to poszukiwany towar. A ja mam pewność, że w chwili, kiedy wspólnie znajdziemy się na zapleczu, giełda doceni to odpowiednio i na tym garbie zrobimy jeszcze pieniądze.

- Co o tym myślisz? – zwróciła się do mnie.

- Kiedyś rozmawiałem z jakimś ekonomistą, który miał podobny pomysł.

- Pomysł nie jest nowy, a wiesz dlaczego nikt go nie powiela? Bo sprawozdawczość zjada wszelkie zyski. Do kontrolowania takich kredytów i pożyczek, potrzebna jest armia ludzi! Wykształconych i sprawnych!

- A jednak nie! Bo zamiast sprawozdawczości i udzielania pożyczki, tworzy się oddzielną spółkę, pomysłodawcy wnoszą do niej dotychczasowy dorobek, a bank wnosi kapitał na dokończenie pomysłu, oraz deleguje swojego człowieka do zarządu. I ten człowiek nie wtrąca się w zarządzanie, lecz dba w imieniu banku, czy też funduszu, by zasoby nie były przejadane. Nie trzeba ani sprawozdań, ani analiz, gdyż jest stały wgląd w stan interesów.

- Właśnie! Samodzielnie ani bank, ani ja, nie jesteśmy w stanie dokonywać właściwej oceny ryzyka. Bank ma specjalistów od pieniędzy, ja mam ludzi od techniki. Potrafią ocenić pomysł od strony techniczno – technologicznej, ale z wyliczeniem kasy mają problemy. Więc przy współpracy to miałoby sens! W razie potrzeby, prosi się określonego specjalistę do pomocy, który udziela jej w ramach swoich zadań. Nie ma dodatkowych kosztów, nie ma mnożenia biurokracji.

- To można rozważyć i zanalizować, na pewno jest to jakiś pomysł na wyjście z sytuacji.

- Jeśli dostanę od pani słowo, że włączycie się w proces naprawczy, to przysyłam tutaj swojego prawnika i niech ustala zasady naszej współpracy. Ja zaś deklaruję, że poniosę wszelkie koszty na mnie przypadające, kupię też jeszcze trochę akcji na giełdzie.

- A jakie jest pana zdanie na temat obecnego prezesa? – zapytałem.

- Ja mu niczego nie zarzucam – oświadczył. – Sprawdzajcie sami, ale według mnie, mógłby nawet pozostać w tym fotelu.

- Przysyłanie prawnika jest jeszcze przedwczesne, na to przyjdzie czas – odpowiedziała mu Dorotka. – Jeśli jednak ma pan jakąś bardziej szczegółową koncepcję działania tego systemu, to chętnie się z nią zapoznam. Jestem otwarta na propozycje.

- Spróbujemy to ubrać w jakąś formę…

- Ja ci przedstawię wieczór, jak to według mnie powinno funkcjonować – oznajmiłem.

- Świetnie, ale dobrze poznać również inne propozycje!

- Nie mam nic przeciwko!

- Moglibyśmy spotkać się pojutrze? – zapytał Zielonik.

- Sprawdzę, przepraszam pana! – Dorotka wstała i wyszła.

- Pan zna bliżej dotychczasową ich działalność? – zapytałem.

- W zarysach tylko, ale wiem, że to trochę idealiści, zapaleńcy, żal niszczyć takich ludzi. Proponowałem taki układ Alpejskiemu, ale nawet słuchać nie chcieli, są zbyt konserwatywni, a tu trzeba działać nieszablonowo! Sam wiem najlepiej, że nie wszystkie pomysły dają od razu kokosy, ale te dwa z dziesięciu, które wypalą, pokrywają straty i jeszcze coś zostanie. Trzeba stworzyć taką możliwość, bo nikt tego nie robi! A potrzeby na rynku rosną!

 

I tak to „poleciało”, chociaż początkowo nie wróżono nam sukcesu. Decyzja o naszym zaangażowaniu w restrukturyzację została przyjęta przez giełdę z mieszanymi uczuciami, kurs akcji lekko poszedł w dół, ale jakby wstrzymano oddechy, gdyż brakowało szczegółów planowanych działań, podana informacja była sucha i wyłącznie sygnalizacyjna. I wtedy w sukurs przyszli nam dziennikarze branżowi. Chyba nie bez impulsu ze strony Komisji, albo i Zielonika, ale tego nie da się udowodnić, jednak zgłosili się z prośbą o pilny wywiad, a byli tak dobrze poinformowani, że nie mogło być inaczej, ktoś nimi sterował.

Nie omieszkali pogratulować Dorotce zatwierdzenia nominacji, wyciągnęli też jej amerykański uniwersytet oraz przewód doktorski, jako świadectwo najwyższych kwalifikacji, wspomnieli o wykładach i spotkaniach na polskich uczelniach, związanych z kierowaniem departamentem inwestycji, nawet odkopali sprawę Letycji, jako przykład jej sprawności organizacyjnej. Oczywiście, pozwolili też szeroko przedstawić zamierzenia i wyjaśnienie celu uzdrawiania Albabanku oraz budowania nowych produktów bankowych, dostosowanych do potrzeb zmieniającego się świata gospodarki. W sumie wyszła z tego świetna analiza sytuacji ogólnej i zaprezentowanie na jej tle zdecydowanego i nowatorskiego sposobu zarządzania, a postać Dorotki wyrastała niemal na wszechmocnego i znającego przyszłość menadżera, doskonale znającego przyszłe efekty swoich decyzji.

Giełda zareagowała błyskawicznie. Kurs akcji banku Solution skoczył do góry o niemal osiem procent, obrót walorami Albabanku został zawieszony, gdyż chętni oferowali za nie niebotycznie ceny, Alpejski przestał straszyć natychmiastową wymagalnością spłaty kredytu, a dla nas zaczął się gorączkowy okres przekucia pomysłu na zasady i procedury prawne.

Dzisiaj cały system już działał i to bardzo sprytnie, Albabank funkcjonował w zespole z funduszem wysokiego ryzyka, który posiadał udziały w tworzonych spółkach, a spółki z kolei, musiały prowadzić rachunek bieżący w Albabanku. I w ciągu roku dwie takie spółki zostały już sprzedane, zwracając wszystkie poniesione dotąd nakłady! Ponadto Romek miał dobre informacje i Solution przejął stamtąd kompletną dokumentację pewnego systemu informatycznego, wraz z kodami źródłowymi, co było efektem ponad rocznej pracy grupy kilkudziesięciu ludzi. Został on przekazany do funduszu, a licencja na jego stosowanie stanowiła jedno ze stałych źródeł jego dochodów. W sumie, wydając zaledwie kilkanaście milionów złotych, Solution stał się większościowym właścicielem niezłego biznesu, wycenianego teraz przez giełdę na ponad trzysta milionów! Po roku od rzucenia pomysłu! Nawet Zielonik, który zebrał z rynku jeszcze kilka procent akcji i miał teraz prawie dwadzieścia dwa procent udziałów, kręcił głową, że dawno nie widział czegoś takiego. I to podczas kryzysu!

W dodatku zainteresowanie taką formą doinwestowania było wciąż olbrzymie, bo firmom znikały problemy z zabezpieczeniami kredytu, gdyż kredytu nie było wcale! Całe ryzyko kredytowe brał na siebie fundusz, do którego zgłaszały się firmy z pomysłami na biznes, w różnym stadium zaawansowania. Specjaliści bezpłatnie analizowali wtedy temat, określali realność pomysłu, szacowali koszty działalności i możliwe przyszłe zyski, po czym zapadała decyzja. Fundusz przystępował do takiej spółki wnosząc kapitał w niezbędnej, wyliczonej wysokości, a pomysłodawcy wnosili dotychczasowe osiągnięcia oraz wszelkie inne prawa materialne i niematerialne. No i praca ruszała! Nie było żadnych ograniczeń ani wymogów formalnych, chociaż oczywiście, stopień zaangażowania klientów miał niemały wpływ na decyzje zespołu o utworzeniu spółki i ustaleniu przyszłego podziału zysku. Nic dziwnego, że Albabank wciąż się rozwijał, liczba otwieranych w nim rachunków rosła, zatrudniał też nowych pracowników różnych specjalności. Interes się kręcił.

Rosło też zaufanie rynku do osoby Dorotki i jej decyzji biznesowych, czego najlepszym wyrazem był powolny, ale stały wzrost giełdowego kursu akcji banku Solution.

 

Ciekawa w tym wszystkim była osoba Zielonika. Jak na razie zachowywał się bez zarzutu, nie próbował już podrywać Dorotki i było wyraźnie widać, że stała się dla niego niekwestionowanym biznesowym autorytetem. Zaglądał do nas w banku dość często, miał tu zresztą liczne przywileje, oddzielnych doradców, ale mimo że nic go nie krępowało, zachowywał się zwyczajnie, nie nadymał się, nie nadużywał naszego czasu i prawdę mówiąc, nie przeszkadzał nam zbytnio. Natomiast wielkim, nieustannym zainteresowaniem obdarzał właśnie Albabank. Był wiceprzewodniczącym rady nadzorczej i członkiem Rady funduszu, miał więc urzędowy dostęp do większości dokumentów i mimo, że nie wtrącał się w bieżące zarządzanie, ani nie komentował decyzji podejmowanych przez zespoły, to znał je chyba wszystkie na pamięć. Ciekawiły go wszystkie pomysły, często rozmawiał z pracownikami, wysłuchiwał ich argumentów i potem bywało, że prosił mnie albo Romka o opinię na jakiś temat. Zapytałem go kiedyś o powód takiego postępowania, a wtedy rozbrajająco wyjaśnił, że tak po cichutku szuka sobie ludzi do własnych biznesów. Tak na przyszłość. Też ciekawy sposób…

Bliższa z nim znajomość miała także inne konsekwencje. Niemal wszystkie imprezy integracyjne, konferencje i im podobne w swoich firmach, przeniósł do Limana. Stwierdził, że skoro i tak ma dawać komuś zarabiać, to przecież może to być znajoma. W ten sposób, Lidka miała poza sezonem urwanie głowy, ale i wcale niemałe pieniądze! Takie dodatkowe kilka milionów, bo przecież trzy- albo też czterodniowe, pełne obłożenie hotelu, to nawet przy zniżkach dawało niezmiennie prawie dwieście tysięcy złotych obrotu! Liman kończył się jako miejsce spokojnego, cichego wypoczynku dla bogatych, budowa nowego obiektu była już palącą koniecznością, na szczęście już się zaczynała. Nie byłem tam jeszcze, ale jutro trzeba zaglądnąć. Inaczej, to pole golfowe zarośnie perzem, bo kto zechce tu przyjeżdżać, jeśli hałaśliwe watahy nietrzeźwych osób płci obojga będą niezmiennym widokiem rano i wieczorem? A przecież pierwszy raz zetknąłem się z tym zjawiskiem w ubiegłym roku, kiedy to miałem okazję pooglądać sobie z bliska Annę…

 

Była tu podobno kilka razy, nawet spała w Limanie, jak twierdziła Lidka. Ten ich program PPP wzbudził w okolicy niemałe emocje, nie tylko posłowie próbowali go wykorzystywać, odmienił przecież losy wielu ludzi. Ale cóż, jak zawsze, nie wszystkim się udało…

Kiedy wreszcie ogłoszono, że program jest zatwierdzony do realizacji, niektórzy obudzili się z rękami w nocniku, że atrakcyjne tereny mają właścicieli i dziwnym trafem, nie są nimi oni. Lidka pytała niektórych krzykaczy, gdzie byli, kiedy projekty założeń były publicznie ogłaszane w gminach i konsultowane? Dlaczego pies z kulawą nogą nie pofatygował się wtedy, aby pooglądać sobie wyłożone mapy? Wszystkie tereny były wolne, agencja miała problemy co z tym wszystkim zrobić, nie było chętnych nawet na dzierżawę!

To akuratnie było prawdą. Przecież cały obszar od wsi do chałupy Jesionka nikogo wtedy nie interesował. Jedna Baśka podglądała mnie tu z Dorotką, ale Baśki nie interesowała wtedy ziemia. To Lidka zrobiła pierwszy interes, wykupując te nieużytki za bezcen, scalając je i tworząc sensowny zespół hotelowo – sportowy. I to musi wrócić do pierwotnej koncepcji, te wszystkie imprezy integracyjne trzeba stąd wyrzucić!

Ale oburzenie niektórych, bardzo głośnych krzykaczy, robiło swoje. Przecież to wszystko działo się przed wyborami! Kampania była w okolicy bardzo gorąca, jakiej nie było od lat! Każdy próbował w tym ognisku upiec swoje kartofelki…

Zwolennicy realizmu mieli jednak zdecydowaną przewagę, chociaż głośno nie krzyczeli. Wszyscy wójtowie w cuglach obronili swoje stołki, bo ludzie zrozumieli, że bez dobrych przywódców nikt nie będzie miał niczego, gdyż na tym polega równość oferowana przez przeciwników, a Lidka osiągnęła swój najlepszy wynik w historii, co było jednoznacznym wyrażeniem oceny jej postępowania. Przerastała majątkiem wszystkich w okolicy, ale tutaj nikomu to nie przeszkadzało. Wyborcy wiedzieli, że jej majętności dają pracę im wszystkim oraz ich rodzinom. Tutaj już się o tym przekonano.

Tylko w powiecie sukces odnieśli krzykacze. Na bazie wielkiej krytyki, że nie dbano o interesy mieszkańców, ugrupowanie starosty przegrało wybory, a władzę zdobyła opozycja. I co osiągnęła? Kompletnie nic! To był Lidki majstersztyk!

 

Rok temu, pod wiatą, zastanawialiśmy się nad formułą organizacyjną, która pozwoliłaby sprawnie koordynować całe przedsięwzięcie. Przecież na całość prac było tylko dwa lata! Już wtedy kiepsko to widziałem, bo sprzeczność interesów poszczególnych gmin, a także konieczność dokładnego przestrzegania przepisów prawa, w tym prawa do odwołania się od decyzji, niebotycznie wydłużała wszelkie terminy. Całości groziła totalna plajta już na starcie, w dodatku to w osobie Lidki większość widziała lokomotywę przedsięwzięcia, a przecież skąd miała brać czas, na kierowanie różnymi firmami?

Ściągnęliśmy wtedy do Podkowy Damiana oraz paru prawników z jego zespołu i przez cały weekend robiliśmy w okolicach basenu burzę mózgów. Zresztą, kancelaria Damiana z czasem została naszym nadwornym konsultantem, gdyż Dorotka nie chciała wprowadzać Talarka w tajniki naszego życia i prawników banku trzymała z daleka od problemów Limana oraz swoich osobistych.

I wyjście się znalazło. Chłopaki dopracowali od strony prawnej naszą wstępną koncepcję utworzenia spółki gmin i powiatu, której wszyscy zlecają organizację prac projektowych, spółki z kapitałem podstawowym, gdyż udziały mogły być sfinansowane wyłącznie z rezerw budżetowych. Spółka miała też już w umowie zawrzeć postanowienie powiększenie kapitału zakładowego w przyszłym roku tak, aby starczyło jej na całą działalność, a na razie posiłkowałaby się kredytem pomostowym, udzielonym przez bank, a gwarantowanym przez Liman. Tak też się stało.

Udało się również namówić starostę, który czując pismo nosem, zgodził się wynająć dla niej pomieszczenia w siedzibie powiatu za psie pieniądze, bez możliwości rozwiązania umowy najmu w ciągu dwóch lat. Wybrano też zarząd spółki, na czele którego musiała stanąć Lidka, ale w jego skład wszedł również dotychczasowy kierownik zespołu roboczego, oraz starosta, jako osoba będąca blisko siedziby, dodająca całości powagi i splendoru. I fajnie! Po tygodniu było już wiadomo, że starosta, starostą być przestanie, wójtowie pozostają na swoich pozycjach, więc zwołano nadzwyczajne zgromadzenie udziałowców i na czele spółki oficjalnie stanął starosta. A Lidka została zdegradowana do funkcji członka zarządu.

Nowy starosta, kiedy objął urząd, próbował odwołać swojego poprzednika twierdząc, że to jest miejsce dla przedstawiciela powiatu, ale się przeliczył. Nikt nie chciał z nim rozmawiać, a spółka pracowała w najlepsze. I szybko się okazało, że nie może zrobić kompletnie nic! Jego poprzednik podpisał takie umowy, że wyrzucenie spółki z siedziby powiatu było niemożliwe, były też umowy o nieskrępowanym dostępie do różnych dokumentów, m.in. do powiatowych zasobów geodezyjnych, a że pracownikami spółki byli ludzie mający stosowne uprawnienia, nawet ten pretekst nie mógł być wykorzystany. Przy czym umowy ze strony spółki podpisała jeszcze Lidka, więc odpadał zarzut, że były starosta podpisał je sam ze sobą. Oczywiście, została powiadomiona prokuratura, prasa, wrzasku było co niemiara, ale szybko okazało się, że nie ma żadnych podstaw prawnych do postawienia komukolwiek jakichkolwiek zarzutów. Nawet wynajęcie pomieszczeń starostwa, skoro udziałowcami spółki okazały się jednostki samorządowe, nie wywołało żadnych uwag prokuratora. Sprawa była czysta. A pan były starosta, podrażniony przez swojego następcę, dwoił się i troił w pracy, żeby pokazać, kto jest lepszym gospodarzem. Lidka była zachwycona postępem prac, bo będąc nieetatowym członkiem zarządu często tam gościła i miała wgląd we wszystkie sprawy. Projekt był już w fazie konsultacji z naszymi największymi krajowymi autorytetami w dziedzinie gospodarki przestrzennej i architektury krajobrazu, w jesieni będzie można rozpocząć procedurę konsultacji terenowych, a na wiosnę przystępować do jego uchwalania przez rady gmin. Tutaj nie powinno być niespodzianek, stronnictwa wójtów miały w radach większość, ale rada powiatu był niewiadomą. Jednak i tu Lidka była optymistką, twierdziła, że nie będą mieli innego wyjścia. Może…

Nowy starosta miał chyba uczulenie na spółkę, bo mimo kilkukrotnych wezwań do uzupełnienia kapitału zakładowego, nie reagował na żadne prośby, dopiero kiedy jakiś miesiąc temu, za sprawą Damiana, który przeprowadził sprawę przez sąd, komornik ściągnął mu z konta odpowiednie środki, wpadł w furię. Okazało się, że wykreślił w projekcie budżetu tę pozycję i teraz powstała luka w powiatowych finansach. Może gdyby siedział cicho, to uzupełniłby to jakoś z rezerw i nic by się nie stało, w końcu to nie były aż tak wielkie pieniądze, ale zrobił w radzie taką awanturę, że nawet jego koledzy nie wytrzymali i został odwołany. Właśnie trwały tam targi koalicyjne, zobaczymy co z tego wyniknie.

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
wykrot · dnia 01.06.2014 16:59 · Czytań: 959 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 2
Komentarze
zajacanka dnia 08.06.2014 21:47
Stasiu, nie dziwię się, że wcześniej unikałeś tego typu wstawek w swojej powieści: są po prostu nudne. Ale teraz powiem tak: gdybyś kawałkami wstawiał podobne w opowieść o Tomku i Dorotce - byłyby do przełknięcia, a ich historia - zakochanych od pierwszego wejrzenia - nabrałaby powagi - nie byłaby tylko miłosną historią podstarzałego Satyra i nimfomanki ;)

Nie skonczyłam. Znudziło mnie. Wybacz.

Kiss

A
wykrot dnia 10.06.2014 01:34
Poniał, tylko, że... nie kumam. Kiedy byłyby do przełknięcia?
Cytat:
gdybyś kawałkami wstawiał podobne w opowieść o Tomku i Dorotce - byłyby do przełknięcia, a ich historia - zakochanych od pierwszego wejrzenia - nabrałaby powagi

A to niby gdzie jest, jak myślisz? W dodatku jakich zakochanych od pierwszego wejrzenia? Dorotki? Taż nigdy tego nie było. I jak się okaże - nadal nie jest. I nie będzie.
Nie zrozumiałaś sensu dodatku, ale to pewnie moja wina. Cóż, lubię zaskakiwać...
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Marek Adam Grabowski
29/03/2024 13:24
Dziękuję za życzenia »
Kazjuno
29/03/2024 13:06
Dzięki Ci Marku za komentarz. Do tego zdecydowanie… »
Marek Adam Grabowski
29/03/2024 10:57
Dobrze napisany odcinek. Nie wiem czy turpistyczny, ale na… »
Kazjuno
27/03/2024 22:12
Serdeczne dzięki, Pliszko! Czasem pisząc, nie musiałem… »
pliszka
27/03/2024 20:55
Kaz, w niektórych Twoich tekstach widziałam więcej turpizmu… »
Noescritura
25/03/2024 21:21
@valeria, dziękuję, miły komentarz :) »
Zdzislaw
24/03/2024 21:51
Drystian Szpil - to i mnie fajnie... ups! (zbyt… »
Drystian Szpil
24/03/2024 21:40
Cudny kawałek poezji, ciekawie mieszasz elokwentną formę… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:18
@Optymilian - tak. »
Optymilian
24/03/2024 21:15
@Zdzisławie, dopytam dla pewności, czy ten fragment jest… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:00
Optymilian - nie musisz wierzyć, ale to są moje wspomnienia… »
Optymilian
24/03/2024 13:46
Wiem, że nie powinienem się odnosić do komentarzy, tylko do… »
Kazjuno
24/03/2024 12:38
Tu masz Zdzisław świętą rację. Szczególnie zgadzam się z… »
Zdzislaw
24/03/2024 11:03
Kazjuno, Darcon - jak widać, każdy z nas ma swoje… »
Kazjuno
24/03/2024 08:46
Tylko raz miałem do czynienia z duchem. Opisałem tę przygodę… »
ShoutBox
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
  • Slavek
  • 22/03/2024 19:46
  • Cześć. Chciałbym dodać zdjęcie tylko nie wiem co wpisać w "Nazwa"(nick czy nazwę fotografii?) i "Album" tu mam wątpliwości bo wyskakują mi nazwy albumów, które mam wrażenie, że mają swoich właścicieli
  • TakaJedna
  • 13/03/2024 23:41
  • To ja dziękuję Darconowi też za dobre słowo
  • Darcon
  • 12/03/2024 19:15
  • Dzisiaj wpadło w prozie kilka nowych tytułów. Wszystkie na górną półkę. Można mieć różne gusta i lubić inne gatunki, ale nie sposób nie docenić ich dobrego poziomu literackiego. Zachęcam do lektury.
  • Zbigniew Szczypek
  • 06/03/2024 00:06
  • OK! Ważne, że zaczęłaś i tej "krwi" nie zmyjesz już z rąk, nie da Ci spać - ja to wiem, jak Lady M.
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty