Elficki Cydr - Dragotrim
A A A
Od autora: W fantastyce bardzo często akcentuje się bitwy, pozyskiwanie magicznych artefaktów oraz walkę dobra ze złem. Postanowiłem więc przedstawić historię dwóch pijaczków, dla których niezwykle magicznym przedmiotem okazuje się butelka cydru. Opowiadanie było publikowane już wcześniej w ramach konkursu, lecz obowiązywał on jakiś rok temu, więc spokojnie mogę je tutaj umieścić.

Raz do roku, a konkretnie w momencie jego zakończenia, nadarza się okazja, aby dużo wypić. Wedle starego krasnoludzkiego powiedzenia „Trzeźwość śpiewa kłamstwu”, toteż krasnoludy ze śniegowych krain za górami Ulgerind piją bez ustanku, z wodzirejem czy kapłanem odprawiającym ostatnią posługę. Ale Koniec Roku, jak pretensjonalnie zwą ten dzień ludzie, to pewien element sakralny, gdzie picie jest uprawiane – jak zresztą w dziewięćdziesięciu procentach przypadków – dla samego picia.

Jednak wtedy przynajmniej masz usprawiedliwienie. „Gdybym nie pił, nie uczestniczyłbym w tej wielkiej uroczystości; bogowie mogliby się obrazić, a porażenie piorunem to słaba perspektywa”. Abstynentów uważa się za ateistów, bo skoro bogowie chcą ich widzieć pijanymi, a oni nie piją, to dzieje się z nimi coś bardzo niedobrego.

No, w każdym razie wierzono, że to magiczny dzień i nawet Słońce i Księżyc, które normalnie obracają się wokół Ziemi (pojęcie heliocentryczne bowiem nie zostało jeszcze wówczas wcielone w życie) na pewien czas ustają. Wówczas wszelakie istoty z Kontynentu mają możliwość zapicia się jeszcze bardziej niż to konieczne.

Kto więc na całym Kontynencie pretendowałby do zwycięstwa w pijackich mistrzostwach, gdyby takowe w ogóle miały się odbyć? Ktoś natychmiast podniósłby rękę do góry i zawołał, że krasnoludy. Niekoniecznie – one mają swoje piwo, które rzeczywiście przez ich żołądek przechodzi nadzwyczaj szybko, ale gdyby podać im wódkę lub tequilę, jaką robi się w okolicach Pustyni Urshu… Takich należy szukać tylko pod stołem. Nie, krasnoludy mogłyby połasić się o drugie bądź trzecie miejsce, bo kravangowie ze swoją nadtrutką (uważaną w większości krajów za wyjątkowo paskudną w smaku) też dawali radę. Lecz nawet i oni nie mogli równać się z pewnymi mieszkańcami małego punkciku na zachodniej części Kontynentu…

Miasteczko nazywało się Czternaście Stopni, ponieważ tyle właśnie uznawano za szczyt gorącego dnia. Atmosferyczny napływ magii sprawił, że słońce nie chciało tutaj grzać nawet o tę połowę stopnia więcej. Nikogo nie dziwił fakt, że mieszkańcy przy czternastu stopniach potrafili chodzić na samych gatkach i pocić się bardziej niż nomadowie na środku pustkowia.

Każdy wędrowiec starał się unikać tego miejsca jak kot wody, ponieważ – ujmując rzecz wyjątkowo delikatnie – domy były tam obskurne, mieszkańcy byli tam nie mniej obskurni, a gwałty i morderstwa traktowano mniej więcej tak jak pójście do piekarni po bułki, z tym że z piekarni raczej wracało się do domu.

Czternaście Stopni założono z inicjatywy władz Lithentarku, które chciały mieć swoich ludzi na strategicznych pozycjach. Niestety prócz tego warto byłoby jeszcze jakoś pchnąć gospodarkę do przodu… Nielegalni imigranci preferowali jednak zasiłki. To właśnie tutaj padały kolejne rekordy, których powstydziliby się i modliszkowaci kravangowie, i krasnoludy. A najlepsze, że pobiłyby ich tylko dwie osoby…

 

***

 

Pod sklepem spożywczym, który z racji zbliżających się świąt w ekspresowym tempie pozbył się nadmiaru trunków, głównie tych najtańszych i obfitujących w siarkę, leżała para znanych na całe Czternaście Stopni osobistości.

Jedna z postaci nosiła szatę o różnych odcieniach szarości. Możliwe, iż kiedyś była granatowa, ale to niepotwierdzone informacje. Jej właściciel nosił czarne wąsy, sięgające do koniuszków ust, krótkie pejsy i niedbałą bródkę, idealnie pasującą do całej przepitej całości. Warto też wspomnieć o czapce – w całym asortymencie ta połatana, zawszawiona czapeczka stanowiła najdroższą rzecz, jaką ów mężczyzna przy sobie nosił. Dlatego też nakładał na nią kaptur, czapka bowiem miała tendencję do pochłaniania wielu większych od niej rzeczy takich jak magiczne miecze czy gadające kruki. (A przekładając na język właściciela: tanie wino i flaszkę).

Czarodziej Armound wstał i otrzepał się z ziemi. Następnie pstryknął w stonkę, która chodziła mu po ramieniu. Nieszczęsny owad wylądował w pustej, przewróconej puszce po wypalonych papierosach.

– Co się wczoraj działo? – nagle uświadomił sobie, że pytanie to stawia sobie niemal codziennie. Co więcej, znalazła się osoba, która niestety była gotowa mu odpowiedzieć.

– To nie noclegownia – odezwał się niski strażnik o kaprawych oczach i orlim nosie.

– Ale ja przecież nie śpię – wysapał Armound, dotykając obolałej głowy. – Inaczej bym z tobą, kierowniku, nie gadał.

Strażnik wychylił się przez ramię czarodzieja, dostrzegając puszysty mech z kopytami zwinięty obok zakratowanego, sklepowego okna.

– Tylko mi tu z tekstami o złotych królach i kierownikach nie wyjeżdżaj – żachnął się. – A ten tutaj to może nie śpi, co?

– Nie – odparł mech, przesuwając rogatą głowę w kierunku niskiego stróża prawa.

– Dobra, ja nie zamierzam się z wami żreć. Włożę was na dwa dni do lochu, to może wyciągniecie jakieś wnioski.

– Tak, pewnie. Niewinnych obywateli – parsknął Armound – a kto wie, co się dzieje kilka przecznic dalej. Pewnie znowu łobuzy z gildii kogoś zadźgały dla sportu. No kierowniku, sam niech kierownik oceni, co jest lepsze? Picie dla relaksu czy mordy dla relaksu?

Strażnik westchnął. Przecież co on za to może? Ma tylko włócznię, a to odrobinę za mało, żeby wpakować do pudła bandę chuliganów o wiele sprawniejszych od niego. A statystyki przecież trzeba jakoś nabić. Dlatego menele wydają się idealnymi elementami aspołecznymi i nikt nie śmie zapytać nawet, co zrobili, gdy się ich już wpakuje za kratki.

– Jeszcze jedno słówko i przebije cię grotem – ostrzegł orlonosy.

– Bezbronnego człowieka?

– Wszyscy wiedzą, że jesteś magiem. Takim nie wolno ufać. Ta plaga szczurów, której ledwo co sprostaliśmy, to pewnie również twoja sprawka.

– Nie zajmuję się klątwami ani niczym podobnym, zresztą, księciuniu, ja nie potrzebuję takich trików.

Strażnik poczuł niepokojącą pustkę w dłoniach. Jego włócznia wyparowała jak kamfora, choć przecież jeszcze dziesięć sekund temu… Zaraz, gdzie ten pijany minotaur? Ten zachlany mag tak go zagadał, że zupełnie zapomniał o…

BACH!

Gdyby niski, orlonosy strażnik w owej chwili był zdolny otworzyć oczy – a nie mógł tego zrobić, gdyż stracił przytomność – zapewne zauważyłby zaczepionego wcześniej czarodzieja oraz połączenie bizona i człowieka, podczas gdy ci przyglądają się mu z nieukrywaną satysfakcją.

– Dobre zajście od tyłu, Bizarro. – pochwalił Armound, odkrywając, że w rękawie, za jednym z wielu złodziejskich pasków, ma schowaną butelkę „Mocnej Czereśni”. – Trzeba knypka przeszukać, może jakiś bilon znajdziemy czy co.

Bizarro był minotaurem, ale nie takim, jak potrafiłby go sobie wyobrazić przeciętny człowiek. To ciekawe, jakby trzeźwo pomyśleć, że ludzie patrzą na minotaury jak na byki, podczas gdy sami występują w kolorze białym, żółtym i czarnym. Bizarro po prostu należał do odmiany minotaurów dalmezyjskich, które wyewoluowały właśnie z dzikich bizonów podobnie jak człowiek z małpy, choć mały odsetek społeczeństwa chce dopuścić do siebie takie pokrewieństwo.

Włochacz zatemperował sobie rogi podręczną ostrzynką, która w zamyśle producenta była jednorazowa. „Kiedyś tak się wzbogacę, że będę używać takich tylko raz” powtarzał sobie Bizarro, lecz póki co pięć lat minęło, odkąd dokonał jej zakupu.

Po wymacaniu wolnych przestrzeni spodni okazało się, że strażnik skrywa kilka wyjątkowo brudnych miedziaków. Kompani przeliczyli zdobyte fundusze.

– Nie starczy nawet, żeby upić mróweczkę. – Armound pociągnął solidnego łyka taniego wina, po czym beknął.

– Gdyby nie fakt, że ten typ się do nas doczepił, nie marnowałbym na niego rogów – bąknął minotaur i obydwoje postanowili czym prędzej ulotnić się z miejsca „wypadku”. Okolica zaliczała się do tego typu miejsc, gdzie sztylet przy boku stanowił absolutne minimum, jakie powinno się posiadać, by przeżyć dzień z dwoma nerkami. Ale ani Armound, ani Bizarro szczególnie się tym nie przejmowali – mag uważał, iż alkohol czyni ich niewidzialnymi, gdy spożyją go za dużo, a nawet jeśli nie, to sama ich aparycja odepchnęłaby zezowatego ogra i ślepego skavena.

Strażnik co prawda prosił się o solidniejszy łomot, ale – na bogów – oni nie zabijali, ot tak po prostu. Robili to tylko, gdy naprawdę zagrażało im niebezpieczeństwo, choć ostatnio jedynym niebezpieczeństwem okazywał się brak pieniędzy na dalsze libacje.

Przeszli obok błękitnej tablicy zachęcającej do abstynencji. Na obrazku widniała puszka anonimowego piwa wraz z wytłuszczonym napisem.

– „Nie otwieraj tego, to zabija” – przeczytał Bizarro. – Jak uznają otwieranie alkoholu za nielegalne, to go będę wpieprzać razem z opakowaniem. Ha, ha!

– Pewnie elfy za tym stoją. One są wyczulone na takie rzeczy.

– Ale tylko leśne – poprawił minotaur. – Wysokie i mroczne są całkiem w porządku.

Cztery łyki „Mocnej Czereśni” dalej dwójka przyjaciół po fachu dotarła na mały placyk pełen gruzu, samotnych blach oraz tych innych rzeczy, które uznaje się za niepotrzebne. Tam właśnie znajdowała się opuszczona rezydencja dawnego ministra, którego rząd Lithentarku powołał na burmistrza tej wyjątkowo „pięknej” okolicy. Niestety po miesiącu wrzucono go w betonowych bucikach na dno jeziora, bo wspominał o jakichś podatkach i takich tam… Społeczność uznała to za niegrzeczne.

Armound usiadł na pustaku, cisnąwszy butelkę w stos innych, z których większość kiedyś należała do niego. Jeden z koksowników był całkowicie pokryty lodem, pomimo że panowało aż dziesięć stopni. Czarodziej wiedział, czyja to sprawka. Jego samego.

Ile to lat minęło, odkąd ukończył magiczny uniwersytet? Nie pamiętał dokładnie, ale bez alkoholu nie szło mu zbyt dobrze. Egzaminy zdawał po pijaku, bo wtedy mógł bez trudu przemienić połowę Lithentarku w krainę bałwanów, aż któregoś dnia zasnął pod jakimś portalem i obudził się na szczycie gór Trymarów. Według jego quasinaukowych teorii alkohol na maga wpływa mniej więcej tak jak wiatr na piórko. Wówczas może przemieścić się nawet na inną planetę i niewykluczone, że Armound kiedyś już tego dokonał, tylko przepicie usunęło mu te wspomnienia. A może to było delirium? Mniejsza.

Czarodziej znał magię lodu oraz magię ognia. Lodu, bo drinki dobrze smakują schłodzone; ognia, w razie gdyby górale zafundowali grzaniec.

– Za dwa dni Koniec Roku – rzucił Bizarro.

– No – skwitował mag. – A my nie mamy forsy. Siedzenie o suchym pysku w tak wielkim dniu nie wchodzi w grę, dlatego musimy coś wykombinować.

– A nie masz niczego w czapce? – spytał minotaur.

– Mogę sprawdzić – mruknął, lecz nawet w tak pojemnym magicznym przyborze nie znajdował się ani gram trunku, może z wyjątkiem zapasów na uzupełnienie braku many. – Lipa jak cholera…

– Znowu będę musiał ogłuszyć kilku frajerów – westchnął Bizarro. – Rogi już nie te co dekadę temu. Kiedyś, za czasów, kiedy Dalmezja była krajem minotaurów, wszystko było lepsze: zarobki, prawo, nawet wymiona. A teraz muszę siedzieć tu…

– A może zajdziemy do Jonesa? On daje na zeszyt – mag doznał przebłysku.

– Przecież Jones wykitował w październiku. Byliśmy nawet na jego pogrzebie…

– Jakoś nie pamiętam… – zakłopotał się Armound, próbując dotrzeć wspomnieniami w tamten okres.

– No bo nie zaproszono nas na stypę, więc odwiedziłeś lokal, w którym miała się odbywać, godzinę szybciej.

– A…

Widok z ruin ciągnął się aż do oberży prowadzonej przez leśne elfy. Miejsce otoczono tak potężnymi zaklęciami, że nieproszeni goście, chcący zacząć jakąś bijatykę, uderzali się boleśnie w niewidzialną ścianę trzy metry przed wybitym z desek budynkiem. Do lokalu chadzały jedynie szychy o ponadprzeciętnym guście, aby raczyć się najdroższymi trunkami, jakie zapewne serwowano na Kontynencie.

Leśne elfy to dziwny naród – bardzo przywiązany do drzew, zwierząt, ekologii, ale także dość wolno się starzejący i lubieżny. Gołe rusałki hasające po polanach to u nich standard. Poza tym uważają się za istoty usytuowane ponad resztą stworzeń, dlatego jama borsuka jest dla nich ważniejsza niż życie setki ludzi. I to właśnie tłumaczy reklamowy slogan cytowany przez Bizarra – alkohol, który produkują inne rasy, niesie za sobą zło, lecz nasz elficki cydr to co innego.

– Stary, chciałbym tam być – Armound wskazał elficką oberżę.

– W obecnej chwili nie stać nas nawet na „Gniewnego Byka”, a ty mówisz o takich rzeczach… Każda z moich czterech komor żołądka nie przełknęła dziś ani kropli etylu, więc nie rób mi smaku.

– Ale taki cydr z elfickich jabłek... – rozmarzył się czarodziej. – Szczerze mówiąc, dopiero teraz, jak tak popatrzyłem na szyld, to uświadomiłem sobie, stary, że nigdy czegoś takiego jeszcze nie piłem. A piłem dużo rzeczy! Nie ma takiego gatunku krasnoludzkiego piwa, którego nie miałbym w ustach, wina znam wszystkie: tanie i drogie, choć tanie lepsze, bo tańsze; szampany, śliwowice, wódki, rum, grog, koniak, brandy, leprechaunskie whisky. Wszystko! Ale cydru nigdy nie próbowałem.

– Seryk Kamionka mówił mi, że to szczyny smakujące jak soczek.

– Kicham na jego zdanie. On denaturatu od spirytusu po smaku nie umiałby poznać. Elficki cydr – z tego co kiedyś czytałem w uniwersyteckich książkach, jak jeszcze mi zależało – jest tworzony z jabłoni trentów.

– Chyba entów…

– Nie znasz się, to się nie wypowiadaj – skarcił mag. – Enty chodzą, a trenty korzenie mają głęboko w ziemi.

– No to wiadomo, że takie oswojone drzewo daje ci lepsze owoce – stwierdził minotaur.

– A do tego żadnej chemii, a jedynie szczypta magii.

Obydwoje westchnęli. Zawsze jakoś udawało się im dostawać to, czego chcieli. Codziennie wiele osób prosi bogów czy spadające gwiazdy o szereg bzdur, których często nie posiadają nawet możnowładcy, a oni… Promile czynią z ciebie znawcę kosmosu, polityki i gospodarki; ogólnie wszystkiego. Wiesz nawet rzeczy, których nie wiesz. To lepsze niż ambrozja, magiczne lampy lub pałace z truskawkowych pianek.

Pijaczki posiedziały jeszcze trochę na gruzowisku. Ogólnie nie działo się nic, co zasługiwałoby na ich uwagę. Co jakiś czas przeleciało stadko gołębi, innym razem brudny kundel szczeknął kilka razy, by dostać butem w pysk.

Dwadzieścia minut później z oberży wyszły dwie sylwetki. Nikt w Czternastu Stopniach nie znał dokładnych imion osiedlonych tu elfów, ponieważ jak większość reprezentantów swojej nacji izolowały się one od tutejszych mieszkańców tak mocno, jak pozwalała na to sytuacja. Ponoć nawet nie rozmawiały w otwartych przestrzeniach.

Armound i Bizarro jednak rozpoznawali elfa i elfkę, którzy w tej właśnie chwili zarzucili na parę białych koni mosiężne, szczelnie zamknięte kadzie. Po trudzie, jaki para włożyła w umieszczenie tego na końskim grzbiecie, mag i minotaur wywnioskowali, iż są one pełne jakiejś cieczy. O tej dwójce wiedzieli tyle, że obydwoje pochodzili od tych samych rodziców, nie wiedzieli jednakże czy w kulturze elfickiej nie przymyka się oka na małżeństwo brata i siostry. Zresztą, nie obchodziła ich ta kwestia.

– Ciekawe, co tam mają. W sensie, co mają tam w środku tych baniaków – poprawił się Bizarro.

– A co mogą mieć? Pewno że cydr. Wielokrotnie widziałem, jak jeździli z takimi zamówieniami. Często wracali dopiero po pięciu, sześciu dniach, a jak je znosili, to już jakby lżej im było.

– Czy ty naprawdę nie masz lepszych rzeczy do roboty niż obserwować elfy? – zirytował się Bizarro, czując pewien podstęp. – Przyznaj się, Armi, specjalnie mnie tu przyprowadziłeś. Miałeś oko na ten cydr od dłuższego czasu, co?

Armound nie lubił, gdy kompan tak go nazywał. Zdrobnienia kojarzyły mu się z trzema ciotkami, które pastwiły się nad nim, ciągnąc go za policzek i używając tego pieszczotliwego sformułowania. Co najgorsze, jego mózg pracował jeszcze na tyle dobrze, by te scenki pamiętać.

– Tak, przyznaję. – Skrzywił usta w charakterystyczny sposób kogoś, kto właśnie przyznaje się do zbicia okna. – Widzisz, to jest silniejsze ode mnie. To tak, jak gdybym pracował jako historyk, a nie znał prehistorii. Pewne luki po prostu trzeba załatać i dopóki nie zwilżę warg elfickim cydrem, nie skończę dobrze tego roku. Byłbym w stanie nawet rzucić alkohol, gdyby mi się nie udało.

– Dobry żart. Naprawdę.

– Założymy się?

– A niby o co? Obydwoje jesteśmy spłukani jak woda w miejskich szaletach – zauważył Bizarro i jeszcze mocniej zaczął go ten fakt denerwować. Porywanie się na elfy – nie miał co tego wątpliwości – należy do zachłannych przedsięwzięć. Ryzyko zawodowe – powiedziałby, gdyby rzeczywiście posiadał jakikolwiek zawód.

– Będziemy ich śledzić? Bez wierzchowca to trochę trudne, nie sądzisz?

– Spokojnie jak na wojnie, stary. Żyją w tym mieście osoby, które wiszą mi przysługę. Ryzykownie odmówić magowi, nawet tak trzeźwemu jak ja.

 

***

 

Dalmezyjski minotaur spoglądał na Armounda pukającego do niewielkiego budynku, przypominającego karton po telewizorze. Ze środka dało się słyszeć wrzaski ludzi, którzy najwyraźniej mieli sobie coś do zarzucenia. Niektóre argumenty polegały na podwyższeniu oktawy głosu, inne na uderzeniach naczyniami, najlepiej z brzdękiem na końcu.

Wreszcie hałas ustał, a wrota do mieszkalnego bunkra otworzyły się, wypuszczając smród stęchlizny.

W wejściu pojawił się młody, na oko dwudziestokilkuletni, mężczyzna o rudych włosach. W ręku trzymał łopatę i Bizarro jak i Armound woleli nie wiedzieć, w jakim celu gospodarz zdecydował się przywitać właśnie takim narzędziem. Prawdopodobnie nie chodziło o wykopki.

– A, to wy – odetchnął, odstawiając łopatę tam, gdzie znajdowała się wcześniej. W tle dało się dostrzec rozbrykaną gromadkę dzieci. – Nie mogę wyjść, stara mnie uziemiła.

– My nie w tej sprawie, choć nie ukrywam, iż ma ona związek z tym, o czym mówisz – rzekł Armound, od razu postanawiając, że przejdzie do właściwego tematu: – Pamiętasz, jak goniła cię straż, bo obsikałeś im wieżyczkę?

– Ciszej, bo stara usłyszy…

– Z kim ty tam pieprzysz głupoty! – z pokoju wygramolił się otyły reprezentant rasy ludzkiej, jego płeć jednak nie za bardzo dawała się odczytać z tak daleka; zresztą, po co się zbliżać.

– Zaraz dokończymy tę rozmowę, kochanie – rudzielec zwrócił się do lokatora/lokatorki.

– Dałem ci schronienie, pamiętasz? – kontynuował Armound. – Ukryłem cię w tej szopie i…

– Ale to nie była twoja szopa… Poza tym chciałeś potem ćwiartkę i ją dostałeś, więc nie rozumiem…

– Mógłbyś nam pożyczyć swoją latającą miotłę?

Rudzielec obejrzał się za siebie, jakby uczestniczył w jakimś horrorze, gdzie potwór pod postacią żony może natychmiast zadać śmiertelny, niezwykle bolesny cios.

– Niech ci będzie – odparł konspiracyjnym tonem, po czym zniknął na moment w małej komórce. Gdy się z niej wynurzył, niósł w rękach sękaty, sklejony na pszczeli wosk kij – z włosków pozostała tylko marna kępka.

– Tylko wiecie, to jest do zwrotu, bo to pamiątka po teściowej… Jakby stara się dowiedziała…

– Nie puścimy pary z gęby – obiecał Bizarro.

Z takim asortymentem śmiało można było wyruszyć za upatrzonymi elfami.

 

***

 

W Czternastu Stopniach wybudowano ponad siedem dróg pozwalających wydostać się z tego obskurnego miejsca. Trudno – prawdę powiedziawszy – się temu dziwić. Ponoć obecnie tworzy się nawet ósmą i dziewiątą.

Lecz w tym wypadku dwójka kompanów nie potrafiła określić, gdzie właściwie powinna się udać. Oberża mieściła się w północno–wschodniej części miasteczka, a tam znajdowały się aż trzy z wymienionych ścieżek. Należało podjąć decyzję.

Ostatecznie jednak postanowiono udać się na wprost. Dlaczego? Przeczucie zawsze prowadzi na wprost. Król ma w końcu zwyczaj siedzenia po środku, podczas gdy doradcy zajmują miejsce po bokach.

Siedzenie we dwójkę na marnej imitacji miotły nie należało do komfortowych. Armound znał się odrobinę na magicznych przyborach, jednak na wykładach o miotłach trochę przysypiał. Zawsze uważał zresztą, że powinny interesować się tym kobiety, a nie mężczyźni. Kwestia różdżek wyglądała u niego podobnie.

Pod nimi piętrzył się las, który od czasu do czasu ustępował powierzchnią na rzecz dolin, okolicznych przełęczy oraz pastwisk pełnych owiec. Mag przez moment zastanawiał się, czy samemu na jakiś czas nie odseparować się od Czternastu Stopni – mógłby zamieszkać na wsi, wdychając zapach nawozu. No i wilki – chociaż dużo osób się ich bało, postępowały – zdaje się – bardziej etycznie aniżeli większość czternastostopnian.

– Piękna ta wieś – rozmarzył się, biorąc duży haust powietrza.

– Ale nie ma monopolowego – zauważył Bizarro i ten argument zamykał całą dyskusję. Mogło się palić, nieumarli mogli chodzić po ulicach, lecz dopóki dało się kupić trunek, mag czuł się w pewien sposób zabezpieczony.

Patrzeli na dół. Nie gnali tam żadni jeźdźcy. Dwie piaskowe drogi oddalały się od siebie, nie wspominając o trzeciej, której w ogóle nie udało się z tej pozycji zaobserwować. Jakaś sarna przebiegła przez trakt, jakiś klucz żurawi obniżył lot, ale nigdzie nie dostrzeżono elfów.

Brzuch Armounda zaczął bulgotać niczym zupa gotowana w kotle. Minotaur doświadczył tego już wcześniej, a oznaczało to, że dzienna minimalna dawka alkoholu, jaka rutynowo wlewała się do organizmu, nie została uzupełniona. I wówczas, jak gdyby bogowie wysłuchali ich próśb (co definitywnie odpada – bogowie częściej słuchają gramofonu niż śmiertelników), w polu widzenia pojawiły się dwa białe konie. Elfom chyba naprawdę musiało się nudzić, bo co chwila zmieniały pozycje na siodle: raz stały wyprostowane, a innym razem leniwie trzymając lejce, robiły jaskółki.

Gnały dość szybko, ale miotła również dawała radę. Czarodziej postanowił obniżyć lot.

Kiedy to zrobił, zdjął kaptur, a potem czapkę, włożył do niej rękę aż po sam łokieć i wyjął z magicznej przestrzeni obiekt przypominający butelkę. Na etykiecie można było wyczytać: „Spirytus 94%”.

– A jak się pytałem, czy jeszcze ci coś zostało, to skłamałeś, że nie – żachnął się minotaur nie na żarty.

– Jakbym wyjął, to byśmy wychlali w pięć minut, a potrzebowałem czegoś na pobudzenie many – wyjaśnił, po czym przywołał sprawną ręką smakosza zapach i przyssał się do szyjki.

Bizarro zamknął oczy. Nie, nie chodziło bynajmniej o lęk o zdrowie kompana – razem dokonywali poważniejszych rekordów. Ale myśl, że Armound jest już po winie i spirytusie, wywoływała w nim dzikie żądze, które starał się hamować.

Leśne elfy dawno zorientowały się, iż jakiś obiekt lata im nad głowami, starały się jednak odgadnąć, jaki kolejny krok podejmą intruzi. Lecąca początkowo w miarę prosto miotła poczęła chybotać się na boki, robiąc fikuśne szlaczki.

Długi okres niepicia (godzinka lub dwie) osłabiły odporność maga na alkohol, powodując, iż wszedł w stan dużego upojenia.

– No, Bissar… To lessimy po elfiki… – bełkotał.

– Podobno chciałeś użyć czarów – przypomniał kompan zażenowany i wściekły.

– Szarry? Jakie… hic! Jakie szarry? A, jusz jaszę... No to – czarodziej wstał, ale Bizarro przytrzymał go za szatę, wątpiąc w jego równowagę – massie tu kulassa oknia... Myk!

Średnia ognista kula pomknęła w kierunku elfów i trafiła jakieś dziesięć stóp od nich. Armound zaklął i wyrzucił flaszkę. Rozprostowawszy palce, cisnął kolejną, tym razem większą, ale i ta zdołała spalić kilka dębów, zupełnie nie raniąc celów. Mag wypowiedział długą formułkę, zgrabnie wplatając w miejsce przecinków nieco dosadniejszy wyraz.

Tym razem postanowił zaufać mroźnej sile swej osobowości. Deszcz sopli dla elfów był niczym dobra zabawa na trampolinie. Nawet kiedy ostre stalaktyty zmieniły się w ciężkie bloki, i tak ostrzeliwani nie zamierzali przejmować się niebezpieczeństwem. Zaklęcia zamrażania czy ochłodzenia ciała opierały się blokadzie, jaką elfy nakładały na własne umysły.

Wreszcie Armound nie wytrzymał i zaczął pieklić się tak mocno, że energia magiczna wydzielająca się z jego ciała zajęła trzon miotły.

– Stary, my spadamy!

– Nie, jesssscze nie bę… będziemy sssspadać. Bo oni szszszyją…

– Chodzi mi o to, że przez twoją nieostrożność miotła zaczęła płonąć. – Dopiero po tej uwadze mag jakby otrzeźwiał i zauważył katastrofę, jakiej dokonał. Obydwoje chuchali na trzaskające drewno, jak umieli najlepiej, ale etyl w ich oddechach jedynie powiększał pożar.

W końcu roztrzaskali się w głębinach jaskini.

 

***

 

Ciemność i skały, gdzie sięgnąć okiem – zarówno Bizarro jak i Armound zdawali sobie sprawę, co zazwyczaj kryje się w takich miejscach. Niedźwiedzie, trolle, bazyliszki, mantykory, spriggany, radio puszczające rosyjskie disco polo – wszystko to tylko czekało na odpowiedni moment, by dać o sobie znać, a gdy dało w końcu o sobie znać, było o wiele za późno na kontratak.

Miotła, a raczej marna pozostałość po niej, nie nadawała się do dalszego użytku. Najgorsze było to, że po wlocie do groty kompani jeszcze długi czas, uderzając o ściany i płosząc nietoperze, posuwali się w jej głąb. Tunel nie zaliczał się co prawda do labiryntów, lecz aby powrócić tą samą drogą, trzeba by wspiąć się na gładką, około czterdziestometrową ścianę. Bez przyssawek zamiast rąk to raczej niemożliwe.

– Cholera jasna, mogliśmy sobie darować ten cydr! – narzekał minotaur, w międzyczasie poprawiając sobie rogi ostrzynką.

– Masz do mnie żal? – spytał mag, wymacując ścianę. Długi parecznik prawie przemknął mu po dłoni.

– Nie – odrzekł. – Jednak nie ma co ukrywać: ukatrupiliśmy samych siebie. Te elfy nawet nie kiwnęły palcem, po prostu gapiły się jak na brakujące ogniwa ewolucji. A teraz siedzimy tutaj… zamknięci…

– Czy zamknięci, to się okaże. Rudemu w razie czego powiemy, że nam straż zabrała to jego cudo.

Po dwóch godzinach oczom kolegów po flaszce ukazała się ciasna luka, przez którą przedostawało się światło. Mieszkały w niej różnorakie odmiany pająków, ale na dłuższą metę lepiej wytarzać się w ich pajęczynach, niż umrzeć tutaj z głodu (alkoholowego). Obydwoje położyli się i napierając łokciami przed siebie, powoli przybliżali się do świata wolności. Druga strona wyglądała nieco zdradziecko, gdyż jaskiniowa ciemność zmieniła się w ciemność nocną. To właśnie promienie księżyca, nie zaś słońca, przechodziły przez tę nieszczęsną lukę.

– Z tego braku etylu robię się senny. – Armound rozeznał się w terenie i doszedł do tego, że stoją na kamiennym wzniesieniu, z którego łatwo zejść, jeśli ma się odpowiednie naświetlenie. Niestety w tym miejscu w owej chwili panował nieprzenikniony mrok. Odstające korzenie drzew czekały tylko, aby zahaczyć o nie stopą bądź kopytem i tym samym oddać im bolesny pokłon upokorzonego wędrowca.

– A elfy – w tym właśnie sęk – mogą długo wytrzymać bez snu. – Tak, Bizarro ewidentnie stawiał dziś na pesymizm.

– Pewnie i tak odjechały na tyle daleko, że choćbyśmy się zmienili w gepardy, to ich nie dogonimy. He, he…

– Z czego się śmiejesz?

– Inni to chodzą na takie przygody, jak muszą zatłuc jakiegoś czarnoksiężnika lub potwora albo jak szukają jakiegoś fikuśnego artefaktu. A nas zwabił tu cydr…

– Sam nie wiem czy śmiać się, czy płakać…

Wtedy do ich uszu dobiegł złośliwy rechot. Wydobywał się z pobliskiego buszu, a towarzyszyły mu wesołe, rytualne okrzyki. Mag i minotaur postanowili zaryzykować i zejść w te nieprzeniknione gąszcze, by rozeznać się w sytuacji. Sami nie wiedzieli, jakim cudem nie skręcili karku, posuwając się wzdłuż opadłego, nierównego terenu, ale ucieszyło ich, iż jednak ta sztuka im wyszła.

Dzikie okrzyki stawały się coraz głośniejsze. Przyjaciele zaczajeni w krzewie jeżyn starali się dostrzec jak najwięcej szczegółów, a było dosyć dużo do oglądania: zielone punkty, z całą pewnością będące goblinami, tańczyły naokoło prymitywnego totemu. Wokoło nie dało się dostrzec żadnych lepianek, co oznaczało, iż zielonoskórzy musieli mieszkać gdzieś w głębi ziemi, jak to mieli w zwyczaju robić.

Gobliny hulały w nierównym, chaotycznym tańcu, wymachując stępionymi dzidami. Trudno było je policzyć, ponieważ przemieszczały się naprawdę szybko, a w przepitych oczach dwójki kompanów każdy przypominał każdego, no może z wyjątkiem szamana po środku, bo ten przywdział drewnianą maskę o pokracznym uśmiechu.

Szaman wydzierał się piskliwym głosem na dwóch piętaszków, którzy doprawiali kocioł, w kotle zaś – co wydawało się zupełnie niezrozumiałe – siedziała para elfów, przywiązana do pionowego pala. Armound wyczuwał, że właśnie nadszedł czas, aby zmienić taktykę.

– Zrehabilitujemy się. Uwolnimy ich, a oni w ramach wdzięczności wynagrodzą nas cydrem. – Jego oczy lśniły jak perły, a wyraz twarzy stanowił idealny przykład miny psychopaty.

– Nie uraź się, Armound, ale czy nie wyczuwasz tutaj czegoś dziwnego? – spytał Bizarro. – Tak dobrze wysportowane elfy, dla których kule ognia nie są żadnym zagrożeniem, teraz nagle dały się złapać takim kmiotkom? Coś tu śmierdzi.

– O, wypraszam sobie. Myłem się miesiąc temu. – Mag najwyraźniej nie zrozumiał metafory.

Minotaur westchnął.

– A jak ich niby pokonamy? Jeden goblin to żaden problem, ale zobacz, ile ich tu jest. No i bez alkoholu nie uda ci się rzucić żadnego zaklęcia.

– Nic nam nie zrobią tymi swoimi dzidami. Toż to troglodyckie i pewnie złamie się przy lepszym ataku.

I raptem na plecach trunkowych koneserów odcisnęło się coś ostrego. Po lekkim odwróceniu zorientowali się, iż stoi za nimi czwórka całkiem dzikich, zielonych goblinów, które najwyraźniej przyłapały ich na przeszpiegach. Minotaur, jako że należał do rosłych osobników, skierował kopyta wprost na dwójkę oprawców, jednemu wybijając żeby, a drugiego posyłając prosto w ciernie.

Pozostała dwójka zaczęła krzyczeć i gwizdać, ale nie miała żadnych szans z rogami Bizarra. Reszta dzikusów zdążyła jednak zorientować się, co się święci, i natychmiast pognała w kierunku intruzów. Minotaur zdołał obezwładnić parę napastników, lecz gdy rozjuszone gobliny, pokrywając go własnymi ciałami, zaczęły wbijać mu ostre paznokcie, Bizarro ustąpił. Nie wspominając o Armoundzie, który postanowił uciec tak daleko, jak tylko się dało.

Biegł losowo wybraną ścieżką, aż wreszcie zatrzymał się w ślepym zaułku. Z ulgą stwierdził, że pozostawił gobliny daleko w tyle, nie spodziewał się jednak, że zielonoskórzy potrafią tak umiejętnie skakać po drzewach.

Coś koloru trawy spadło mu na głowę.

– Arbuzy rosną na gałęziach? – zastanowił się. I wtedy goblinopodobne arbuzy pokryły go całego.

 

***

 

– Witam – uśmiechnął się czarodziej do spętanych elfów oraz kolegi po flaszce. Cała trójka siedziała w jednym kotle, toteż dla Armounda akurat nie starczyło miejsca i w wyniku tego szaman postanowił urządzić mu coś w rodzaju szwedzkiego stołu.

Piętaszkowie wyciągnęli pokryty korą blat z metalowymi kajdanami, przyczepili do niego maga, a następnie obsypali go różnymi warzywami i znalezioną padliną małych zwierząt. Chyba zwierząt – mag miał przynajmniej taką nadzieję.

Jakiś goblin przyniósł piłę, zapewne ukradzioną z tartaku.

– Nie chcę zostać gulaszem… – jęknął Armound. W takim momencie człowiek próbuje podjąć nawet najmniej wiarygodne z możliwych kroków. Czary, musiał spróbować użyć ich właśnie w tej chwili. Ale tak na trzeźwo?

Szaman przyglądał się magowi z groźną miną – oczywiście tą wystruganą na drewnianej masce. Duży procent goblinów to prymitywy, którym obca jest technika i higiena osobista. To ciekawe, że na Jałowych Ziemiach, które uważa się za największy chlew Kontynentu, zielonoskórzy są jacyś tacy… bardziej wyedukowani? Coś w ten deseń.

Aby zostać szamanem, trzeba okazać się niezłym manipulatorem i całe to prymitywne bydło zmusić do całowania własnych stóp. Tu wszystko wyglądało podobnie – kapłan zbliżył się do czarodzieja i przemówił dobrze znanym mu językiem:

– Dzielnie walczyłeś, więc pozwalam ci na ostatnie życzenie – ton miał dość opryskliwy, jakby chciał zaznaczyć niezwykłą potęgę, jaką posiada w tym miejscu.

– Miło z twojej strony – wydukał Armound – ale jak mniemam, wypuszczenie nie wchodzi w grę?

– Ujmując rzecz dyplomatycznie, to nie. Chociaż niektórzy wierzą w to, iż po śmierci ciała dusza staje się wolna i krąży po świecie, więc w pewnym sensie mogę ci to zapewnić.

Myślenie nad przedśmiertną wolą nie trwało długo.

– Chcę odejść wesoło.

– Dobrze, słyszałeś dowcip o alchemiku i jeżówce?

– Nie, nie chodzi o żarty. Piwa! Wódki! Czegokolwiek z procentami!

– Co ten idiota wyprawia? Pić w obliczu śmierci? – zdziwiła się jasnowłosa elfka.

– Poczekajcie na efekt – polecił Bizarro, wiedząc, co jego kompan zamierza zrobić.

Szaman wydukał coś w strasznie obraźliwym dla ucha języku, a po kilkunastu sekundach garbiące się sługusy przyniosły mu kawałek czaszki wypełniony życiodajnym płynem. Armound otworzył usta, łapczywie wystawiając język, aż w końcu oniemiał. To naprawdę była wódka! Lecz nie taka, jaką jaszczoludy zazwyczaj robią z agawy – zresztą skąd miała by się ona tu wziąć – a najprawdziwsza wódka, jaką świętej pamięci pan Jones dawał na zeszyt w swoim sklepie.

Mag bez skrzywienia wychłeptał całość i poprosił o więcej. Doniesiono to, o co prosił.

– Coś czuję, że będzie dzisiaj człowiencina z wysokoprocentowym nadzieniem – zaśmiał się szaman, nie ukrywając przy tym zdumienia na widok wytrwałości więźnia w sączeniu trunku. Im więcej Armound w siebie wlewał, tym jego organizm produkował mocniejsze pole magiczne. Czarodziej nie upijał się szybko, bo uważał to za zawodową porażkę, w tej sytuacji jednak musiał nieco zmodyfikować pojęcie pijaństwa we własnym mózgu, toteż po cichu wmawiał sobie, że ma już dość.

I rzeczywiście – kopnęło go jak but górskiego olbrzyma. Nie mógł poruszać ramionami z powodu żelaznych zabezpieczeń, mimo wszystko zapalił żywym ogniem własne dłonie, które wystrzeliły iskrami. Potem, nim ktokolwiek zdążył zareagować, za sprawą dość potężnego zaklęcia, z ziemi wystrzeliły słupy ognia, parząc i raniąc każdego, kto znajdował się zbyt blisko.

Szaman, nie znając podobnych magicznych trików i jednocześnie nie chcąc igrać z trawiącym żywiołem, rzucił przed siebie dużą purchawką. Zasłona dymna pozwoliła mu ukryć się w tajnym tunelu. Niektóre gobliny dzielnie pozostały na swych pozycjach, uzbrojone i gotowe do ataku.

Tymczasem Bizarro zdołał oswobodzić się z więzów. Razem z uwolnionymi elfami stał się dla zielonkawych karłów diabelnie trudnym celem. Elfy używały zaklęć dotąd Armoundowi nieznanych: wodnych, a powietrznych; ziemskich, a kosmicznych. Nie, nigdy nie spotkał się z czymś podobnym, ale nie da się ukryć, iż pomogło, pokazując troglodytom, że ich miejsce jest nie gdzie indziej jak z dala od tych terenów.

Bizarro mocnym ciosem wyswobodził maga i teraz obydwoje już cieszyli się wolnością. Nie rozumieli jednak kwestii elfów, a tymczasem te natychmiast zaczęły przeszukiwać okolicę. Najwyraźniej gobliny ukryły gdzieś w pobliżu baniaki, które para przedtem transportowała.

Kompani nie mylili się – odnaleźli elfy tuż przy mosiężnych zbiornikach i koniach, które mimo iż miały szansę uciec, wiernie pozostały przy swych jeźdźcach. To kolejny fenomen tej rasy – kontakt ze zwierzętami pozwala im nawiązać z nimi głębszą więź.

Armound nie zamierzał dochodzić do prawdy, chciał tylko, by wyświadczono mu przysługę.

– Skoro dzięki naszej wspaniałomyślności udało się wam ujść z życiem, to może byście przynajmniej nas godnie obdarowali? – zagaił.

– Chcieliście na nas napaść, a teraz mamy dawać wam nagrodę? – zirytował się mężczyzna o włosach równie jasnych jak te jego partnerki.

– No… tego… Tak.

Minotaur westchnął.

– Wybaczcie – próbował podejść do elfów bardziej po przyjacielsku. – Zostaliśmy bez grosza, a wiedzieliśmy, że nosicie przy sobie alkohol. To był jedyny powód, dla którego ostrzelaliśmy was zaklęciami. Zastanawia mnie, dlaczego daliście się złapać, przecież…

– To nie wasza sprawa… – mruknął elf, jednak elfka położyła mu rękę na ramieniu.

– Może powinniśmy im powiedzieć? – zaproponowała.

– Im? – oburzył się mężczyzna. – Przecież nawet ich nie znamy, przynajmniej nie od tej dobrej strony. Popełniliśmy błąd i słono za niego zapłaciliśmy.

Mężczyzna otworzył wieka, aby upewnić się, że ładunkowi nic się nie stało. Armound i Bizarro z czystej ciekawości również zajrzeli do środka. Tam z kolei znajdowała się czysta, czterdziestoprocentowa wódka. Kilka flaszy brakowało, lecz te obecne wyglądały na całe i zdrowe.

– Zaraz, czegoś nie rozumiem… Nie przewozicie cydru?

Gdy para usłyszała to pytanie, mimowolnie parsknęła śmiechem. Widocznie, uznała je za dobry żart.

– Jedziemy do Dralevieli, państwa elfów – wyjaśniła kobieta. – Tam cydr produkuje się hurtowo, po co więc mielibyśmy dodatkowo taszczyć go w tamte strony?

– Poza tym to straszne szczyny, nie wiem, czemu burżuazja je pije… – uznał elf bez zawahania. – A wódka w Czternastu Stopniach… To coś tak pięknego i niedobrego, że nie można się oprzeć. Pieprzyć smakowe alkohole.

– Pieprzyć je wszystkie – zawtórowała elfka. – W Dralevieli handlujemy waszą wódką zupełnie incognito, żeby kapłanki ani królowa się nie dowiedziały. Schodzą jak ciepłe bułeczki, jednak czasami…

– Nie możemy się powstrzymać – przyznał mężczyzna z żalem. – Sprawa wygląda prosto: zapiliśmy się po drodze i dlatego gobliny nas dorwały. Po alkoholu magia ani walka nam nie idą, widzę jednakże iż z tobą sprawa ma się inaczej.

Armound wraz z Minotaurem stali oszołomieni z rozdziawionymi paszczami. O leśnych elfach wiedzieli tylko z plotek, tymczasem prawda – jak zwykle w takich przypadkach – wyglądała zupełnie inaczej.

– Czy istniałaby możliwość, abyśmy razem z wami pojechali do Dralevieli? Musimy napić się cydru – to nasza misja.

Elfy stanowczo się nie zgodziły. W ich ojczyźnie niewielu gości innej rasy może ot tak przekroczyć progi elfiego królestwa. Kobieta jednak wyjęła zza pasa rulon i wręczyła go pijaczkom, tłumacząc:

– Pieczęć na zwoju gwarantuje wam jednokrotne wejście do naszej oberży. – Po tych słowach para czym prędzej pognała przed siebie, pozostawiając wyłącznie ślady końskich kopyt.

 

***

 

Po powrocie koledzy niezwłocznie udali się do chronionej magiczną aurą karczmy. Po wkroczeniu do środka i złożeniu zamówienia Armound poczuł dreszczyk emocji – oto wreszcie jego marzenie zostanie wcielone w życie. Co tam złote góry, cydr liczył się najbardziej.

Szklanki z aromatyczną, pachnącą jabłkami cieczą zawitały na stole. Minotaur i czarodziej unieśli je, wznieśli toast, stuknęli się i wysączyli napój do końca. Nie spodziewali się jednak, że im nie posmakuje.

– Takie soczki to piłem jako gówniarz – stwierdził niezadowolony mag po opuszczeniu lokalu.

– Seryk Kamionka mówił prawdę – rzekł Bizarro równie obrzydzony trunkiem. – To co? Idziemy po „Mocną Czereśnię”?

– Można spróbować, może ktoś da na zeszyt.

I pomimo iż Koniec Roku uznawano za wyjątkowe święto, kumple po flaszce i tak przeleżeli je w rynsztokach, otoczeni kordonem butelek i puszek. Zresztą, Armound już tego nie pamięta…

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Dragotrim · dnia 15.07.2014 18:53 · Czytań: 558 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 1
Komentarze
PawelDrozd dnia 22.07.2014 00:03 Ocena: Bardzo dobre
Cytat:
Każdy wę­dro­wiec sta­rał się uni­kać tego miej­sca jak kot wody, po­nie­waż – uj­mu­jąc rzecz wy­jąt­ko­wo de­li­kat­nie – domy były tam ob­skur­ne, miesz­kań­cy byli tam nie mniej ob­skur­ni, a gwał­ty i mor­der­stwa trak­to­wa­no mniej wię­cej tak jak pój­ście do pie­kar­ni po bułki, z tym że z pie­kar­ni ra­czej wra­ca­ło się do domu.


Chyba coś tu nie tak.

Skoro gwałty i morderstwa traktowano tam jak pójście po pieczywo, to chyba chodzi o gwałcących i mordujących. Upraszczając: dla sprawców gwałcenie i mordowanie jest naturalne. Wtedy końcówka o niewracaniu do domu nie bardzo pasuje.

Jest jeszcze możliwość, że w tamtym miejscu bycie zgwałconym i zamordowanym jest takie zwyczajne, jak wyjście do piekarni po bułki, ale w takim wypadku nie wiem co by się musiało z tymi wędrowcami dziać, żeby bycie zgwałconym i zamordowanym stało się dla nich takie naturalne. :] Ok, bycie zgwałconym w którymś momencie może się takim stać, ale bycie zamordowanym chyba za często się jednej osobie nie zdarza. :]

Cytat:
które wy­ewo­lu­owa­ły wła­śnie z dzi­kich bi­zo­nów po­dob­nie jak czło­wiek z małpy, choć mały od­se­tek spo­łe­czeń­stwa chce do­pu­ścić do sie­bie takie po­kre­wień­stwo.


Tu chyba zabrakło przeczenia.

Nie bardzo rozumiem o co chodzi z drogami. Piszesz, że wybierają jedną z trzech, środkową. Ok, ale mają latającą miotłę, więc po co im drogi? Założyłem, że może ta miotła lata nisko, bo taka zdezelowana. Trzy akapity dalej piszesz, że jednak lecą nad lasami. :/

Cytat:
– Co ten idio­ta wy­pra­wia? Pić w ob­li­czu śmier­ci? – zdzi­wi­ła się ja­sno­wło­sa elfka.


Brzmi sztucznie. Do tej pory nic nie mówiła, nagle się okazuje, że nie jest tylko dekoracją. W ogóle co ją to obchodzi, skoro do tej pory nic jej nie dziwiło i nie interesowało :]

Cytat:
Za­sło­na dymna po­zwo­li­ła mu ukryć się w taj­nym tu­ne­lu.


Jako czytelnik nie pogardziłbym dokładniejszym opisem, objaśnieniem. Wyskoczyłeś/aś tutaj z tajnym tunelem jak Filip z konopi. Strasznie nie lubię, gdy autorzy wyciągają z kapelusza rozwiązania, jakby nie chciało im się wymyślać. Jakieś objaśnienie, gdzie to wejście, jak zamaskowane już by nadało wiarygodności.

Cytat:
Tym­cza­sem Bi­zar­ro zdo­łał oswo­bo­dzić się z wię­zów.


A dlaczego nie zdołał tego zrobić wcześniej? Ktoś mu pomógł? Od początku próbował i wreszcie się udało? Wykorzystał płomienie zaklęcia rzuconego przez A.?

Cytat:
Elfy uży­wa­ły za­klęć dotąd Ar­mo­un­do­wi nie­zna­nych: wod­nych, a po­wietrz­nych; ziem­skich, a ko­smicz­nych


Chyba zjadło nie. "nie wodnych, a powietrznych; nie ziemskich, a kosmicznych". Bez nie jest to niejasne.

Cytat:
Ko­bie­ta jed­nak wy­ję­ła zza pasa rulon i wrę­czy­ła go pi­jacz­kom


Przydałoby się ze dwa zdania, czemu kobieta ma akurat przy sobie rulon pozwalający na akurat jednokrotne wejście do knajpy. I nie ma słowa o tym, że wypiją za darmo, a przecież nie mają kasy.

Ogólnie świetne. Jest pomysł, jest bardzo dobre rozwinięcie. Do momentu, gdy bohaterowie wpadają do jaskini wszystko mi się podoba, później jednak czegoś mi brakuje, choć nie bardzo umiem określić czego :/ Wydaje mi się, że może tam być zbyt mało opisów i trudniej wyobrażać sobie miejsce.
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
ks-hp
18/04/2024 20:57
I taki autor miał zamysł... dziękuję i pozdrawiam... ;) »
valeria
18/04/2024 19:26
Cieszę się, że przypadł do gustu. Bardzo lubię ten wiersz,… »
mike17
18/04/2024 16:50
Masz niesamowitą wyobraźnię, Violu, Twoje teksty łykam jak… »
Kazjuno
18/04/2024 13:09
Ponownie dziękuję za Twoją wizytę. Co do użycia słowa… »
Marian
18/04/2024 08:01
"wymyślimy jakąś prostą fabułę i zaczynamy" - czy… »
Kazjuno
16/04/2024 21:56
Dzięki, Marianie za pojawienie się! No tak, subtelnością… »
Marian
16/04/2024 16:34
Wcale się nie dziwię, że Twoje towarzyszki przy stole były… »
Kazjuno
16/04/2024 11:04
Toż to proste! Najeżdżasz kursorem na chcianego autora i jak… »
Marian
16/04/2024 07:51
Marku, dziękuję za odwiedziny i komentarz. Kazjuno, także… »
Kazjuno
16/04/2024 06:50
Też podobała mi się twoja opowieść, zresztą nie pierwsza.… »
Kazjuno
16/04/2024 06:11
Ogólnie mówiąc, nie zgadzam się z komentującymi… »
d.urbanska
15/04/2024 19:06
Poruszający tekst, świetnie napisany. Skrzący się perełkami… »
Marek Adam Grabowski
15/04/2024 16:24
Kopiuje mój cytat z opowi: "Pod płaszczykiem… »
Kazjuno
14/04/2024 23:51
Tekst się czyta z zainteresowaniem. Jest mocny i… »
Kazjuno
14/04/2024 14:46
Czuję się, Gabrielu, zaszczycony Twoją wizytą. Poprawiłeś… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:62
Najnowszy:emilikaom