Baaaardzo Straszna Historia - travelman
Proza » Historie z dreszczykiem » Baaaardzo Straszna Historia
A A A

Baaardzo Straszna Historia

 

Bardzo Straszna Historia zawiera sceny przemocy. Osoby

poniżej 16-stego roku życia powinny czytać ją wyłącznie pod

opieką dorosłych.

 

Sceny przedstawione w historii wymagają szczegółowego i fachowego instruktażu. Nie

należy wykonywać ich na własną rękę bez odpowiedniego przygotowania.

 

Salceson bardzo wyraźnie zwolnił. Szurał sandałami po chodniku, przy czym dyszał tak głośno, że wcale tego nie było słychać. Że szura. Po chwili zwolnił jeszcze bardziej. W końcu stanął.

- Ku...rwa – Wydyszał nabierając oddechu między sylabami – Już....niemo...gę.

Też byłem zmęczony. Pościg trwał ledwo dziesięć minut, ale miałem wrażenie, że biegliśmy cały czas pod górę. Poza tym chodnik był nierówny, prawy but mi się rozwiązał, skarpeta przekrzywiła i zaczęła zsuwać się ze stopy. Jajco uciekał w stronę starej mleczarni. Stanąłem.

-         Jajco! – Krzyknąłem z całej resztki sił jaka mi pozostała – Poczekaj cholera, bo zdechniemy!

Obejrzał się i w promieniach słońca dostrzegłem jak błyszczy mu się gęba. Od potu. Aha, też się zmęczył. Zobaczył, że go przestaliśmy gonić i zatrzymał się.

-         Macie dosyć? – Wydyszał.

Jasne, że mieliśmy dosyć. Salceson chwiał się na nogach. Wyglądał przy tym komicznie, ale on zawsze wyglądał komicznie.

- Zapytaj go czy nie może uciekać trochę wolniej – Wysapał - Zresztą „trochę” nie wystarczy. Boże, zaraz się przewrócę.

-         Ty, gruby, usiądź bo się zaraz przewrócisz! – Wrzasnął Jajco i zachichotał. Miał zdecydowanie najlepszą kondycję z naszej trójki. A raczej dwójki bo Salceson nie miał kondycji. Żadnej. Chyba nawet nie znał znaczenia tego słowa.

-         Tylko nie gruby! – Mruknął Salceson, ale usiadł – Od razu lepiej – Westchnął.

-         Jakbyś miał mniejszy brzuch to by ci łatwiej było biegać – Też chciałem usiąść, ale już nie było gdzie. Salceson posadził poślady na jedynym kamieniu przy chodniku. Następny był ze trzydzieści metrów do przodu, przy Jajcu.

-         No, nie wiem – Salceson pomacał brzuch. Palce zapadły mu się w koszule jak w budyń – Mam wrażenie, że bardziej mi dupa przeszkadza niż brzuch. Bebech ciągnie do przodu, a dupa do tyłu. Jakbym miał mniejszy tyłek, byłoby łatwiej. Albo jakbym miał większy brzuch....

-         Tak myślisz?- Diagnoza nie wydawała mi się specjalnie trafna.

-         Gruby, jakbyś miał mniejszy bamber to byś szybciej biegał! – Jajco otarł pot z czoła i usiadł na kamieniu. Widać było jednak, że w każdej chwili gotów jest się zerwać na nogi i wiać dalej. ”Dalej” brzmiało źle, bardzo nieprzyjaźnie.

-         Jajco! – Krzyknąłem – I tak cię kurwa złapiemy! Nie teraz to jutro. Poddaj się!

-         Gówno! – Odkrzyknął. Czyli raczej odmawiał.

-         Negocjuj – Mruknął pod nosem Salceson zsuwając się na trawę. Położył się brzuchem do góry i rozpiął pasek w spodniach. – Ja się stąd już nie ruszę. Muszę odpocząć.

-         Dobra – Odmruknąłem – E, Jajco! Oddaj te torebkę, to przestaniemy cię gonić!

-         Gonić to już przestaliście, patałachy! – Odkrzyknął – A torebki nie oddam! Teraz jest moja!

-         Gówno twoja! – Wrzasnąłem żeby mógł dobrze usłyszeć, bo obok przejeżdżała wielka ciężarówka – Ukradziona jest! Masz ją oddać to zapomnimy o sprawie!

-         Zapomnicie? Akurat! – Chwilę trawił - Zupełnie?

-         Całkowicie! – Krzyknąłem.

Widać było, że propozycja przypadła mu do gustu. Zmarszczył czoło i uruchomił swoje szare komórki. Wszystkie trzy.

-         Ale wezmę sobie z niej dwie rzeczy! – Jajco otworzył torebkę i zaczął w niej grzebać – To resztę wam oddam.

-         Nie ma mowy! Najwyżej jedną i to nie może być portmonetka! – Byłem gotów przystać nawet na dwie, nogi miałem jak z waty i Jajco zwiałby nam z pewnością. Ale negocjacje to negocjacje.

-         Dwie! – Upierał się Jajco – Chcę dwie! Przeleciałem ponad trzy kilosy, należy mi się.

-         Jedną, kurwa! – Salceson zebrał siły i włączył się do targów – Jak tu zdechnę na zawał to będziesz odpowiadał za narażenie funkcjonariusza policji na utratę życia. A jak cię będą jutro zgarniać ci z prewencji to zaręczam, że wszystkich zębów do aresztu nie doniesiesz! Już ja z nimi pogadam!

Widziałem, że niezadowolony Jajco coś sobie mruczał pod nosem, ale było za daleko, żebym usłyszał co mruczy.

-         Dobra! Niech będzie jedna, ale portmonetka! Przecież nie wezmę sobie cyngli tej starej babci! Ani legitymacji inwalidzkiej!

Była w tym logika, musiałem przyznać. Jajco nie był idiotą, przynajmniej nie aż takim.

-         Ile jest w portmonetce, spytaj go – Wyszeptał do mnie Salceson.

-         A ile jest w portmonetce?! – Krzyknąłem, znowu głośniej, bo jechał samochód. Ruch tu kurczę jak na autostradzie.

Jajco pogrzebał w portmonetce, Potem wściekły wrzucił ją do torebki.

-         Jasny gwint, dziesięć złotych! – Pomachał banknotem jak chorągiewką – Dziesięć złotych! Leciałem jak głupi przez pół miasta za dziesięć złotych! Same zelówy mnie więcej kosztowały. Co to za kraj, w którym emerytki nie stać na więcej w portfelu niż dycha?! Dziadostwo! W Germanii byłoby minimum sto euro! Na pewno, kurde balalns!

-         No to sprawa się wyjaśniła – Powiedział Salceson i wstał niespiesznie. Jajco zerwał się na nogi gotowy do ucieczki.

-         Weź sobie te dziesięć złotych, torebkę zostaw i idź do domu – Powiedziałem.

Jajco zmarszczył czoło. Widać było, że się nad czymś zastanawia.

- Nie ma mowy! Musicie mi dopłacić! Chcę więcej!

-         Opipiałeś?! – Salceson znowu poczerwieniał. Teraz był czerwony ze złości. Przedtem z wysiłku. Ale kolor był ten sam – Co?! Może sto euro?!

-         No, nie aż tyle – Jajco rozpromienił się – Ale chcę pięć dych. Inaczej gońcie się, a raczej gońcie mnie, patafiany!

-         Daj mu te forsę - Westchnął zrezygnowany Salceson – Nie mam siły latać za nim a wypełnianie papierków na komendzie zajmie nam resztę dnia.

-         Nie mam tyle – Też miałem dosyć pościgu. Zajrzałem do portfela – Dwadzieścia dwa złote. To wszystko.

-         Ja mam siedem – Przetrząsnął swoje kieszenie – Zostawiłem piterek w domu, w innej marynarce.

-         Dwadzieścia dziewięć ! – Powiedziałem – Może być? Nie mamy pięciu dych!

-         Nie macie?! Dwóch gliniarzy nie ma razem pięciu dych?! Naprawdę dziadowski kraj! A, niech będzie!

Wymiana poszła sprawnie. Szliśmy z tą cholerną torebką w stronę kościoła, dokładnie tam gdzie Jajco wyrwał ją z ręki jakiejś starej babinie. Zajrzałem do portmonetki.

-         Musimy stanąć przy bankomacie – Zakląłem – Jajco zabrał i te dziesięć złotych.

-         W końcu nie ustaliliśmy co z nimi będzie – Westchnął Salceson – Nasz błąd.

Pod kościołem babiny nie było. Musiałaby być durna, żeby tu na nas czekać, minęły już ponad dwa kwadranse odkąd Jajco ukradł jej torebkę i pognał w stronę parku. A my za nim. Ale nie była.

-         Idziemy na komendę czy załatwiamy to we własnym zakresie? – Salceson usiadł na ławce i masował sobie stopy.

-         A jak to sobie wyobrażasz mój kochany Holmesie, że zgłosimy to na komendzie? Napiszemy w raporcie, że niejaki Stefaniak Bartłomiej, znany szerzej pod pseudonimem Jajco, wymienił z nami osobiście skradzioną torebkę na dwadzieścia dziewięć złotych plus ukradł kolejne dziesięć złotych z owej torebki a my po tym akcie bądź co bądź, świadomego paserstwa odstąpiliśmy od czynności służbowych w zamian za łapówkę w postaci rzeczonej torebki? Tak będzie dobrze?

-         To nie było tak, sam wiesz – Salceson podrapał się po spoconej łysinie – Po prostu nieznany sprawca w trakcie pościgu porzucił skradziony przedmiot a my, tego, no ...

Popukałem się w czoło – Wyjdzie na to, że nam uciekł. Tego chcesz w aktach? Spadnie nam wykrywalność, wiesz jak Szef na to patrzy i jak na to patrzą szefowie Szefa. Po głowie nas za to nie pogłaszczą. Nie ma mowy, załatwiamy to po cichu. Oddamy babci tą torebkę i już.

-         A jak starowinka pójdzie na komendę podziękować? To się wszystko wyda.

-         Może nie pójdzie, widziałeś ją? Powłóczyła girami jak paralityk. A na komendę są dwa kilometry pod górę. I schody strome. Nie wlezie, sam ledwo włazisz.

Zgodził się. Nie miał wyjścia.

Babula mieszkała na Chrościckiego 4. Tak przynajmniej wynikało z legitymacji inwalidzkiej. Stefania Kozdebska. Stefania. Nawet nie wiedziałem, że jest takie imię. A raczej było. Miała 101 lat.

***

Salceson zapukał czwarty raz. Cisza. Chałupa też musiała mieć dobrze ponad stówę, bo jak pukał to ze ściany obok sypało się próchno. Jakim cudem uchowała tu się taka rudera nie wiedziałem.

-         Mocniej zapukaj – Niecierpliwiłem się – Babcia głucha jak pień, trzeba walnąć porządnie!

-         Jak walnę to się ta cała ruina zawali! – Mruknął ale przywalił w drzwi pięścią. Coś trzasnęło i drzwi się otworzyły.

-         No to do paserstwa doliczymy włamanie. Pięknie. – Minąłem Salcesona i wszedłem do sieni.

-         Pani Kozdebska! Jest tu pani?! – Krzyknąłem wgłąb ciemności. Bez odpowiedzi. Postąpiłem jeszcze dwa kroki.

Nagle ją dostrzegłem. Stała nieruchomo w głębokim cieniu, tuż przy ścianie. W chustce na głowie i kolorowej spódnicy wyglądała jak z folderu turystycznego albo z zespołu tanecznego Podhale. Obok niej zobaczyłem dwie wielkie walizy. Było coś tak niesamowitego w tym widoku, że aż mi serce podskoczyło do gardła.

-         Pani Kozdebska? – Wyjąkałem. Poruszyła się.

-         A ja to cim, Kozdebska Stefania, córka Władysława – Zapiszczała znienacka – A wy kto panocku?

-         Policja! – Grobowym głosem powiedział Salceson i nadciągnął

-         Policja? A cóżem to ja wam uczyniła policjanty ukochane? – Zapiszczała babcia i załamała ręce – O ja nieszczęśliwa!

Poczułem się jak idiota. Ostatnio coraz częściej się tak właśnie czułem.

-         Odzyskaliśmy pani torebkę, tę którą skradziono pani pod kościołem – Wyciągnąłem przed siebie torebkę – Proszę.

Kobiecina złapała ją i przytuliła ją do piersi.

-         Moja torebusia! Moja! Jak ja wam się odwdzięczę obrońcy moi?

-         To regularna wariatka – Dobiegł mnie z tyłu konspiracyjny szept Salcesona– Lepiej chodźmy, zanim padnie na kolana i zacznie bić pokłony.

Byłem za. Jednak nienaturalnie teatralne zachowanie staruszki wzbudziło moją zawodową podejrzliwość.

-         Pani wyjeżdża? – Zapytałem patrząc znacząco na walizki – Nie zamierzała pani zgłosić kradzieży na komendzie?

-         Chodź do cholery! – Salceson szarpał mnie za rękaw – Daj jej spokój, to sklerotyczka.

-         Herbaty? – Babunia nagle spoważniała – Może kawy? Z mlekiem?

-         Nie, dziękujemy, my się właściwie bardzo spieszymy....- Salceson wycofywał się w stronę drzwi.

-         Chętnie – Usiadłem przy stole – Herbaty.

-         Zaraz zrobię – Powiedziała trzeźwo babunia i omijając walizki wyszła z pokoju. Usłyszałem jak nalewa wody do czajnika.

-         Co ty robisz?! – Wysyczał Salceson.

-         Coś mi tu śmierdzi – Uważnie rozejrzałem się po pokoju.

-         Wielkie co, to stara baba, musi śmierdzieć. Mój sąsiad ma dopiero 82 lata a też śmierdzi i to tak, że przez ściany czuć.

Intuicja jedna mnie nie zawiodła. Coś zobaczyłem. Z jednej z walizek wyciekała cienka strużka jakiejś ciemnej cieczy. Na podłodze zrobiła się już kałuża wielkości paczki zapałek. Podszedłem do walizki i spróbowałem ją przestawić. Ani drgnęła.

-         Jezu, jakie to ciężkie – Wytężyłem wszystkie siły, ale nic się nie stało. Waliza ważyła ze sto kilo.

-         No coś ty! – Salceson popatrzył z niedowierzaniem – To tylko walizki.

Złapał rączkę i zaparł się nogami. Nic. Tylko poczerwieniał na twarzy. Szarpnął z całych sił i oczywiście urwał rączkę. Walizka podskoczyła, zamek puścił a torba otworzyła się szeroko Zawartość wylała się i wysypała na podłogę. Oniemieliśmy.

-O kurwa....- Wyjąkał Salceson. Ja nic nie wyjąkałem bo mnie akurat zatkało.

-         Gdzie mapa?! – Na progu stała wściekła babcia z portmonetką w jednej dłoni i wielkim nożem w drugiej – Gdzie jest moja mapa gnoje?! Gadajcie bo was tutaj zaszlachtuję!

Żeby nie być gołosłowną pomachała z zadziwiającą wprawą rzeźnickim nożem wielkości maczety. Ewentualnie maczetą wielkości rzeźnickiego noża, było za ciemno abym bezbłędnie wychwycił różnicę. Niemniej brak właściwego oświetlenia nie przeszkodził mi w usłyszeniu jak ostrze przecina ze świstem powietrze. Sielska atmosfera popołudniowej herbatki prysła i zrobiło się nieprzyjemnie.

-         Spokojnie psze pani.....- Podniosłem ramiona w przyjaznym geście. Babcia postąpiła krok naprzód ciągle wymachując nożem jak tomahawkiem.

-         Wiejemy! – Wrzasnął Salceson i nie czekając wbiegł w najbliższe drzwi. Bez namysłu poleciałem za nim. Szkoda, że bez namysłu, bo nie był to najlepszy ruch. Zamiast na podwórku, znaleźliśmy się w łazience. Obróciłem się i zatrzasnąłem drzwi. Potem obróciłem zasuwkę.

Usłyszeliśmy przeraźliwe wycie i coś uderzyło w drzwi z taką siłą, że na ich środku pojawiło się podłużne pęknięcie.

-         Ja pierdolę! Co się dzieje?! – Wrzasnął Salceson. Nerwowo szarpał się z kaburą pistoletu. Głuchy łomot i trzask towarzyszył kolejnemu atakowi z zewnątrz. Salceson wyszarpnął wreszcie pistolet i wycelował w drzwi.

Wszyscy na komendzie wiedzieli, że z bronią służbową nie wolno zrobić dwóch rzeczy – nie wolno zgubić i nie wolno użyć. Ilość papierów, które trzeba wypełnić przy wykonaniu którejkolwiek z zabronionych czynności była kosmiczna. Albo jeszcze bardziej kosmiczna. Dlatego ja nie nosiłem broni. Mój gnat spoczywał sobie bezpiecznie w policyjnym depozycie. Nie mogłem go użyć, ani tym bardziej zgubić. Teraz tego trochę żałowałem. Może trochę bardziej niż trochę.

Na szczęście Salceson miał pistolet i perspektywa pisania kilometrowego raportu wydała mu się zdecydowanie milsza niż rozpłatanie nożem przez szaloną babcię. Alternatywą była ucieczka przez okno łazienki, ale było to raczej trudne, bo łazienka okna nie posiadała.

-         Idź sobie bo będę strzelał! – Krzyknął drżącym głosem Salceson i wycelował w drzwi. Wycie ucichło.

-         Kochanieńcy, oddajecie mi moją mapkę – Przymilny głosik zza drzwi był słodki jak cykuta – Babcia tak bardzo was prosi. Mapka bardzo jej potrzebna.

-         Mapa? Co za mapa? Gadaj skąd te flaki w walizce?! – Salceson trząsł się cały jak galareta – Co tam robią ludzkie szczątki babo jedna?! Kogo zamordowałaś, przyznaj się!!

-         A ładnie to tak zaglądać do nie swoich walizek chłopcy? – Wyczułem strofujący ton w jej głosie – Grzeczne dzieci tak nie robią. Oj, nieładnie.

-         Nie wzięliśmy żadnej mapy – Krzyknąłem przez drzwi – Niech pani dobrze poszuka, może położyła ja pani w innym miejscu.

-         Tu była, w torebce! – Grzeczności się skończyły – Sklerozy mi nie wmówicie! Zabraliście ją! Ukradliście! Oddawajcie!

Znowu trzasnęła w drzwi. Skrzydło pękło na dwoje. Salceson podskoczył przestraszony i nacisnął spust. Padł strzał. Salceson podskoczył. Ponownie nacisnął spust i znowu podskoczył. I tak jeszcze trzynaście razy. Pechowa liczba. Przynajmniej dla babci.

***

Kobieta leżała na wznak.

-         Trup na miejscu – Powiedział Lekarz wstając z kolan – Brawo, zabiliście ją piętnaście razy. Nie wiedziałem, że z pana taki snajper – Poklepał Salcesona po plecach – Każdy strzał był śmiertelny. Siedem w serce, osiem w głowę. I co za skupienie, gratuluję.

Salceson nie był specjalnie zadowolony z pochwał. Oglądał swój pistolet, jakby to w nim kryła się tajemnica. Ale pistolet jak to pistolet, po prostu był błyszczący i nieodgadniony.

-         A co z walizkami? – Zapytałem.

-         Co najmniej dwa i pół trupa – Lekarz rozpromienił się – Prawie cała kobieta i nieco ponad półtorej mężczyzny, tak mi się wydaje. Albo jakieś 80 procent kobiety i 170 procent mężczyzny.   Dokładnie będę mógł powiedzieć po sekcji, za jakieś dwa, trzy dni. Ale sposób rozczłonkowania zwłok wskazuje jednoznacznie na Rzeźnika.

-         Rzeźnika?! – Nie wierzyłem własnym uszom – Rzeźnik to ta stara babcia?!

-         Brawo chłopcy! – Szef poklepał mnie po ramieniu. Salcesona nie poklepał bo ten usiadł i jego ramię było za nisko dla Szefa., a Szef schylać się nie lubił. – Rzeźnik! U nas, na prowincji! Stolica, województwa, centrala, wszystko gania za własnym ogonem a my tutaj proszę, proszę! Bez tych wszystkich bajerów, mikroskopów, teleskopów, epidiaskopów i takich innych nowoczesnych dupereli. Po prostu kula w łeb! Tak jak w westernach. Nie tam jakieś gówniane dłubanie patykiem w odcisku półdupka czy dajmy na to kolana, tylko w łeb!- Uderzył pięścią w otwartą dłoń aż plsanęło - Trzask praski i po wszystkim! Ale tym mądralom szczeny poopadają jak wyślemy raport, że złapaliście najbardziej poszukiwanego seryjnego mordercę współczesnej Europy!

-         „Załapaliście” to chyba niewłaściwe słowo – Wyjąkałem patrząc na martwą babcię.

Szef spojrzał nie rozumiejąc, ale po chwili uśmiech znowu wypłynął na jego szerokie oblicze jak księżyc na niebo – Fakt, ZŁAPALIŚMY – to słowo właściwe słowo.

 

***

 

-         Nie, to zupełnie nie mogło być tak – Szef patrzył na mój raport i z niezadowoleniem kręcił swoim wielkim łysym łbem – To się zupełnie nie nadaje. Ani do akt, ani do prasy, ani do opadania szczęk, ani do niczego się nie nadaje – Zakończył dobitnie.

-         Ale właśnie tak było...- Zacząłem, ale zamilkłem pod ciężarem jego spojrzenia. Było tak ciężkie jak ołów i zimne jak ołów. Jak bardzo zimny ołów.

-         Nie mogliśmy jej namierzyć PRZYPADKIEM, rozumiecie? – Zniecierpliwiony postukał palcem w biurko, ale nie za mocno – To źle wygląda, nieprofesjonalnie. Raport musi być taki, żeby się nadawał. Nadawanie się powinno być jego podstawową cechą. I profesjonalizm. I bohaterstwo. I przenikliwość. I Dobra Policyjna Robota. I profesjonalizm.

-         Profesjonalizm już był – Zauważył nieostrożnie Salceson.

-         Nie szkodzi, to zamierzone – Szef nie dał się zbić z tropu – Raport powinien być podwójnie profesjonalny, a może nawet i potrójnie. Tak więc : I PROFESJONALIZM – Podkreślił. I Solidna Policyjna Robota.

-         To też....- Zacząłem, ale zrezygnowałem.

-         Przypadek nie wchodzi w grę. Poza tym jak to wygląda, że sprawca wam uciekł? Nierozpoznany! Złodziej torebek nie ucieka dwóm doskonałym policjantom! Na wszystkich policyjnych filmach taki złodziejaszek zostaje złapany! O właśnie, ostatnio widziałem taki film w telewizorze, tytułu nie pamiętam, może widzieliście? Takich dwóch goni takiego trzeciego, ten trzeci ucieka, po ulicy, no?

Nie widzieliśmy. Szef był wyraźnie rozczarowany.

-         No tak, telewizji nie oglądacie, jak krety żyjecie. No więc słuchajcie, oni go gonią, tak jak mówiłem, a on nagle wyciąga pistolet i tratatata do nich! To ten rudy też wyciąga giwerę i trach do łysego! A ten wysoki wskoczył za pojemnik na śmieci, taki na kółkach! I pcha ten pojemnik, znaczy się przed sobą, żeby ten gruby tylko w blachę trafiał! Walnął go tak tym kontenerem, że tamtemu giwera wypadła i go ten ślepy zastrzelił!

-         Ślepy? To tam był jeszcze jakiś ślepy? – Trochę się pogubiłem.

-         A właśnie, jakiś ślepy też tam stał! – Szef lekko się zamyślił – To był skomplikowany film, taki dramat kryminalny, sryller. Ale nie o to chodzi. Taki raport byłby najlepszy. Strzelanina, napięcie, akcja! Żeby było co czytać. Może potem i film z tego nakręcą, kto wie? Albo chociaż książkę napiszą. – Rozmarzył się nagle Szef.

-         To co? Mamy kłamać? – Zapytałem wprost. Salceson spojrzał na mnie z podziwem.

-         Zaraz „kłamać”. Wystarczy lekko podkoloryzować. Ujęcie Rzeźnika musi być wynikiem żmudnego i dokładnego śledztwa, analizy faktów i .. – Zerknął do ściągawki - Inteligentnej .... czego kurwa?– Wpatrywał się w trzymaną w ręku kartkę – Aha, de...dukcji. Ta moja żona bazgrze jak kura pazurem. Pomyślcie o kolegach, o dobrym imieniu naszej komendy, co tam naszej komendy, całej polskiej policji do cholery! Jesteśmy w Unii! – Zagrzmiał trochę bez sensu - Tak więc bierzcie się do roboty! Macie 24 godziny, do czasu gdy Lekarz poda wyniki sekcji. I nie zapomnijcie o tym, że to ja nadzorowałem śledztwo i udzielałem wam wielu bezcennych wskazówek. Chcecie ściągawkę? – Wyciągnął do mnie kartkę papieru.

-         Nie trzeba, pamiętamy wszystko – Wstałem i zasalutowałem.

Wyszliśmy z gabinetu.

-         No to mamy zgryz – Zafrasował się Salceson – Nie umiem pisać kryminałów ani scenariuszy do filmów akcji, ty umiesz?

Pokręciłem głową. Ale wpadłem na pomysł.

-         Wiesz, nasz policyjny Lekarz dużo czyta. Nieraz widziałem jak gazety w kiosku kupował. Wygląda na inteligentnego gościa, może by pomógł?

Salceson wzruszył ramionami – Zapytać nie szkodzi. I tak musimy do niego pójść po raport z sekcji.

***

-         Podobno zabił prawie dwadzieścia osób. Porywał, kroił na kawałki i podrzucał w walizkach w różne miejsca. Ofiary wyglądały jak mielona kaszanka. Identyfikacja była możliwa tylko na podstawie charakterystycznych przedmiotów, bo badania DNA zawodziły, jak wiecie o czym mówię. Po prostu nigdy nie znajdowano ciał pojedynczych ofiar, tylko dwa, trzy pomieszane, dokładnie tak jak tutaj. Kompletny galimatias – Lekarz wziął z jednego stołu krwawy strzęp mięsa wielkości dłoni i podszedł do drugiego stołu, gdzie leżało kilkanaście takich ochłapów ułożonych w kształt krzyża. W prosektorium stały cztery stoły sekcyjne i na każdym z nich leżała krwawa masa we fragmentach.

-         Nie pasuje – Westchnął rozczarowany przykładając mięso do resztek na stole. Podszedł do drugiego stołu i przymierzył – Tu by pasowało, ale człowiek nie może mieć dwóch lewych rąk, nie?

-         Może – Patrzyłem z zainteresowaniem na to co robi Lekarz – Mój szwagier ma dwie lewe. Do wszystkiego. Jak ostatnio naprawiał kran w kuchni to straż pożarna musiała potem wypompować wodę z piwnic w całym bloku.

-         A żyje? – Zapytał Lekarz.

-         Dzisiaj rano żył. Rozmawiałem z nim przez telefon.

-         No to nie on – Westchnął rozczarowany Lekarz. Podszedł do drzwi i krzyknął – Panie Maćku, piąty stół proszę!

Do sali wszedł Pan Maciek pchając przed sobą stół sekcyjny.

-         To ostatni, więcej nie mamy – Powiedział ustawiając stół pod ścianą – Dobrze pan sprawdził? Na pewno nie pasuje?

-         No niech pan sam zobaczy – Lekarz przyłożył ochłap do reszty – Tu za mała, tu za duża, tu już mamy komplet a tu lewa już jest. Wychodzi na to, że jest czwarty trup.

-         Eeee – Pan Maciek wziął do ręki strzęp ciała – Nie jest za mała, tylko krótko obcięta. Gdzieś tam może być jeszcze kawałek nadgarstka – Ruchem głowy wskazał krwawy stos przy drzwiach - Wtedy by pasowało.

-         Rzeczywiście! – Ucieszył się Lekarz – Co ja bym bez pana zrobił, panie Maćku! Pan Maciek to nasz skarb – Ściszył konfidencjonalnie głos - Złota rączka, do wszystkiego. No, jeszcze tylko siedem kawałków i chwacit.

-         Jak to wygląda? – Zapytałem patrząc na Lekarza, który wziął kolejny strzęp ciała ze stołu.

-         Krwawo – Lekarz przyglądał najwyraźniej usiłując odgadnąć co to takiego. Podrzucił go pod sufit i zręcznie złapał jedną ręką – Żartuję. Nie żartuję. Jak myślicie, co to może być?

-         Kolano? – Zasugerowałem.

-         Nie, kolana mamy wszystkie. To raczej łokieć, łokci brakuje – Podszedł i położył fragment na stole. Przyjrzał się krytycznie i niezadowolony przełożył domniemany łokieć na drugą stronę – Tak, to łokieć. Prawy – Powiedział z satysfakcją.

Zadzwonił telefon. Lekarz miał rękawiczki umazane krwią a telefon był w kieszeni jego fartucha.

-         Pomożecie? – Zapytał.

Wyjąłem mu telefon z kieszeni i pokazałem kto dzwoni. Na ekranie zobaczyłem napis – KOMORNIK.

-         Niech pan wyłączy moją komórkę – Poprosił Lekarz – Nie mam teraz na to czasu.

Zrobiłem jak prosił. Lekarz wrócił do pracy.

Salceson z obrzydzeniem patrzył na stoły z jatką.

-         Nie prościej byłoby zbadać DNA czy coś ? – Zapytał

Lekarz mrugnął do mnie okiem – W prosty sposób nie da się, mówiłem, to kilka ciał, nawet po ich rozdzieleniu DNA jest skażone. Wszystkie znane ofiary Rzeźnika były identyfikowane w inny sposób, zwykle poprzez charakterystyczne przedmioty, do nich należące. Części ciał dotąd nie zidentyfikowano w ogóle. Poza tym ile zabawy bym stracił. A tak zbieram sobie ziarnko do ziarnka. Po co przyszliście?

Salceson w krótkich słowach wyjaśnił o co chodzi. Patrzyliśmy na Lekarza z nadzieją.

-         Niełatwa sprawa – Powiedział współczująco – Gorsza niż te moje puzzle. Ale spróbować można. Panie Maćku, niech pan tu pozwoli! – Zawołał – Pan Maciek to prosty człowiek, ale dużo czyta. Nieraz widziałem, jak gazety w kiosku kupował – Ściszył głos – Na pewno wam pomoże.

***

- No, zupełnie co innego! – Szef roześmiał się od ucha do ucha. Wyglądał wtedy jakby mu kto wyciął kawał gęby toporem. Łącznie z kilkoma zębami – Teraz to ma ręce i nogi!

Westchnąłem z ulgą. Salceson aż pokraśniał z zadowolenia. Byliśmy uratowani. Było i profesjonalnie, i czujnie, i przenikliwie, i bohatersko. I profesjonalnie.

-         To całe Biuro Kryminalistyki to nas może w dupę cmoknąć. Patałachy! Ganiali za tym Rzeźnikiem dwa lata i co? Dwa lata! A my tu ją cap za jaja!

-         Nie za jaja, to kobieta była – Sprostował Salceson.

-         Ano tak! – Szef spoważniał – Właśnie. Lepiej nie wnikać za co my ją,.. tego, ...cap. Kto by pomyślał, że to baba? – Zafrasował się znienacka

-         Poza tym ta Kozdebska mieszkała u nas od przedwojnia – Powiedziałem – Może lepiej nie podkreślać, że mu tu ją hop siup tak zaraz, bo się przyczepią, że Rzeźnik u nas od początku działał, a my ją dopiero teraz cap.

-         Jak długo mieszkała? Od jakiego przedwojnia? – Szef popatrzył na mnie nie rozumiejąc.

-         Od pierwszego – Wyjaśniłem – Czyli od 1914 roku.

-         O, to rzeczywiście lepiej nie podkreślać – Zgodził się Szef – Tak czy siak, wysyłam raport do centrali, będą ordery! Awanse! Odmaszerować!

***

-         Cholera, zapomnieliśmy napisać o mapie – Powiedział Salceson na korytarzu.

-Celowo nic nie wspomniałem. Zaraz by się czepiał, że to niewyjaśniony wątek. A tak cicho sza. Starucha zwariowała, kto by tam zwracał uwagę na to co mówiła. Przecież nikt normalny nie kroi ludzi na kawałki i nie wpycha do walizek. Poza tym czego to mogłaby być mapa? Pojezierza Mazurskiego?

Salceson skrzywił się – Nie, no co ty? O mapę pojezierza chyba nie robiłaby takiej afery. W końcu ile taka kosztuje, dychę?

-         Specjalnie bogata to babcia nie była – Przypomniałem mu – Może jej było żal pieniędzy?

-         Jej bardziej zależało na tej mapie, niż na pieniądzach, takie mam wrażenie – Powątpiewał Salceson – Ja bym przycisnął Jajco, czy nie zabrał czegoś jeszcze poza dychą z portmonetki.

Nagle mnie olśniło – Pamiętasz co ona trzymała w ręce jak wróciła z kuchni? Z pretensjami, że buchnęliśmy jej mapę?

-         No pewnie! Takiego majchra to ja w życiu nie widziałem. No, może Rambo miał podobny, ale proporcjonalnie to jednak....

-         Nie o tym mówię. W drugiej ręce miała portmonetkę! Mapa musiała być w portmonetce! Idziemy do Jajca!

Poszliśmy.

***

-         Jak Boga kocham, tylko tę dychę wziąłem! – Jajco podniósł dwa palce w geście przysięgi – Wierzący jestem, do kościoła chodzę. Nie skłamałbym przecież, to grzech!

-         Taaa..?.- Salceson naparł na niego brzuchem – Do kościoła chodzisz! Starym babom torebki wyrywać! Chrześcijanin z ciebie jak się patrzy! Co jeszcze robisz? W grobach też grzebiesz? Zwłoki okradasz?

Popatrzył na nas przerażony – Skąd wiecie? Kac mnie wydał? To skurwysyn! Tylko raz byłem, może dwa. To Kac mnie namówił, jak Boga kocham, wierzący jestem, do kościoła chodzę! Nie skłamałbym przecież, to grzech!

-         A mogiły okradać to nie grzech?! – Salceson wciąż napierał na niego brzuchem. Jajco był chudy jak patyk, przyduszony wydawał się jeszcze bardziej chudy a raczej jeszcze bardziej płaski. .

-         Marnować dobre rzeczy to grzech – Z trudem łapał oddech – Im już niepotrzebne, przecież nie żyją. A ludzie takie rzeczy do trumien wkładają, że żal po prostu zostawić na zmarnowanie. Zegarki, łańcuszki, sygnety, komórki...

-         Komórki? – Nie wierzyłem – Wkładają do trumien komórki? Nie zalewaj!

-         No! Wkładają! Stary Korniszewski miał, i Nowak, ten szewc, i Włodawska...

-         Podobno tylko dwa razy kradłeś w grobach hieno cmentarna! – Salceson jak chciał to wyglądał strasznie. Teraz właśnie chciał.

-         Kac mi mówił, ja tylko dwa! Wierzący jestem....

-         Wiem, wiem – Przerwałem mu – Pokaż tę dychę. Tę z portmonetki.

Salceson spojrzał na mnie nie rozumiejąc. Przestał przyduszać Jajca do ściany i cofnął się o pół kroku. Jajco wziął głęboki oddech i nabrał nieco objętości.

-         Nie mam – Rozłożył ramiona – Wydałem dzisiaj rano. Całą forsę jaką miałem. U Zezowatej Felicji, na dziewczynki wydałem, co do grosza. Jest tam taka nowa, Rosjanka, Tamara, mówię wam co za maszyna! – Oczy mu się zaświeciły – Warta każdej ceny!

-         Zboczeniec ! – Z obrzydzeniem wycedził Salceson i odsunął się jeszcze bardziej.

-         A co? Ty dziewczynek nie lubisz? Wolisz chłopców czy zwierzątka? – Jajco odzyskał rezon. Ale dla pewności przeszedł za stół.

-         Mam żonę i dzieci debilu – Oburzył się Salceson i ruszył wokół stołu – Jak ci zaraz ...

-         Dobra, przestańcie – Wtrąciłem się w konwersację – Daj mu spokój. Idziemy, nic tu po nas. A jak puścisz parę z gęby o torebce to Kac się dowie, kto na mieście rozpowiada o tym, że on groby okrada, jasne?

 

***

 

-         Myślisz o tym co ja? – Zapytałem Salcesona. Bez sensu, bo wyraz jego twarzy bynajmniej zaprzeczał jakiejkolwiek aktywności kory mózgowej. Patrzył na mnie nic nie kapując.

-         Słuchaj, jeżeli babci zginęła mapa, a jedyną rzeczą jaka znikła z jej z torebki była dycha to znaczy, że...?- Zawiesiłem głos i z nadzieją spojrzałem na Salcesona. Ale ten tylko gapił się bezmyślnie jak framuga na schody.

-         To....- Nie traciłem nadziei.

Nic. Zero. Null. Pustka w oczach. Nie, nie pustka. Głęboka otchłań nicości.

-         To... idź sam do Felicji, ja nie wejdę do burdelu, żeby nie wiem co – Powiedział po chwili – Bo jak mnie tam kto zobaczy i Maryśce powie....I tak już na mnie patrzeć nie może. A ja na nią. Dobrze, że dzieci nie mamy. Ta dwójka to jej z pierwszego małżeństwa i na szczęście dorosłe już, swoje życie mają. Ostatnio wciąż się kłócimy, ja jedno słowo, ona tysiąc. Awantura za awanturą.

-         To się rozwiedź.

-         Akurat! Myślisz, że da mi rozwód? To jędza, zrobi wszystko, żebym miał tylko jak najgorzej. A jeszcze ten cholerny kredyt na dom. Pożera mi całą pensję. Jak bym mógł to bym go spalił. Mówię ci, moje życie to piekło, kolejnej awantury mi nie potrzeba.

-         Dobra, sam pójdę – Wiedziałem, że go nie przekonam. Postanowiłem zmienić temat.

-         Pamiętasz jakie ciężkie walizy miała babcia? Myślisz, że sama dała by radę je wnieść do domu?

-         Wiesz, jakoś mi nie pasuje jak mówisz o niej „babcia” – Salceson skrzywił się z niesmakiem.

-         To jak mam mówić? Rzeźnik jest rodzaju męskiego.

Wzruszył ramionami – Może „Rzeźnica”?

Nie podobało mi się – Brzmi jak sprzęt AGD. „Krajalnica”, „Szatkownica”, to baba nie mikser czy lodówka, jakoś nie pasuje.

Chwile milczeliśmy. Nic sensownego nie przychodziło nam do głowy.

Salceson nagle oprzytomniał. – Co chciałeś? Że niby była taka silna?

-         No właśnie. Nie mam pojęcia dlaczego. Przecież miała 101 lat.

Zamyślił się – Fakt. A może wcale nie była taka stara? Mogła mieć 90 albo 85. Legitymacja mogłaby być sfałszowana.

Popukałem się w czoło – I co? Jakby miała 85 to by było ok.? Mogłaby machać na prawo i lewo pięćdziesięciokilową walizką?

Wzruszył ramionami – Może trenowała albo co. Teraz staruchy to nawet na siłownię chodzą, sam widziałem. I w ping ponga grają. Takie czasy. Koło cukierni obok rynku, gdzie kupuję ciastka jest fitnes klub, czasami widzę przez szybę jak ćwiczą takie stare dziady, że dziw jak ludzie długo żyją.

Zdenerwowałem się – Zgłupiałeś?! Trenowała? Chyba tylko machanie tasakiem! I żeby nie wiem jak intensywnie, to niemożliwe, żeby stara baba była silniejsza nawet od ciebie, chociaż ty pakujesz głownie mięśnie żuchwy – Spojrzałem na zegarek – Za dwie godziny Lekarz ma robić jej sekcję, idź tam i zobacz czy nie wykroi jakiś niespodzianek.

-         Jakich niespodzianek? – Nie chwytał – Kaloryfera na brzuchu? Bicepsów jak melony?

-         Tak, siłownika w dupie – Zakpiłem zniecierpliwiony - No, nie wiem, narkotyków, dopalaczy, sterydów, herbicydów, czegoś co jej dało taką siłę.

-         Herbicydy to środki do roślin – Skrzywił się sceptycznie – Tylko sraczki można dostać.

-         A ty chemik jesteś czy co?– Nie wytrzymałem.

Zamilkł obrażony. Chwilę staliśmy w milczeniu a niezręczna cisza zawisła wokół nas jak mgła.

- No to lecę – Powiedział w końcu Salceson - Tylko wiesz, że od patrzenia na surowe mięso mi się niedobrze robi? Wiesz to, prawda?

-         Doceniam twoje poświęcenie – Westchnąłem – Nie musisz siedzieć przy sekcji. Wystarczy jak wypytasz Lekarza po fakcie.

Wyraźnie mu ulżyło. Nagle przyszło mi coś do głowy.

-         Słuchaj, nie dziwi cię, że Kac wszedł w spółkę z takim obszczymurem jak Jajco i cmentarze okrada? – Zapytałem.

-         Nie wiem – Zmienił wyraz twarzy z naburmuszonego na zadumany – Wydawało mi się, że kasy to on ma opór. Firma budowlana, willa, fura jak się patrzy, basen i to z wodą, nie to co u Szefa, kucyk dla dziecka. Jego żona chodzi obwieszona świecidełkami jak choinka na Nowy Rok. Ale wiesz jak to jest, kasy nigdy dosyć. Chciwość, pazerność, pogoń za cieniem, to choroba naszych czasów – Westchnął – Sinus Tempomat, jak powiadali starożytni Rzymianie.

Popatrzyłem na niego z podziwem. Nie wiedziałem, że zna łacinę. Niby zwykły Salceson a wewnątrz taki filozof.

A on odwrócił się i powlókł się jak na skazanie.

***

Zezowata Felicja zasłoniła swą obfitą piersią kasę fiskalną.

-         Że co? Wszystkie banknoty? Przecież zapłaciłam jak co miesiąc, dzwoń do komendanta jak mi nie wierzysz!

Ciężko było odkapować czy patrzy na mnie czy na kasę, zależy od tego, które oko wziąć za punkt odniesienia, ale żadne z oczu nie patrzyło przyjaźnie.

Spróbowałem jeszcze raz – Nie wszystkie, tylko dziesięciozłotówki i nie zabiorę tylko popatrzę, wezmę najwyżej jeden, ale dam ci za niego inny banknot.

Felicja sprawiała wrażenie, jakby wciąż nie rozumiała. Była dopiero trzecia po południu, zdecydowanie dla niej za wcześnie na aktywność zawodową. Albo zdecydowanie za późno.

-         Pieniędzy nie rozmieniamy – Powiedziała po chwili – Chcesz to możesz kupić szampana, trzysta za butelkę.

Wpadłem na pomysł.

-         Słuchaj, wczoraj był u ciebie klient i zapłacił prawdopodobnie fałszywymi pieniędzmi. Jak mi nie pokażesz kasy, to wezwę tu dochodzeniówkę, nie dość. że zrobią ci kipisz jak się patrzy to jeszcze zamkną interes na tydzień i komendant ci nie pomoże bo takie sprawy robi CBŚ z województwa. Dotarło?

Dotarło. Niechętnie otworzyła szufladę i odsunęła się na bok.

-         A grzeb sobie psie ile chcesz. Ale pamiętaj, że wiem ile tam jest i jak zginie jedna złotówka to pożałujesz!

Nie miałem pojęcia czego szukam. Wiedziałem tylko, że był to banknot 10-złotowy. W kasie leżało ich dokładnie siedem. Jeżeli Jajco mówił prawdę, to wśród nich była mapa Rzeźnika. Obejrzałem uważnie każdy z banknotów, ale żadnej mapy nie zauważyłem.

-         Wybierałaś z kasy jakąś dychę od wczoraj? – Zapytałem. Zaprzeczyła ruchem głowy.

-         Słuchaj, wezmę je wszystkie, tylko musze skoczyć do bankomatu po gotówkę.

-         Nie musisz, mam terminal – Ziewnęła. Tak, to zdecydowanie nie były godziny jej aktywności zawodowej. Może dlatego była taka wściekła.

Popatrzyłem na banknoty przy dziennym świetle. Na żadnym nie było mapy ani niczego innego, co by ją mogło przypominać. Tylko na jednej dziesięciozłotówce widniało kilka liter i cyfr nabazgranych długopisem, A5 16, B7 4. To nie była żadna mapa, tylko bazgroły bez sensu. Coś się musiało babci pomylić. Trudno zachować trzeźwość umysłu w tym wieku, w dodatku regularnie zabijając ludzi siekierą. Już to samo świadczyło o szaleństwie, kto normalny robi takie rzeczy? Nikt.

Gdy otwierałem drzwi samochodu zadzwonił telefon.

-         Słuchaj, nigdzie nie mogę znaleźć Lekarza – Salceson przez telefon głos zawsze miał skrzeczący jak kaczka. Zresztą, nie wiem, czy jak kaczka. Nigdy z kaczką przez telefon nie rozmawiałem.

-         Jak to nie możesz? Nie ma go w prosektorium? Miał przecież robić sekcję Rzeźnika.

-         Miał robić, ale Pan Maciek mówi, że zrobił wczoraj wieczorem. A teraz go nie ma. Ani w pracy ani w domu. Nie odbiera telefonu. Zniknął.

Salceson zawsze był sensatem – Oj, tam, zaraz zniknął. Może po prostu zapił i śpi u siebie.

-         Ale wszystkie jego rzeczy i samochód zostały w kostnicy. A żona mówi, że nie wrócił na noc. Pierwszy raz od dwudziestu dwóch lat. Mówię ci, coś tu śmierdzi.

-         Jak to w prosektorium – Mruknąłem – Już jadę, poczekaj tam na mnie.

 

***

-         Mam dobrą wiadomość i złą wiadomość, którą chcesz najpierw? – Zapytał Salceson. Czekał na mnie na korytarzu, tuż przy drzwiach wejściowych. Minę miał niewyraźną. Cały był jakiś niewyraźny.

-         Przestań się wygłupiać...- Zacząłem, gdy mi przerwał.

-         Czekaj, tak naprawdę to mam dwie złe wiadomości i jedną dobrą. No, może nie taką zupełnie dobrą, ale taką.... neutralną, powiedzmy. Jedną neutralną i dwie złe. Czyli trzy razem.

Patrzyłem na niego zdezorientowany.

-         Piłeś?- Pochyliłem się i pociągnąłem nosem.

-         Oj, tylko troszeczkę – Zachwiał się niespodziewanie i oparł o ścianę – Pan Maciek mnie poczęstował, własnej roboty. Musieliśmy, dla kurażu. Ty też będziesz musiał jak ci powiem te wszystkie trzy wiadomości. I jak to wszystko zobaczysz – Zachichotał. Był pijany w trupa. Nomen omen.

-         Gdzie Pan Maciek? – Rozejrzałem się. Może on był mniej pijany?

-         Odpoczywa – Salceson chwiejnie pokazał drzwi naprzeciwko – Tam.

Pan Maciek spał na podłodze. Chrapał, aż się szyby trzęsły. Obok niego stała litrowa butelka ze szklanym korkiem. Na etykiecie napisane było „Spirytus”. Raczej mi nie pomoże. Zamknąłem drzwi.

-         Wiesz, taki spirytus to jest zdrowy – Salceson pokiwał z przekonaniem głową tak energicznie, że się aż zatoczył – On jest d e z y n f e k u j ą c y. Zabija zarazki – Czknął i usiadł z rozmachem na podłodze.

-         To co masz mi do powiedzenia? – Usiadłem naprzeciwko.

-         To jak z tymi wiadomościami? Które chcesz najpierw? Bo wiesz, ja to bym zaczął od tych złych, najlepiej najgorszej. A potem spokojnie zmierzał do tej neutralnej, to ci się humor poprawi. Ale i tak będziesz musiał sobie łyknąć, zobaczysz.

-         Dawaj tę najgorszą – Było mi wszystko jedno.

-         Babcia znikła – Uśmiechnął się wyraźnie zadowolony – Niezłe co?

-         Jak to znikła? – Nie zrozumiałem.

-         No, ciała babci ni ma – Rozłożył ręce – Przeszukaliśmy z Panem Maćkiem wszystkie szuflady i ni ma! Nigdzie – Nie wiem czemu dodał szeptem.

-         Pięknie – Wyrwało mi się – Szef nam łby pourywa. I Lekarzowi też.

-         Jemu to już nie da się – Pokręcił głową Salceson – Nijak się nie da.

-         Bo co? – Nie rozumiałem.

-         Chodź to ci pokażę – Powiedział Salceson i spróbował wstać. Musiałem mu pomóc. Pociągnął mnie za rękaw w stronę schodów. Zeszliśmy do chłodni. Salceson otworzył drzwi na oścież.

-         O, dlatego się nie da. Bo nie wiadomo gdzie jest! Chociaż pewnie gdzieś tutaj – Znowu czknął i pokazał na jedną z szaf do przechowywania zwłok.

Oniemiałem. Szuflady chłodnicze były pootwierane a ciała odkryte. Ale nie to robiło największe wrażenie. Dolna szuflada w lewej szafie była wysunięta, bardziej niż reszta. Wyglądała jakby ktoś napełnił ją po brzegi keczupem. Ale to raczej nie był keczup. Świadczyło o tym wystające z szyflady ramię. Oraz stopa w bucie.

-         To Lekarz – Salceson wskazał paluchem – To jego zegarek i but, to znaczy Lekarza. Tak twierdzi Pan Maciek, a on się tu zna na wszystkim. Prawdziwy fachowiec. W dodatku jak zadzwonisz na komórkę Lekarza, to ją słychać. Gdzieś tam jest, w tej brei. Słychać jak dzwoni. Wodoodporna.

-         Jezu! – Tylko tyle byłem w stanie z siebie wydusić.

-         No to chcesz łyczka? – Salceson zaczął wyciągać z kieszeni butelkę.

-         Nie, nie chcę – Powstrzymałem go – A ta dobra wiadomość?

-         Neutralna – Poprawił - Nooo, to że znaleźliśmy w końcu Lekarza – Rozpogodził się – Tam jest! Mówiłem?

-         Taaak, mówiłeś. A dlaczego to niby „neutralna” wiadomość?

-         Bo nie ma pewności, czy znaleźliśmy całego. Ale na pewno większość.

***

-         Jak to „zniknęła”?! – Gdyby istniały wściekłe olbrzymie pomidory Szef wyglądałby teraz właśnie tak jak najbardziej wściekły z nich – I gdzie jest?! Wyparowała?! Czy wiesz co tu jutro będzie?!

Nie wiedziałem.

-         WIZYTACJA! – Wysyczał. Słowo wzleciało pod sufit i zawisło w powietrzu złowieszczo.

-         A to znaczy dużo ważnych gości, BARDZO ważnych! – Pomachał mi przed oczami kartką – To lista oficjeli zatwierdzonych przez resort. Przyjadą – Wyliczał - Wiceminister, Komendant Główny Policji, ważniaki z CBŚ-u. Miał tu nawet przylecieć inspektor Barnaby ze Scotland Yardu, profesor kryminalistyki na uniwersytecie w Midsommer. Na podstawie przypadku Rzeźnika wysnuł teorię, że Kuba Rozpruwacz też był kobietą. To może być ten, no.. – Zajrzał w papier – aha, przełom. Ale na szczęście nie przyleci bo mu pies zachorował. A tu taka kompromitacja. Zechcą zobaczyć ciało Rzeźnika i co ja im powiem? A na pewno zechcą, choć nie wiem po co, bo to tylko trup jakiejś babci. Trup jak trup, trupa nie widzieli czy co? Zwyczajny trup, nawet mały, bo i babcia nie za duża, ot taki trupek właściwie nie trup. Nie bardzo jest co oglądać. Gdyby to był prawdziwy Rzeźnik – mężczyzna, to może. Postawny, umięśniony, nawet muskularny to by było na co popatrzeć, ale tak? Boże, co ja mówię, już mi się w głowie miesza ze zgryzoty – Ukrył twarz w dłoniach a ja zobaczyłem jakie brudne ma paznokcie.

Nagle spostrzegł brak Salcesona - A w ogóle to gdzie jest ten grubas, twój partner?

-         W samochodzie. Odpoczywa.

-         Po czym odpoczywa do jasnej cholery? Po tym jak zgubiliście ciało Rzeźnika? – Wyraźnie odzyskał energię.

-         Nie, nie po tym. Po tym jak znalazł Lekarza.

-         A kto to? – Szef popatrzył na mnie nie rozumiejąc.

-         Policyjny patolog, który robił sekcję Rzeźnika.

-         Co z nim? Też zaginął?

-         Chwilowo, ale już się znalazł – Odparłem – A przynajmniej jego większość. W prosektorium w szpitalu. Poszatkowany na drobne.

To nim wstrząsnęło. Opadł na fotel. – Jak to się stało?

Wzruszyłem ramionami – Nie wiadomo. Pewne jest tylko to, że to nie samobójstwo.

-         Na pewno nie? Może jednak? – W oczach błysnął mu płomyczek nadziei – Krojenie trupów to ciężka praca, stresująca. Można depresji dostać a od niej do samobójstwa tylko jeden krok. Taki film widziałem, facet na rowerze wpadł do dziury w górach, depresji dostał ze strachu, że nie wyjdzie i żeby wyjść musiał sobie obciąć ramię. To może ten lekarz też depresji dostał i sobie obciął to i owo?

-         To nie przejdzie szefie – Pokręciłem głową.

-         Jezu, same nieszczęścia, a było tak pięknie. Dobra, kto jeszcze o tym wie?

-         No ja, Salceson i Pan Maciek. Pan Maciek to pracownik prosektorium. Dozorca czy ktoś taki. Nie informowałem jeszcze kryminalnej.....

-         I niech tak zostanie! – Szef zmarszczył czoło intensywnie myśląc – Oczywiście na razie, do zakończenia wizytacji. Jemu i tak już nic nie pomoże bo on trup, ten lekarz, tak? – Upewnił się.

-         Jak najbardziej, na dwieście procent trup – Przytaknąłem.

-         No to nie ma sprawy, może poczekać, takim nigdzie się już nie spieszy – Odetchnął – Widzisz, jak mi, to znaczy nam, jutro dadzą te medale i awanse, to gdy się potem coś wysypie to całe ministerstwo będzie nas kryło. Bo się przecież nie przyznają, że coś sknocili, o czymś nie wiedzieli czy zaniedbali. Więc to, że zaginęło czy znalazło się ciało tego czy tamtego nie będzie miało już znaczenia. Przydepczą, przyklepią i będzie po sprawie. Tak jak z tym pilotem co wylądował na rzece tylko dlatego, że sobie nogą jakiś bezpiecznik od podwozia wyłączył niechcący w samolocie. Medalik za ładne lądowanie dostał? Dostał! A to, że tam coś kopnął czy stuknął butem to już nieistotne. Ważne, że bohater. O narodowych bohaterach mówimy dobrze albo wcale. I tak z nami będzie. Musimy tylko przetrzymać jeden dzień albo dwa. Martwi mnie ten Pan Maciek. Można mu zaufać?

-         Na razie na pewno tak – Nie znałem jego możliwości, ale litr spirytusu dawał pewne podstawy do wiary, że przez najbliższe kilkanaście godzin nic poza chrapaniem się z niego nie wydobędzie. Szefa to wyraźnie ucieszyło.

-         Cholera, że to lekarz się znalazł a nie ten, czy tam ta Rzeźnik. Ta Rzeźnik, kiepsko brzmi.

-         Tak, myśleliśmy o tym już z Salcesonem. Ale nic nie przychodzi nam do głowy.

-         Rzeźnica? Nie, to jak krajalnica. Niby by i pasowało, ale jakoś dziwnie. Jak sprzęt AGD. Nie sądzisz?

Sądziłem.

 

***

Salceson spał w najlepsze. Gdy zapaliłem silnik otworzył jedno oko.

-         Co jest?

-         Mamy znaleźć ciało babci, do jutra. Inaczej Szef nam łby pourywa.

-         Aha – Powiedział i opuścił powiekę. Widać było, że jeszcze się dobrze nie obudził. Nagle otworzył szeroko obydwoje oczu – Jasny gwint! Pamiętam wszystko, choć wolałbym nie. Co robimy?

Wróciliśmy do prosektorium. Tak jak podejrzewałem, spirytus wciąż działał, Pan Maciek spał sobie w najlepsze. Zeszliśmy na dół.

-         Na pewno tu jej nie ma? – Zapytałem.

Salceson pokręcił głową – Przeszukaliśmy wszystko, nawet za szafy zajrzeliśmy. Ciała brak.

Wpadłem na pomysł – Słuchaj, a może weźmy trupa innej staruchy, strzelmy jej parę razy w łeb, w końcu co za różnica, jak dostanie osiem kul w japę to i tak rodzona matka jej nie pozna, nie? Z tego co pamiętam ta Rzeźnik miała befsztyk zamiast twarzy.

Nie bardzo mu się to podobało, ale nie było wyjścia. Niestety, w trupiarni nie było żadnego podchodzącego ciała. Jak na złość ani jednej starej baby. Przeszukaliśmy wszystkie szuflady i zero. Facetów było do wyboru, do koloru, bo nawet jeden Murzyn się trafił, ale kobiety były tylko dwie, obydwie w wieku zupełnie nieodpowiednim.

-         Cholera, nie umierają czy co? – Denerwował się Salceson – Starców jest kilku a takiej baby co by nam się nadała – żadnej.

-         Kobiety żyją statystycznie dłużej niż mężczyźni – Zauważyłem.

-         No to co? – Zdenerwował się jeszcze bardziej – To bez związku. Jak żyją dłużej to powinny umierać później a nie wcale.

Popatrzyłem na zegarek, dochodziła siódma – Może to „później” jeszcze nie przyszło?

-         Później to znaczy w starszym wieku a nie później w ogóle! – Dostał piany – I co teraz?

Nagle coś mi zaświtało.

-         Pamiętasz co mówił nam Jajco o Kacu?

Nie pamiętał.

-         Jajco z Kacem okradają groby na cmentarzu miejskim. Może nam pomogą.

Dalej nie rozumiał – Jak nam pomogą?

***

-         Pogięło was?! – Jajco wytrzeszczył oczy. Jakby je tylko troszkę bardziej wytrzeszczył na pewno by mu wypadły na podłogę i poturlałyby się złośliwie pod łóżko. Ale w porę się pohamował i zatrzymał proces wytrzeszczania na właściwym etapie. Efekt był widoczny a gałki oczne pozostały we właściwym miejscu.

-         Potrzebujemy, nie pytaj po co, trupa jakiejś starej baby. I to na jutro rano – Westchnąłem. Sam nie wierzyłem, że go o to proszę.

-         A skąd ja wam wezmę martwą staruchę? Ja tylko torebki wyrywam, nie każda zaraz walnie z tego powodu na zawał. Kobiety rzadziej mają wieńcówkę od facetów. Niby mogę wyrwać torebkę z całą emeryturą to wtedy umrze z głodu, ale to trwa. Człowiek może bez jedzenia ze trzy tygodnie wytrzymać, no, może staruchy to dwa maksimum, ale i tak na jutro nie da rady. Do tego zwykle kitrają jakieś zapasy w domu, a poza tym emerytury dziesiątego przychodzą a dzisiaj dopiero trzeci. W najlepszym wypadku udałoby się na ...- Zaczął liczyć na palcach.

-         Nie o to chodzi – Przerwałem mu matematyczne popisy – Potrzebujemy trupa z cmentarza. Świeżego.

-         A, to trzeba było tak od razu – Odetchnął – Tak to co innego. Macie jakieś życzenia szczegółowe czy może być jak leci?

-         Musi być tylko stara – Mruknął Salceson. Jemu też było bardzo nie w smak, że angażowaliśmy w to wszystko Jajco, ale nie było wyjścia.

-         Nie powinno być problemu – Jajco sięgnął do szuflady i wyciągnął stamtąd jakieś kartki papieru – Popatrzmy, co tutaj mamy.. tralala.. Najlepsza byłaby Makowska, 89 lat, z przedwczoraj, wzrost 156 centymetrów, waga około 60 kilo, może być?

Słuchałem osłupiały – Co to jest? – Wskazałem kartki, z których czytał.

-         Wykazy zmarłych z urzędu gminy. To poufna dokumentacja, nawet dozorca cmentarza nie ma pełnych danych. Trzeba mieć dojścia, żeby się nie narobić za fryko. Nie ma co kopać byle gdzie, za dużo wysiłku na pracę w ciemno. Smierć jest skatalogowana, opisana i posegregowana – Potrząsnął plikiem – Idziemy z Kacem jak po swoje. Potrzeba młodego mężczyzny lat 20-25 czy babki koło czterdziestki? Tu jest wszystko. Rach ciach i już.

Teraz Salceson wytrzeszczył oczy – Jak to „potrzeba”? Komu „potrzeba”?

Jajco popatrzył na nas z pobłażaniem – To nie wiecie? No tak, skąd macie wiedzieć. Handel tym towarem to niezły biznes, niszowy, że tak to ujmę. Konkurencja właściwie żadna a pieniądze konkretne. Kac ma mnóstwo zleceń, cały kraj zaopatrujemy, najwięcej biorą producenci szkieletów i eksponatów do uczelni medycznych, preparatorzy, ale ci to tylko czaszki, nawet nie przypuszczacie, ile ludzi chce mieć ludzką czaszkę na biurku. Taki szpan. Poza tym ośrodki naukowe, zwłaszcza atestujące sprzęt bhp, ciała wychodzą zdecydowanie taniej niż manekiny. Zdarzają się nawet zlecenia od osób prywatnych, niedawno na przykład klient zamówił staruszka w dobrym stanie, bo przychodził inspektor z ZUSu na kontrolę, a jego ojciec, którego rentę pobierał z tej łatwowiernej instytucji, nie żył już od dłuższego czasu. Więc posadzili nieboszczyka w fotelu, przykryli kocem i powiedzieli, że staruszek śpi. Inspektor przyszedł, zobaczył i wpisał co trzeba do formularza. Gdyby swojego tatusia jak umarł wsadzili do zamrażarki, to by mieli jak znalazł, a tak musieli od nas kupić i jeszcze za odbiór potem dodatkowo dopłacić. A my tego dziadka opchniem wkrótce drugi raz do instytutu w Poznaniu. Tylko musimy chwilowo trupka przetrzymać w bezpiecznym miejscu, bo jeszcze pro formy nie zapłacili. To jest biznes!

Słuchaliśmy oniemiali. Wreszcie Salceson odzyskał mowę.

-         Słaby ten biznes, jak musisz dorabiać kradnąc torebki pod kościołem.

Jajco nieco się stropił – Fakt, kurczę, tak naprawdę to kasę kosi Kac, on ma firmę i faktury wystawia, a ja tylko za robola jestem. Grosze mi płaci, kutwa jeden. Tyle, że fanty pozwala mi zabrać, zegarek, komórkę, zawsze coś. No, ale dosyć żalów, jak pasuje wam ta Makowska to pozostaje tylko omówić kwestię ceny.

Chciał 200 złotych, udało się stargować do 150. Kręcił nosem, w końcu się jednak zgodził.

-         Ale dychę dla stróża musicie sami odpalić – Powiedział.

-         Jaką dychę? – Nie zrozumiałem.

-         Stróż na cmentarzu bierze dychę za ślepotę – Wyjaśnił – Przecież nie będziemy ryzykować, że nas psy z łopatą nakryją. Warunkiem jest ubranko robocze – Wyciągnął z szafy szary drelich nie pierwszej ani nawet nie piątej czystości – Takie jak mają grabarze. To na wszelki wypadek, gdyby jakaś wścibskie oczy nas zobaczyły. Poza tym mogiła musi być taka jak przed akcją, czysta, kwiaty równo poustawiane, znicze wszystkie, kraść nie wolno, jasne?

-         Zgłupiałeś? – Zdenerwował się Salceson – Płacimy ci półtorej stówy za babcię ale nie idziemy tam z tobą. Sam ją musisz wykopać.

-         Sam wykopię, nawet nie mam więcej szpadli – Zgodził się Jajco – Ale w pojedynkę ciała nie wyciągnę. Nawet jak to tylko 60 kilo, to dół głęboki na dwa metry a ja Herkulesem nie jestem. Dlatego Kac mnie zatrudnia, bo samemu trupa się z dołu nie wydostaniesz. Pomoc potrzebna. Jeden z was musi być tam ze mną, inaczej nie da rady. Macie dychę? Bo ja drobnych dzisiaj nie posiadam, akurat.

Pomachałem mu przed nosem plikiem dziesięciozłotówek od Felicji. Postanowiłem, że to ja pojadę z Jajcem na cmentarz. Salceson bał się ciemności. Przynajmniej na trzeźwo.

***

Czekaliśmy aż się ściemni. Tak zaordynował Ślepy Leon, dozorca cmentarza. W życiu nie widziałem starszego człowieka. Nie brał udziału w pierwszej wojnie światowej tylko dlatego, że był już wówczas za stary na pobór.

-         Jestem ślepy tylko po zmroku – Powiedział chowając moją dychę do kieszeni. I zamknął nam drzwi do stróżówki przed nosem.

-         Nie przejmuj się, Leon to cham. Zawsze jest taki. Obora w porównaniu z miejscem gdzie się wychowywał to Wersal. Czasami daję jemu lub jego żonie lokalizację tego czy tamtego grobu, za darmo, to nawet „dziękuję” nie powie.

-         A jemu to po co? – Nie rozumiałem.

-         On też ma na boku swój malutko interesik – Jajco wzruszył ramionami – Każdy orze jak może. Musimy czekać.

No to czekaliśmy. Wreszcie, gdy zrobiło się naprawdę ciemno, Jajco ziewnął i bez słowa zaczął gramolić się na zewnątrz. Poszedłem w jego ślady.

Całe szczęście, że Jajco miał rozpiskę gdzie leży poszukiwana przez nas mogiła, inaczej w życiu byśmy jej nie znaleźli, tyle tu było grobów.

-         Ech, ludziska umierają – Filozoficznie zauważył Jajco zatrzymując się przy świeżej kupie ziemi – To tutaj.

Kopanie szło mu sprawnie, inna rzecz, że gleba była miękka i łatwo poddawała się łopacie. Po niecałej godzinie trumna była odsłonięta.

-         Poświeć mi teraz, muszę odpiąć zatrzaski – Powiedział odstawiając szpadel na bok. Poświeciłem.

Kobieta była umalowana jak na karnawał. Przypominała mi woskową figurę z wystawy, która widziałem kiedyś na molo w Sopocie. Biała skóra zdawała się świecić w promieniach latarki. Poczułem dreszcz.

-         No, koniec odpoczynku babciu – Westchnął Jajco i zaczął ją wyciągać z trumny. Zrobiło mi się jeszcze bardziej nieswojo.

-         Coś lekko idzie – Zdziwił się Jajco. Nagle zaklął – Cholera! Poświeć mi tutaj, niżej!

Kobieta ubrana była w długą, czarną suknię. Za długą. Zdecydowanie za długą.

-         Daj no mi te latarkę – Jajco wyciągnął rękę. Podałem mu i cofnąłem się od krawędzi dołu. Usłyszałem jak klnie ponownie.

-         Słuchaj, musicie mieć całą babcię, połowa wam nie starczy?

-         O czym ty mówisz? – Pytanie było tak absurdalne, że niemal zapomniałem o grozie sytuacji – Jaka połowa?

-         Górna. W znakomitym stanie. Widzisz, w opisie nie mam na co umarł nieboszczyk, a ta tutaj najwyraźniej wpadła pod pociąg albo na piłę tarczową. Od góry do pasa super, ale dalej....

Dalej nie było dużo. Właściwie nic. A raczej trochę. W każdym bądź razie o wiele za mało.

-         Jezu, nie wiem, muszę pomyśleć – Sytuacja zupełnie mnie zaskoczyła.

-         To myśl szybciej bo czas nam się kończy. Za dwie godziny zacznie szarzeć i będziemy musieli się zwijać. A trzeba jeszcze zasypać dziurę ziemią i ułożyć wieńce jak były.

W ostateczności mogliśmy wsadzić ciało w worek na zwłoki a dół upchać na przykład poduszkami.

-         Słuchaj, trochę mogę zejść z ceny – Niechętnie mruknął Jajco – Umawialiśmy się na całą babcię a tej tutaj jest powiedzmy dwie trzecie. Niech będzie moja strata, 120?

-         Dobra, bierzemy tę. Jakoś sobie poradzimy – Zadecydowałem. Odetchnął. Wyraźnie nie chciało mu się kopać nowej dziury.

Ciało wpakowaliśmy do bagażnika. Jajco nagle ruszyły wyrzuty sumienia.

-         Wiesz, jak to jest takie istotne, to mogę postarać się o całą babcię, tylko nie na dzisiaj, dajmy na to za jakieś dwa, trzy dni.

Poklepałem go po ramieniu – Daj spokój. Przecież nie będą jej wyciągać z worka ani macać.

***

 

-A jak zechcą ją wyciągnąć z worka albo pomacać? - Salceson patrzył krytycznie na zwłoki – To co wtedy? Powiemy, że sukces był połowiczny?

-         Nie marudź, po jaką cholerę mieliby to robić? –Położyłem ciało na podłodze przy szafie chłodniczej – Otworzę szufladę i rozepnę zamek tylko trochę, przecież to stara baba, kto tam by ją chciał oglądać? Może w ogóle nie zechcą. Wszystko będzie dobrze.

Pokręcił głową, malkontent.

-         No nie wiem, jest takie prawo, że jak coś może źle pójść to na pewno pójdzie. Zobaczysz, że zechcą jej buty obejrzeć. Albo kolana.

-         Kolana?! Po co mieliby oglądać jej kolana?

Wzruszył ramionami. – Się zobaczy. Jeszcze trzeba ją zastrzelić.

-         Po co? Przecież martwa jest jak diabli, pociąg ją rozjechał – Nie skapowałem.

-         A ślady po kulach? – Rany, miał rację! – Poza tym ciekaw jestem jak wytłumaczyłbyś fakt, że Rzeźnik wygląda dokładnie tak samo jak niejaka Makowska, którą pochowali dwa dni temu. Jej rodzina na pewno by się zdziwiła, że ich babcia była poszukiwanym w całym kraju seryjnym mordercą.

Miał rację. Posadziłem babcię pod ścianą. Z powodu pewnych niedostatków w dolnej partii ciała kiepsko było ze stabilnością więc podparłem ją z obu stron krzesłami, to przestała się przewracać. Salceson wyjął pistolet, zarepetował i wycelował.

-         Tylko nie spudłuj – Powiedziałem – Osiem w twarz i siedem w serce.

Opuścił broń – Jak to? Siedem w twarz i osiem w serce, tak było.

-         No coś ty? Odwrotnie! Przecież pamiętam!

Salceson poczerwieniał – Ty „pamiętasz”?! Ja strzelałem, to wiem lepiej. Siedem w japę , osiem w klatę. Zawsze tak strzelam.

-         Zawsze? A ile razy strzelałeś do człowieka? – Zakpiłem.

-         Na strzelnicy tak strzelam baranie!- Obruszył się – Trach, trach i już. To odruch warunkowy.

-         Aha, nie wiedziałem, że taki z ciebie komandos, Salceson.

-         No to już teraz wiesz – Powiedział i wycelował w trupa. Zatkałem uszy, ale Salceson tylko stał i celował. Im bardziej celował tym bardziej tylko stał. W końcu opuścił broń.

-         Nie mogę – Westchnął – Tak do kobiety....i to jeszcze martwej. Jakoś nie wypada.

-         Wtedy nie przeszkadzało ci to, że była kobietą. Wygarnąłeś do niej równo, cały magazynek, jak to mówisz, jak na strzelnicy.

-         No tak, ale tamta to miała nóż w ręce.

Rozejrzałem się. Na stole sekcyjnym leżały instrumenty chirurgiczne. Podszedłem, wziąłem coś w rodzaju skrzyżowania piły z maczetą i wsadziłem babci do ręki. Nie chciała za bardzo trzymać, ale poprawiłem i się udało.

-         Wal teraz – Powiedziałem.

Popukał się w czoło – To nie to samo. Tamta stała a ta siedzi.

-         No nie postawię ci jej, bo nie bardzo jest na czym, jakbyś zapomniał. Musisz sobie wyobrazić, że stoi. To nie takie trudne, po prostu zamknij oczy i....

-         I co? Z zamkniętymi oczami mam strzelać? Nie dam rady – Salceson opuścił ręce – Masz, ty to zrób – Podał mi pistolet.

-         Ja? Dlaczego ja? – Perspektywa strzelania do trupa nie wydawała mi się zachęcająca.

-         Bo nie ma tu nikogo innego! – Zdenerwował się – Przecież nie poprosimy Pana Maćka!

Miał rację. Nie było wyjścia.

Wcale nie było to takie straszne. Z dwóch metrów trafiałem raz za razem. W końcu zamek pozostał otwarty, magazynek był pusty. Salceson podszedł do ciała.

-         Miazga – Powiedział z satysfakcją – Rodzona matka by jej nie poznała.

-         Mordercy! – Krzyk był tak przejmujący, że prawie upuściłem pistolet. Obejrzałem się. Na progu pomieszczenia, trzymając się framugi chwiał się Pan Maciek. Chyba obudziły go strzały, zupełnie niepotrzebnie.

-         Jak mogliście?! I to policjanci, stróże prawa! Bezbronną kobietę! Jak psa!

Podszedłem do niego. Cofnął się przerażony i oparł plecami o ścianę.

-         To nie tak, to tylko ciało. Pamięta pan, tamta znikła, potrzebowaliśmy ciała na zastępstwo....

-         I dlatego musieliście zabić kogoś innego?! Tak po prostu?! - Wyjąkał osuwając się w dół – Ale dlaczego ją?! – W końcu usiadł i jęknął rozdzierająco – To przecież Makowska spod dwójki, ona nic złego nikomu nigdy. Co rano przez tory na bazar chodziła, po świeże warzywa i owoce dla wnucząt, nie dla siebie. Jak mogliście potwory?!

-         A pan skąd wie, że to Makowska? – Z niepokojem w głosie zainteresował się Salceson – Po czym pan to poznaje? Przecież nie po twarzy do cholery!

-         Nie powiem wam, bestie! – Nagle wstał, zerwał z siebie marynarkę i zaczął nią wymachiwać przede mną – Idźcie sobie! Won! Choćbyście mnie krajali na kawałki to wam nie powiem! Nic wam nie powiem! Nic nie powiem....- Zaciął się. Nagle sflaczał, usiadł i zamknął oczy. Pomacałem mu puls.

-         Zawał? – Spytał Salceson z nadzieją.

-         Niestety tylko zasnął – Puściłem jego przegub. Pan Maciek zachrapał. Widać spirytus podjął pracę po chwilowej przerwie.

-         Po czym on poznał, że to Makowska? – Salceson stał i patrzył na trupa – Przecież z gęby to ma kotlet. Bardziej przypomina szynkę parmeńską niż człowieka.

-         Nie ma co się zastanawiać – Spojrzałem na zegarek – To małe miasto, może poznał sukienkę? Gwarantuję ci, że ani minister ani szychy z Komendy Głównej na pewno Makowskiej nie znali, to nie poznają, że to Makowska. Dawaj, trzeba ją umyć i do worka. Nie mamy za dużo czasu. Rozbieraj ją z ciuchów a ja przyniosę wodę w wiadrze. Nie może być taka zakrwawiona.

Salceson spojrzał na mnie z niesmakiem – Musimy ją rozbierać? To jeszcze gorsze niż strzelanie do trupa.

Popukałem się w czoło – Spójrz baranie do szuflad. Widzisz tu jakiegoś gościa w garniturze? Wszyscy goli jak święci tureccy. Nie może leżeć w kiecce jakby do kostnicy wróciła prosto z balu sylwestrowego, jasne?

Z niechęcią przyznał mi rację.

-         Co robimy z nim? – Wskazałem Pan Maćka chrapiącego pod ścianą.

-         Zanieśmy go do jego kanciapy – Salceson ujął go pod ramiona – Pewnie nie będzie nic pamiętał jak się obudzi. Wlał w siebie cały litr spirytusu. Normalnego człowieka by to zabiło. Mam nadzieję, że on po tym straci chociaż pamięć.

-         No nie wiem – Powątpiewałem – Makowską rozpoznał bezbłędnie. Może dla pewności zamknijmy go w tej kanciapie na klucz, żeby nie przeszkadzał jakby co.

Tak też zrobiliśmy. I to był nasz wielki błąd.

***

Delegacja miała przyjechać punktualnie o dziesiątej. Godzinę wcześniej, na wyraźny rozkaz Szefa, stawiliśmy się u niego w domu. Dawno nie widziałem Salcesona w mundurze. Sądząc z tego, jak w nim wyglądał, mundur też go dawno nie widział.

-         No co? – Wciągnął brzuch gdy zobaczył jak na niego patrzę – Skurczył się w praniu.

-         Dziwne, że tylko w pasie – Mruknąłem – Podobno mężczyzna po drugim dziecku bardzo tyje.

-         Odwal się – Stęknął nabierając powietrza. Mundur na powrót napiął się jak spinaker na wietrze, aż guziki zatrzeszczały.

-         Dobrze, że jesteście – Szef wyglądał jakby go wyprasowali razem z mundurem. Nawet zaczeskę miał jak prosto z magla – Znaleźliście ciało mam nadzieję?

-         Tak jest! – Zasalutowałem. – Znaleźliśmy.

-         No! – Wyraźnie mu ulżyło – Czyli wszystko na miejscu?

Potaknąłem nie wchodząc w szczegóły.

-A co z tym Lekarzem? – Zapytał polerując buty o tyły nogawek

-Melduję, że niestety nadal nie żyje – Powiedział Salceson.

-         Aha – Nie wyglądał na specjalnie rozczarowanego – No trudno, zajmiemy się nim jutro, po tym jak dostaniemy odznaczenia. Coś wymyślimy prawda?

Salceson niechętnie przytaknął. „Wymyślimy „ znaczy „wymyślicie”. Jak zwykle.

-         A teraz najważniejsze, słuchajcie uważnie – Szef z zadowoleniem patrzył na swoje świecące obuwie – Jak zapytają o to, jak wpadliście na trop Rzeźnika? To odpowiecie ... – Szef zawiesił głos.

-         Właściwie to....- Zacząłem i spojrzałem bezradnie na Salcesona. Ten cwanie gapił się w podłogę.

-         Otóż to! – Szef rozpromienił się – Nic nie odpowiecie. Na to pytanie ja odpowiem. Uważajcie teraz !- Zmienił głos - Otrzymaliśmy odpowiednie informacje z Komendy Wojewódzkiej i uważnie się z nimi zapoznaliśmy. Potem rozpoczęliśmy rutynową obserwację wybranych celów. W ten sposób dokonaliśmy wstępnej selekcji podejrzanych. Do ich obserwacji zostali skierowani nasi najlepsi funkcjonariusze i to oni, dzięki swej nieustępliwości i profesjonalizmowi wpadli na trop mordercy, co doprowadziło do jego eliminacji. Niezłe, co? Sam napisałem – Dodał z dumą – Trochę żona pomogła, ale tylko na początku.

-         Bełkot – Mruknął pod nosem Salceson.

-         Co tam? – Szef na szczęście nie dosłyszał.

-         Bardzo dobre. I profesjonalne. I doskonałe. A jak zapytają o szczegóły?

-         Z uwagi na dobro prowadzonego śledztwa na razie nie możemy ich ujawnić – Gęba mu się roześmiała.

-         A co powiemy Komendantowi Głównemu?

Szef nie stropił się ani trochę – Jemu damy wasz raport. O tym, jak ze wzmożoną czujnością oraz zmotywowani bezpośrednim poleceniem służbowym od waszego bezpośredniego przełożonego, czyli mnie, obserwowaliście okolicę i spostrzegliście ślady krwi na ubraniu jednej z kobiet w kościele. Aby wyjaśnić ów niepokojący fakt udaliście się za nią do miejsca jej zamieszkania. A ona tam rzuciła się na was z ostrym narzędziem w celu dokonania naruszenia nietykalności osobistej funkcjonariusza na służbie. W obronie własnej użyliście broni służbowej.

-         To ostatnie się zgadza jak najbardziej – Salceson przestał gapić się w podłogę i przeniósł wzrok na sufit.

-         Jesteśmy kryci na oba pośladki. Jedno tylko mnie martwi – Szef zmarszczył brwi.

-         Tylko jedno? – Zapytałem nieostrożnie ale nie skojarzył.

-         Otóż regulamin przewiduje oddanie strzału ostrzegawczego – Ciągnął Szef – Oczywiście po uprzednim wezwaniu „Stój bo strzelam!”.

-         Nie zdążyliśmy ...- Zaczął Salceson, ale Szef nie zwrócił na to uwagi.

-         Wezwanie do zatrzymania oczywiście uczyniliście, to jasne. Nie śmiałbym nawet pomyśleć, że tego nie zrobiliście. Ale ponieważ Rzeźnik nadal kontynuowała napaść musieliście oddać strzał ostrzegawczy. Jednak według waszego raportu strzeliłeś do niej piętnaście razy, Salceson. Wychodzi na to, że albo po oddaniu strzału ostrzegawczego wyjąłeś magazynek i uzupełniłeś tak na wszelki wypadek amunicję, słusznie przewidując że wezwana nie zaprzestanie ataku, co zakłada, że nosisz w kieszeni naboje luzem, a to jest sprzeczne z regulaminem. Albo oddałeś strzał ostrzegawczy prosto w jej głowę, co z kolei podważa że tak to określę jego„ostrzegawczość”. No i tu jestem w kropce.

-         Ja oddałem strzał ostrzegawczy – Powiedziałem – W górę, przez otwarte okno, aby nie spowodować groźnego rykoszetu w pomieszczeniu.

-         Tam nie było...- Zaczął Salceson, ale w porę się pohamował.

-         Uff- Wyraźnie mu ulżyło – Wiedziałem, że jest jakieś logiczne wyjaśnienie! No to do roboty – Zatarł ręce – Będzie dobrze! Chodźcie, podwiozę was do komendy.

Wyszliśmy z domu. Idąc w stronę garażu szliśmy tuż nad brzegiem słynnego pustego basenu Szefa. Specjalnie gapiliśmy się w inną stronę, ja w niebo, Salceson pod nogi, żeby tylko nie patrzeć w stronę ogródka. Zaczepiłem o grabie i wywaliłem się jak długi.

-         Piękny trawnik – Powiedziałem zbierając się do pionu.

-         Tak jest o wiele lepiej, mówiłem wam już! – Mruknął Szef gapiąc się na swój basen – O wiele. Nie rozumiem ludzi, którzy napuszczają sobie wody do basenu, to czysta głupota. Liście lecą, ptaki srają, piachu zawsze nawieje. Zaraz jakiś kret wpadnie. Utopi się i gnije w wodzie. Pływać w tym – Otrząsnął się z obrzydzeniem – Ohyda! A jakie koszta! NIEBOTYCZNE! A tak, proszę, czysto, schludnie, raz na tydzień się zamiecie szczotką po dnie i aż się błyszczy. A ile miejsca! Można sobie fotele wstawić i w durnia grać, na przykład. Od wiatru osłoni, karty się nie plączą na stoliku. A basen jest? Jest i nie ma co się czepiać.

***

 

Wyglądali jakby wyszli prosto od krawca.. Ściskali nam dłonie i klepali po plecach. Szef zaordynował catering w postaci pączków i bajaderek, żarli więc ciastka i popijali kawą z ekspresu. Kiwali głowami i uśmiechali się do siebie. I do nas.

-         No, chłopcy, wszystko idzie w dobrym kierunku – Konfidencjonalnie szepnął Szef po trzydziestu minutach wymiany uśmiechów i uścisków rąk – Zaraz nas odznaczą.

Fakt. Ustawili rzędem Szefa, mnie i Salcesona. Potem Komendant Główny podziękował, pogratulował i życzył. Szef dostał order, my po medalu. Taki niewysoki w granatowym mundurze wygłosił krótkie przemówienie, że zaufanie, ciężka praca, dobro społeczeństwa i solidna policyjna robota. Zwłaszcza to ostatnie się bardzo spodobało Szefowi. A potem chcieli zobaczyć Rzeźnika.

Zapakowali nas do busa i pojechaliśmy pod kostnicę. Zaprowadziliśmy towarzystwo do prosektorium. Salceson otworzył szufladę, do której rano zapakowaliśmy Makowską. Rozpiął suwak. Zrobił się lekki zamęt, bo wszyscy naraz chcieli zajrzeć.

-         Ohyda! – Wydusił z siebie Komendant Główny – Ale miazga!

-         Obrzydliwość – Potwierdził Wiceminister wyciągając komórkę – Strzelę sobie fotkę to pokażę Ministrowi.

-         Ja też, dla podwładnych z Komendy Głównej – Komendant również sięgną po telefon.

-         I ja zrobię, dla żony – Powiedział Szef ustawiając się w kolejce.

Podszedł do mnie chudy facet w garniturze – A ja chciałbym obejrzeć kolana Rzeźnika. Da się zrobić?

Zmroziło mnie. Kolana! Musiałem mieć nietęgą minę bo zaczął tłumaczyć.

-         Na jednym miejscu, w które podrzucono zwłoki znaleźliśmy odcisk lewego kolana. Rzeźnik otwierając walizkę przykląkł na piasku i zostawił ślad. To jedyny ślad jaki mamy. Moglibyśmy uzyskać stuprocentową pewność, że to on, to znaczy, że on to ona. Mi ten odcisk co prawda bardziej wygląda na odcisk kolana mężczyzny, ale nie da się wykluczyć że ona miała duże, szerokie kolana jak facet. Oficjalne polecenie przyjdzie dopiero jutro, ale akurat jestem na miejscu i, sami rozumiecie. Byłoby już załatwione. Otwórzmy tylko bardziej szufladę i rozepnijmy zamek. Odpowiednie rzeczy mam przy sobie – Wyciągnął z kieszeni szare płaskie pudełko – Tu mam odcisk modelu w plastelinie dla porównania, wystarczy mi dziesięć minut.

-         Tak, oczywiście – W głowie miałem pustkę – Nie ma sprawy. Tylko .....

Popatrzył na mnie pytająco.

-         Tylko muszę iść do toalety! – Wypaliłem w poczuciu totalnej bezradności.

-         Rozumiem, poczekam – Powiedział i schował pudełko do kieszeni. Ruszyłem do drzwi. Po drodze zgarnąłem Salcesona.

-         Słuchaj, ten w garniaku chce obejrzeć kolana naszej babci – Wysyczałem, gdy weszliśmy na schody – I to teraz?

-         Jasna cholera! Mówiłem, że tak będzie! Po co mu to?!

Wytłumaczyłem. Załamany usiadł na stopniach.

-         Jak coś może źle pójść to pójdzie. Odciski kolan, wpadłbyś na to? To koniec. Zabiorą nam te medale i wywala na zbity pysk. Dobrze będzie jak do mamra nie wsadzą. Nic tylko się upić z rozpaczy.

Upić! Nagle do głowy wpadł mi pomysł – Wiesz gdzie Pan Maciek trzyma spirytus?

Skinął głową – Wiem. Wszędzie. Na przykład w szafce przy wejściu do laboratorium. Na drugiej półce. Zresztą na każdej półce. Tam jest chyba tylko spirytus.

-         Leć po tyle flaszek ile dasz radę przynieść. Może jeszcze nie wszystko stracone.

Spojrzał na mnie z niedowierzaniem, ale posłusznie podniósł się ze schodów i powlókł do góry. Wróciłem na salę. Seans fotograficzny trwał w najlepsze. Wiceminister z Szefem właśnie próbowali posadzić ciało babci w szufladzie a gość z CBŚu ustawiał lampę koło szafy.

-         Panowie! – Prawie krzyknąłem. Obejrzeli się lekko zdezorientowani – Mam taką propozycję. Myślę, że oficjalna część uroczystości jest już za nami więc pozwólcie, że zaproszę was na skromny poczęstunek. I tym razem nie będą to ciastka.

Do sali wszedł Salceson z czterema flaszkami pod pachą. Atmosfera wkrótce się rozluźniła.

***

-         To byyyłł baaardzodzo świetny dobry pomysł – Wyjąkał Szef próbując wsadzić język do butelki. Ale zapomniał wyjąć korka, więc szło mu niesporo. Niemniej i tak trzymał się najlepiej z całej reszty. Wiadomo, poważny trening na prowincji to nie na miastowe chucherka.

Niemniej i on miał dosyć. Jak wszyscy. Podłożyłem mu pod głowę zwiniętą bluzę od munduru. Po chwili spał jak dziecko.

-         Co teraz? – Zapytał Salceson.

-         Teraz to musimy zrobić dwie rzeczy. Po pierwsze załatwić odciski kolan – Podszedłem do nieprzytomnego faceta z CBŚu. Miał słabą głowę, załatwiła go jedna szklanka. I to nawet chyba niecała.

Wyjąłem mu z kieszeni pudełko i otworzyłem. Wewnątrz był odcisk podobny kształtem do niewielkiej podłużnej miseczki. Obok było gładko, pewnie na odcisk porównawczy. Podałem pudełko Salcesonowi. Wiedział co i jak, ustaliliśmy to jeszcze w trakcie libacji. Ja zająłem się resztą.

-         Może lepiej poczekać aż się pobudzą, oni przecież są w drobiazg pijani, mogą nie dać rady chodzić?- Salceson rozpiął spodnie.

-         Coś ty?! – Na chwile przerwałem oblewanie wszystkiego spirytusem – Teraz jest idealnie. Nic nie będą pamiętać a jak im się tyłki przypieką to jeszcze będziesz ich musiał gonić, tak będą uciekać.

-         No, zobaczymy – Widziałem, że ma wątpliwości – Szkoda tylko, że od razu nie wpadliśmy na ten pomysł, to by nie trzeba było trupa z cmentarza tachać i jeszcze w łeb mu strzelać. Można było wszystko sfajczyć i po krzyku.

-         E tam, zawsze narzekasz – Lałem drugą butelkę. Ciekaw jestem skąd w prosektorium było tyle butelek spirytusu. W laboratorium odkryłem jeszcze ze dwadzieścia litrowych flaszek.

-         No, skończyłem – Salceson podszedł do naszego gościa i włożył mu pudełko do kieszeni – Będzie zadowolony. Oba odciski identyczne jak się patrzy.

-         Dobra, to podpalam – Wyjąłem zapalniczkę – Gotowy?

-         Dawaj! – Powiedział Salceson i pochylił się nad Komendantem Głównym.

Zapaliłem płomień.

***

 

Budynek niby jeszcze się palił ale jakoś tak niemrawo. Przyczyna tego była oczywista – spalił się cały do gleby i wiele do palenia się nie zostało.

-         Ale ognisko! – Komendant Straży poklepał mnie po plecach – Aż szkoda było gasić. Rzadko tu się takie trafiają. Ostatnio nad rzeką, jak się skład opon fajczył też było na co popatrzeć. Ale tutaj to naprawdę czad! Jakby się benzyna paliła. Albo czysty spirytus.

-         Ciała tu mamy panie komendancie! – Krzyknął strażak dogaszający pogorzelisko – I to nie jedno, ale kilka.

-         To była kostnica miejska – Odkrzyknął Komendant – Nie ma się czym przejmować. Chce pan popatrzeć?- Zapytał.

-         Będę musiał – Powiedziałem niechętnie. Wcale nie chciało mi się łazić po kolana w popiele – Muszę napisać raport z oględzin pożaru.

Ruszyliśmy.

-         Ale tu musiała być temperatura! – Powiedział z podziwem Komendant kopiąc butem jakiś szkielet – Patrz pan, tylko połowa kości została. Cały dół musiał się spopielić! No, no! A tu! – Kopnął w kolejne kości – Tylko jakieś fragmenty. Jakby ktoś ciało porąbał na kawałki toporem strażackim. Taki ogień to straszny żywioł. Niszczy wszystko. Ciekawe co było przyczyną pożaru. Mieliście szczęście, że zdążyliście uciec. Inaczej...- Zawiesił głos.

Milczałem. Nie miałem nic ciekawego do powiedzenia.

***

Słońce już dawno zaszło gdy podjechałem pod dom. Gdy dochodziłem do drzwi na klatkę cisza rozdarła się nagle na strzępy.

-Aaaaaaaaaaa! – Wrzasnęła Ciemna Postać ukryta dotąd w mroku przy ścianie. Ruszyła biegiem w moją stronę trzymając dziwnie ramiona zadarte nad głową. Dopiero po sekundzie zdałem sobie sprawę, że trzyma w nich gotowy do ciosu ... szpadel? Tak, szpadel! Zamarłem. Strach sparaliżował mnie tak skutecznie, że nie mogłem nawet mrugnąć powiekami. Tylko dlatego nie zamknąłem oczu z przerażenia.

-Aaaa! – Darła się wciąż Ciemna Postać zbliżając się do mnie nieuchronnie. Nagle potknęła się o krawężnik, zatoczyła i wywaliła dwa metry przede mną, aż się żwir posypał. Ale szpadla z rak nie wypuściła. Odzyskałem władzę i to nie tylko w powiekach. Obróciłem się na pięcie i zacząłem wiać wzdłuż parkingu.

-Aaaaa – Jęczała Ciemna Postać gramoląc się z powrotem do pionu. Ja w tym czasie powiększałem dystans między nami. Nie słyszałem, żeby mnie gonił. Ciemna Postać zrezygnowała z pościgu, widać było, że bolesny upadek pozbawił napastnika znacznej części zapału bitewnego. Zwolniłem i obejrzałem się. Dostrzegł to.

-         Aaaaaa! – Podniósł w górę szpadel i zaczął mi nim wygrażać. Może i było coś komicznego w tej scenie, ale mi wcale do śmiechu nie było. Obróciłem się i pobiegłem dalej.

***

-         Może to tylko jakiś chuligan? – Salceson moim zdaniem bez odpowiedniej powagi podszedł do opowieści – Nudził się a ty akurat podlazłeś mu pod ten, no , pod szpadel? Teraz młodzież to takie durne rozrywki sobie wymyśla, że żal.

-         Zwariowałeś?!- Byłem zły – Młodo to on nie wyglądał. A poza tym, co to za zabawa komuś łeb szpadlem rozpłatać na połowę? Za takie zabawy 25 lat się dostaje albo i dożywocie.

-         Może tylko cię chciał nastraszyć? W końcu jesteś cały i zdrowy.

-         Potknął się i wywrócił, tylko dlatego uciekłem, mówiłem ci – Robiłem się coraz bardziej zły – Inaczej miałbym teraz gustowny przedziałek od czubka czaszki do ramion. A ty nie miałbyś partnera.

-         E tam, miałbym, Szef dałby mi następnego, taki regulamin. – Mruknął – Poza tym przesadzasz. Niemniej na twoim miejscu zacząłbym jednak nosić przy sobie pistolet, choćby tylko na postrach. Następnym razem jak spotkasz takiego ze szpadlem, to najpierw krzyknij „Stój, bo strzelam” a potem nie zapomnij o strzale ostrzegawczym.

-         Co cię ugryzło Salceson?

-         Ach, ta cholera, moja żona mi awanturę zrobiła, to się na tobie odgrywam – Westchnął szczerze Salceson – Nie moja wina. Takie życie.

-         Możesz mnie przenocować? – Bałem się wracać pod dom bez broni. Ciemna Postać mogła się tam czaić cierpliwie.

-         Mogę – Mruknął Salceson bez entuzjazmu – Ale zamierzam się dalej awanturować z Maryśką, robimy sobie tylko krótka przerwę. Ona teraz ogląda serial w TV, zaraz się skończy. Jak ci to nie przeszkadza możesz zostać.

-         Pójdę do siostry – Podniosłem się z krzesła – Dzięki za słowa otuchy.

-         Nie ma za co – Powiedział Salceson. I tym razem miał rację.

***

-         Siadaj, zrobić ci herbatę czy co? – Hela, moja Siostra była ode mnie starsza i wciąż poczuwała się do opieki nad młodszym braciszkiem – Co się stało, że wpadłeś?

-         Wodę mi odcięli, rura pękła – Skłamałem – Jutro zrobią, ale teraz krany suche a nie zdążyłem zebrać nawet kubka. Przenocowałbym u ciebie, co?

-         Oczywiście, pościelę ci na kanapie. Zjesz coś? Niewiele mam, ale coś się tam znajdzie.

Nie byłem głodny.

-         Co robisz? – Spojrzałem na papiery, którymi zakryty był stół w pokoju.

-         E, wnioski na wizy wypisuję i formularze biletów lotniczych. Ruch u nas teraz, że ho,ho!

Siostra pracowała w biurze podróży.

-         Tak? – Zainteresowałem się z grzeczności.

-         A tak! Ostatnio sprzedaliśmy trzy bilety do Australii, lotnicze, do samego Sydney. A mam następne zamówienia. Australia zrobiła się bardzo popularnym kierunkiem. Wszyscy chcą do Australii.

-         Wszyscy to znaczy kto? Ja się na przykład nigdzie nie wybieram. I Salceson też nie. A już na pewno nie do Australii.

-         Wszyscy to na przykład Lekarz z rodziną! A ty i ten twój Salceson! Jak krety żyjecie, nosa poza naszą dziurę nie wystawiacie!

-         Lekarz z rodziną? Przecież on nie żyje! – Postanowiłem zignorować jej osobiste przytyki.

-         Jak to? Z całą rodziną?!

-         No nie. Rodzina żyje, tylko Lekarz nie żyje. Spalił się w kostnicy.

-         Niemożliwe! Bilety są trzy, już zapłacone. Wnioski wypełniam przecież.

-         Oni psa mają. Może jeden jest dla psa? – Zastanowiłem się – Pies potrzebuje biletu?

-         Nie wiem – Zmartwiła się Siostra – Duży ten pies?

-         Nie mam pojęcia – Wzruszyłem ramionami – To ma znaczenie?

-         Chyba nie, ale taki duży pies to fajny. Chciałbym mieć dużego psa. Takiego puchatego.

Pies to obowiązek – Pomyślałem. Mały pies to mały obowiązek, a duży pies? To duży?

Trudny problem, rozwiązanie przełożyłem na jutro. Albo na pojutrze.

***

-         Nic nie pamiętam – Szef siedział za biurkiem z workiem lodu na głowie – Co to był za alkohol? Straszna siekiera.

-         Samogon ze śliwek, robi to wujek Salcesona....- Zacząłem. Zasłonił uszy.

-         Nie chcę słyszeć o żadnej kontrabandzie, rozumiesz? Nie chcę wiedzieć skąd był ani co to było. Ale ten z CBŚu zanim wyjechał to prosił żebym mu jeszcze ze dwie flaszki przysłał. I Komendantowi Głównemu też obiecałem. Minimum pół litra, ale jakby dało rade cały to byłoby super. No i dla mnie oczywiście, tylko więcej. Przekaż komu trzeba. Uff, tylko łeb mi pęka. Ze śliwek, powiadasz?

***

Salcesona spotkałem tuż pod komendą. Siedział na schodach z opuszczoną głową.

-         Hej, co masz taką grobowa minę? – Klapnąłem obok niego – Się poukładało. Rzeźnika mamy z głowy, medale dali, o ciało Lekarza też nie musimy się już martwić. Nawet CBŚ ma jednoznaczne potwierdzenie, że nasz Rzeźnik to ich Rzeźnik. Odciski kolan pasują jakby identyczne były. Bo są. Wszystko gra!

Spojrzał na mnie ponuro – O czymś wczoraj zupełnie zapomnieliśmy.

Szybko zrobiłem przegląd zdarzeń w myślach. Nic nie przychodziło mi do głowy.

-         E, o niczym zupełnie nie zapomnieliśmy.

-         Pan Maciek – Westchnął Salceson i wbił na powrót wzrok w glebę.

-         O jasna cholera! Zupełnie zapomniałem.

-         Właśnie!

-         Myślisz, że on tam był gdy...

-         Wracam ze straży pożarnej – Westchnął Salceson – Masz, czytaj.

Raport stwierdzał, że prawdopodobną przyczyną pożaru było zapalenie się nielegalnej instalacji do produkcji samogonu, którą znaleziono w przybudówce. Oprócz tego w pogorzelisku natrafiono na dwanaście ciał. Jak szybko ustalono dziewięć to były ciała osób zmarłych w pobliskim szpitalu, jedno to nasza babcia Rzeźnik – Makowska, kolejnym był Lekarz., którego rodzina zidentyfikowała po zegarku i telefonie komórkowym. Ostatnie ciało było mocno spopielone przez ogień, ale w pobliżu leżała niemal nienaruszona marynarka z dokumentami na nazwisko Maciej Struś, zatrudniony jako pracownik kostnicy.

-         Co teraz zrobimy? – Spytałem ponuro.

-         Chyba nic – Westchnął – Jakby się nie awanturował po pijaku to byśmy nie musieli go zamykać. Sam sobie jest winien.

-         Znakomita racjonalizacja – Powiedziałem i wstałem – Freud byłby z ciemnie dumny. Ja tam go wcale nie żałuję. Nielegalnie pędził samogon i rozpijał nim policjantów. W dodatku w stanie nietrzeźwości obraził nas i przeszkadzał w wykonywaniu czynności służbowych. Ma to na co sobie zasłużył. Takie życie. Idziesz na piwo?

Nie odmówił.

***

-         Słuchaj, dręczy mnie ten Lekarz – Zaczął Salceson przy czwartym kufelku.

-         Jak to cię dręczy, przecież nie żyje – Zdziwiłem się.

-         No właśnie, mnie to dręczy, że on nie żyje – Salceson w zamyśleniu gapił się przed siebie.

-         No to on cię dręczy, czy to, że nie żyje? – Chciałem doprecyzować. Podstawą rozwiązania każdego problemu jest jego dokładna identyfikacja.

-         Nie zastanawia cię, kto go porąbał na kawałki i wsadził do szuflady? – Salceson wciąż wzrokiem błądził gdzieś w przestrzeni – Przecież sam tego nie zrobił.

-         No raczej – Pokiwałem głową – Ktoś mu pomógł. Sam to mógłby najwyżej wleźć do szafy w chłodni. Ale porąbać to się tam nie mógł bo tam za mało miejsca na zamach. A nie mógł się najpierw sam porąbać a potem wejść do szuflady bo to nielogiczne. Poza tym gdzie siekiera? Sama nie odfrunęła. Same zagadki, nie?

W milczeniu pokiwał głową i pociągną spory łyk piwa.

-         Jest jeszcze jedna sprawa. Ciało Rzeźnika. Znikło. Jaki stąd wniosek?

Chwile się zastanawiałem, ale nie mogłem wpaść na trop. Pociągnąłem resztkę ze swojego kufla i zamówiłem następny. Ciągle nic.

-         No więc jaki? – Przycisnąłem Salcesona.

-         Taki, że ktoś je zabrał – Powiedział przez zęby.

-         Czemu mówisz przez zęby? – Zapytałem podejrzewając, że sposób, w jaki to powiedział może mieć jakieś specjalne znaczenie.

-         Tak jest łatwiej – Wycedził – Nie muszę podnosić górnej szczęki.

-         Ja też mam dla ciebie zagadkę – Powiedziałem z satysfakcją – Pamiętasz jakie ciężkie walizy miała babcia w domu?

Skinął głową – Gadaliśmy już o tym. No i co z tego?

-         A to, że sama była za słaba na to, żeby je wynieść z domu. Czyli...- Zawiesiłem głos.

-         Czyli by tam zostały na zawsze? – Spojrzał mi prosto w oczy.

-         Czyli ktoś musiałby jej pomóc je wynieść – Dokończyłem.

-         Sugerujesz, że Rzeźnik miała wspólnika? - Zapytał retorycznie.

Skinąłem głową. Spojrzał na mnie z podziwem i zamówił sobie kolejny kufel, piąty.

-         Popatrz, zupełnie niezależnie, analizując fakty doszliśmy do identycznych wniosków śledczych.

-         Pozostaje nam jedynie dowiedzieć się kto to taki, ten wspólnik – Podsumowałem – Trochę szkoda, że straciliśmy jedyny ślad w postaci odcisku kolana. Byłoby jak znalazł.

-         E, ty go miałeś w pudełku, czy ten pijak z CBŚu? – Zapytał lekceważąco Salceson. Dziwne, ale jednym okiem patrzył teraz na mnie a drugim na swoje buty.

-         No, on przecież – Odparłem. Musiałem się przytrzymać blatu bo niewiadomo czemu podłoga mocno zawirowała i zdecydowanie przechyliła się na lewo.

-         No to on go stracił, nie my – Logicznie wyjaśnił mi sytuację Salceson. Świetnie sobie radził na takiej przechylonej podłodze. Rozpłaszczył się na blacie i zaczepił się uchem o politurę stolika.

Przyznałem mu rację.

-         Nie sądzisz Salceson, że piwo znacznie podnosi jasność myślenia?

Po chwili namysłu przytaknął – Jednak proponowałbym przełożyć dalsze rozważania na dzień jutrzejszy bo mi się jakoś spać zachciało. Co ty na to?

Zgodziłem się. Beknął głośno, ale zasłonił usta dłonią. Bardzo kulturalny gość.

 

***

Hieny! – Wysyczał Szef machając mi przed nosem gazetą – Normalne hieny! Wystarczy, że człowiek odniesie sukces i już zaczynają za nim chodzić, tropić, zębami szarpać! Najlepiej nic nie robić, nie wychylać się, skulić uszy i cicho siedzieć. To wtedy dadzą ci spokój. A jak tylko walczysz o sprawiedliwość, tropisz przestępców, zwyciężasz nie daj boże, to do gardła ci skaczą i krew piją! Macie, czytajcie! – Rzucił gazetę w moim kierunku.

Przejrzałem lokalne czasopismo „Głos Mazur”. Na pierwszej stronie było o stonce, budowie supermarketu i złym stanie dróg.

-         Przepraszam Szefie, ale co my mamy do stonki czy dziur w asfalcie? – Zapytał Salceson, który zaglądał mi przez ramię.

-         Jaka stonka?! Daj no mi tę szmatę – Wyciągnął rękę po gazetę. Przewrócił dwie strony – O tu! Artykuł na pół szpalty! Proszę!

Jak zwykle przesadzał. Autor pisał, że na konferencji policji po ujęciu Rzeźnika, Rzecznik Komendy Głównej wyraził pewną wątpliwość co do tego, czy Kozdebska działała sama i to będzie już koniec morderstw. Powoływał się na opinię biegłych, którzy sporządzili psychologiczny portret domniemanego sprawcy. W dodatku okazało się, że w dzień gdy Salceson zastrzelił babcię, pod Warszawą w Pruszkowie znaleziono kolejną walizkę ze zwłokami. „Powstały poważne wątpliwości” jak to było napisane w artykule.

-         Rozumiecie? Sukces w oczy kole, już nas mają na celowniku – Szef wściekłym wzrokiem patrzył w okno, jakby tam, gdzieś za horyzontem kryła się armia jego wstrętnych wrogów – Nie mogą przeboleć, że to ja osaczyłem i wyeliminowałem Rzeźnika. Kuglują i kręcą, żeby tylko umniejszyć mój sukces i karierę mi zniszczyć. Walizka ze zwłokami? Pruszków, toż to siedlisko zła, walizki z trupami gangsterów to tam się walają jak patyki po lodach. A poza tym co, jeden Rzeźnik na świecie grasuje? A może babcia zabiła wcześniej i walizkę z rana podrzuciła? Warszawa nie na końcu świata, od nas koleją sześć godzin pospiesznym i już na miejscu. O której ją zastrzeliłeś?

-         Jakoś koło południa – Powiedział Salceson.

-         No to by musiała przed północą wyjechać, żeby na dwunastą wrócić, wielkie mi co – Wzruszył ramionami Szef.

-         Rano była w kościele – Powiedziałem nieopatrznie.

-         Może ekspresem pojechała? – zdenerwował się Szef – Nocnym, do Gdańska. Tam złapała pospieszny do stolicy, ten o czwartej z minutami, z przesiadką w Elblągu. Taksówką do Pruszkowa z Zachodniego, góra pół godziny i mogła wracać. Jakby dobrze pogłówkowała to by na mszę poranną zdążyła. Spokojnie.

Zadzwonił telefon. Szef odebrał.

-         Tak, przy aparacie. Oczywiście. Sam Komendant? No to bardzo mi miło.....Aaaaa, w tej sprawie, tak, oczywiście, już tu w gronie śledczych przeprowadziliśmy szczegółową analizę sytuacji... Tak, tak, wiem, walizka z Pruszkowa, słyszałem. Wiem, że to stawia pod znakiem zapytania, ale zapewniam, że.....Tak jest! Na czwartą? Zdążymy na pewno..

Odłożył słuchawkę.

-         Jedziemy. Zaraz. Do Warszawy. Kurwa.

***

 

-         Myślicie, że nam te ordery zabiorą? – Spytał Szef gapiąc się tępo przed siebie.

-         Eeee, nieee – Powiedziałem bez przekonania – W końcu babcia musiała mieć coś wspólnego z tymi morderstwami.

-         Nie o to chodzi – Odburknął – Mnie martwi ta walizka w Pruszkowie. I to, że z naszej kostnicy znikło ciało, Sami Wiecie Kogo. Czy ona mogła .tego ...no..... zmartwychwstać? – Wydusił z siebie wreszcie.

A skąd ja mogłem wiedzieć cokolwiek o zmartwychwstawaniu? Niewierzący byłem.

- Chyba nie, przecież nie Wielkanoc teraz.....- Zacząłem. To był błąd. Nie była to pora na żarty. Szef wybuchnął.

-         Ja temu Rzecznikowi nogi z dupy powyrywam! – Z wściekłości nie wiedział co zrobić to walnął pięścią w fotel przed sobą. Zaskoczony nagłym ciosem kierowca podskoczył i z trudem uniknął zderzenia z drzewem. Szef nawet tego nie zauważył – Nie tylko nogi! I ręce mu z dupy powyrywam też! I łeb!

Postanowiłem nie zwracać uwagi Szefowi na pewne anatomiczne niedoskonałości tego projektu. W takich chwilach lepiej było siedzieć i milczeć.

-         Przecież ją zabiliście, nie?! – Krzyknął do mnie z odległości dziesięciu centymetrów – Piętnaście kul, prosto tu i tam! Kurcze, powinno wystarczyć – Nagle się uspokoił – Chociaż.... Taki film widziałem, „22 kule” czy jakoś tak. Facet dostał 22 postrzały i przeżył. Dwadzieścia dwa! O siedem więcej niż Rzeźnik. Może trzeba było więcej strzelać? Zmienić magazynek i znowu, trach, trach, trach! Trzydziestu by pewnie nie przeżyła. Albo łeb jej obciąć czy chociaż wbić kołek w serce. Osikany, nie, chyba osinowy, są takie? To z osy?

-         Z osiki – Powiedziałem cicho – Nie mieliśmy pod ręką. Żadnego kołka.

-         Właśnie, niedorajdy! – Znowu się podjarał – Nawet zabić porządnie głupiej baby nie potraficie! Z drugiej strony te nowe pistolety to szajs jakich mało! Żeby takie gówno nam dali na wyposażenie! Cały magazynek i nic! Boże, ile to pieniędzy na amunicję pójdzie. Ech!

Znowu walnął pięścią w fotel kierowcy, ale ten teraz był na przygotowany, tylko się skulił i dodał gazu. Jechaliśmy dalej chwilę w milczeniu.

-         Profil im się nie zgadza, wyobrażasz sobie?! PROFIL! A co ja kurna, fotograf jestem, żeby im się PORFIL zgadzał? Profile-sryle! Kto by się tam przejmował bredzeniem tych wszystkich psychologów! Byli chociaż raz na akcji? Chociaż raz bandzior wyciągnął na nich majcher? Nosa trzeba mieć! Wyczucie! Policyjną intuicję! Profesjonalizm, to jest podstawa. Patrzysz na takiego i widzisz, że jest winien. Czujesz to całym ciałem. Ma alibi? Znaczy się, że fałszywe! Świadkowie mówią, że nie on? Kłamią! Są w zmowie albo nic nie widzieli. Ty wiesz! On jest WINIEN. Koniec i kropka. Dobrze mówię chłopaki?

Ani ja ani kierowca nie odważyliśmy się nawet głośniej odetchnąć.

- Babcia im nie pasuje! Ten durny Rzecznik Komendy Głównej na konferencji z tym PROFILEM wyjechał. Mężczyzna, 30-40 lat, żonaty, z wyższym wykształceniem. Taki ma być. Skąd ja im takiego wytrzasnę? Babcia be, pod PROFIL nie podchodzi. Ani mężczyzna, ani żonata, a taka stara, że pewnie nigdy młoda nie była. Pracować musiała starowinka na chleb, a nie po akademiach się szlajać! No to się i PROFIL nie zgadza. Nie liczy się to, że nakryliśmy babcię z trupami w kufrach i nożem rzeźnickim w ręce! To nie ważne! Ważny PROFIL. To niech sobie ten PROFIL aresztują i do więzienia wsadzą. Albo sobie w dupę!

Zapadło ciężkie milczenie. Kierowca ze strachu to już chyba dwie stówy po Puławskiej zasuwał, aż się rowerzyści wywracali gdy ich mijał. Wreszcie dojechaliśmy do Komendy Głównej i kierowca dał w hamulce. Z takim fasonem to tu chyba auta nie podjeżdżały bo wartownik tak się w budki wychylił, że aż mu czapka spadła.

- POFIL! – Mruknął pod nosem wściekły Szef i wysiadł. Pognałem za nim.

***

Rozeszło się po kościach. Czekałem pod gabinetem Komendanta Głównego dwie godziny na Szefa. Wyszedł sztywny, ale uśmiechnięty.

-         Wracamy, wszystko załatwione – Mrugnął do mnie okiem – Prowadź do auta bo ja trochę zapomniałem trasy. Tylko powoli na zakrętach.

-         Noo, ale sobie pogadaliśmy ze Staśkiem... – Szef rozłożył się na siedzeniu i rozpiął pasek – Trochę cykorzył, że mu minister order odbierze i karierę złamie, tchórz z niego wyszedł, ale jak mu wyjaśniłem co i jak z tymi pociągami to od razu rezon odzyskał. Rozkład kolei skombinował, autobusów i razem z tym Rzecznikiem przy flaszeczce piwka rozebraliśmy ten cały plan. Walizka w Pruszkowie pojawiła się pomiędzy dwudziestą trzecią trzydzieści a czwartą piętnaście. Otóż, jeżeli ta Kozdebska wyjechała od nas ekspresem do Gdańska, tak jak mówiłem, pamiętacie? A potem nie pociągiem, tylko autobusem, prosto na Zachodni i od razu taksówką do Pruszkowa, moment bo o tej porze nie ma korków, to na 23.30 byłaby akurat. W te pędy powrót na Centralny i pospiesznym przez Wyszków, Małkinię z przesiadką w Augustowie, i na mszę zdążyła z palcem. Może nie na sam początek, ale na kazanie na pewno. W każdym bądź razie na większość. Stasiek obiecał mi, że jak jeszcze kiedykolwiek jakiś pismak ośmieli się głośno wątpić w to, że to my złapaliśmy Rzeźnika, to go tak drogówka przypilnuje, że pożałuję, że prawo jazdy zrobił. Jak już sobie wyjaśniliśmy te kwestię, to nam wszystkim tak ulżyło, że Stasiek wyjął z szafki to co trzeba i troszkę się odprężyliśmy. Romek, ten Rzecznik, to się tak odprężył, że do sedesu nie dotarł na czas i na dywan zwomitował. Ale Stasiek mu wybaczył. Nie pierwszy raz, nie ostatni, powiedział i wybaczył. Swój chłop, mówię wam.

Szef zasnął. Nasza limuzyna pruła przestrzeń a droga kładła się wygodnie pod koła. Zmierzchało.

***

Łeb mi trzeszczał. Normalnie słyszałem jak łupie, raz za razem, jakby ktoś walił w niego młotkiem. Otworzyłem oczy. Ciemno. Ktoś rzeczywiście walił w drzwi jak w bęben. Na zegarku przy łóżku dochodziła czwarta.

-         Idę, już idę! – Krzyknąłem, ale walenie nie ustawało. Otworzyłem drzwi. Jajco prawie wpadł na mnie.

-         Czego tak walisz, przecież mówiłem, że już idę!

-         Nie słyszałem, że coś mówisz – Wzruszył ramionami – Takie walenie robi straszny hałas. Zagłusza wszystko.

Była w tym niezaprzeczalnie logika.

-         Czego chcesz? – Przyjrzałem mu się. Był brudny i spocony. Bez słowa wskazał na stojącą obok jego nóg walizkę. Przyjrzałem się teraz walizce, walizka, jak walizka, nic szczególnego. Złapał ją za rączkę i z wysiłkiem wtaszczył do przedpokoju. Musiała być bardzo ciężka.

-         Co to? – Zapytałem idiotycznie. Przecież widać było, że to walizka.

-         Walizka – Powiedział Jajco i z ulgą usiadł na krześle.

-         A co w środku? – Kontynuowałem.

-         Sam zobacz – Westchnął – Ale ostrożnie. Żeby się nie wylał.

-         Co ma się nie wylać? – Nie ruszyłem się z miejsca. Patrzyłem to na Jajco, to na walizkę. Oba te obiekty bardzo mi się nie podobały.

-         Nie co, tylko kto – Poprawił mnie Jajco – Kac ma się nie wylać.

Teraz i ja musiałem usiąść. Siedzieliśmy z Jajcem naprzeciwko siebie jak dwa barany a między nami stała walizka.

-         W środku jest Kac? – Zapytałem po chwili.

-         Chyba głównie, z tego co zdążyłem zauważyć, ale nie przyglądałem się jakoś szczególnie uważnie – Odparł ponuro Jajco – Ale na pewno nie cały. Całego nie dałbym rady ruszyć, to był kawał chłopa, sto kilo żywej wagi. Poza tym w takiej walizce by się cały nie zmieścił. Ale na pewno jest jego lewe ramię i któraś noga.

-         Która? – Zapytałem bez sensu.

-         A to ważne? Chyba lewa, ale może być i prawa. Pół na pół, że tak powiem.

-         A ramię skąd wiesz, że lewe?

-         Bo te z zegarkiem – Powiedział niechętnie – Możemy zmienić temat? Jakoś mi niezręcznie gadać o fragmentach mojego szefa.

-         To co, wpadłeś sobie o pogodzie gawędzić?! – Zdenerwowałem się – O czwartej rano z Kacem w walizce?

Zmieszał się.

-         Nie, ale przecież to nieważne które kawałki Kaca są, a których nie ma. Ważne że są jakiekolwiek. Znaczy się, Rzeźnik żyje! A Kac nie.

Nie podobało mi się to. Nic mi się tutaj nie podobało. Cała sytuacja była jak cierń w dupie, nie do zniesienia.

-         Niemożliwe, Rzeźnika zabił Salceson, sam widziałem. Piętnaście kul, prosto w serce i w głowę. Patrzyłem na jej ciało, była nieżywa jak...- Szukałem słowa - ... jak trup!

Wzruszył ramionami – Może zabiliście ją za mało? Kołkiem trzeba było serce przebić czy coś…. Nie znam się na zabijaniu – Dodał przestraszony widząc jak na niego patrzę – Ale coś tu jest nie tak, jak ją niby zabiliście a ona dalej kroi ludzi na kawałki, nie?

Miał rację, coś tu było nie tak. Przypomniałem sobie wczorajszą rozmowę z Salcesonem.

-         Rzeźnik mogła mieć wspólnika – Powiedziałem niechętnie. Nie chciałem wtajemniczać Jajco w szczegóły naszego śledztwa, ale coś musiałem powiedzieć.

-         To jest jakieś wytłumaczenie – Zgodził się – Tylko bardziej mi pasuje, że to ta babcia, którą odstawiliście do parku sztywnych, to ona była wspólniczką Rzeźnika a nie nim samym.

-         Na jakiej podstawie stosujesz tak pochopną dedukcję ? – Zapytałem.

Popatrzył na mnie nie rozumiejąc – Że co?

-         No, czemu tak kombinujesz?

-         Aha, mów po ludzku. No bo babcia miała ze sto lat, nie? Nie miałaby siły tachać toreb z nieboszczykami w środku. Ani ukatrupić takiego faceta jak Kac. Może tylko kupowała Rzeźnikowi walizki? Albo, nie wiem, robiła mu herbatę?

-         Śledztwo i wnioski to raczej zostaw nam – Przywołałem go do porządku – A w ogóle to po jaką cholerę przywlokłeś mi te walizkę?

-         No co? Miałem ją tam zostawić? Jeszcze by ją ktoś ukradł, to ładna walizka. Stała pod drzwiami domu Kaca. Sam chciałem buchnąć tylko mnie zastanowiło, czemu taka ciężka i zajrzałem najpierw do środka. A tu w środku niespodzianka. Uważam, że należy mi się zegarek z jego ręki. Za to, że ci to tutaj przyciągnąłem. Poza tym Kac mi był winien za ostatniego umarlaka. Dobra, dobra, tylko żartuję – Dodał widząc moją minę – Niech będzie moja strata. Ale na drugi raz to nie licz, że wykażę się taką obywatelską postawą – Krzyknął ze schodów i zniknął w ciemnościach.

Zamknąłem drzwi i zostałem sam na sam z walizką pełną Kaca.

 

***

-         Ja tam bym to na tory walił – Salceson gapił się na zawartość walizki – I tak wygląda jak pociąg po nim przejechał. Nikt się nie zorientuje.

-         Wygląda gorzej – Pokręciłem głową – Jest tak, jakby pociąg po nim z dziesięć razy przejechał. W te i wewte.

-         E tam, kto to będzie liczył. Zresztą wywalmy go na torach koło bazaru, tam pociągi często jeżdżą.

-         No dobra i co dalej? Nawet jak teraz się uda, to przecież ten prawdziwy Rzeźnik znowu kogoś zabije. Ktoś znajdzie trupy i się wszystko wyda.

-         Lubisz się martwić na zapas, co? – Salceson zrobił się zły – To najlepiej od razu poleć do Szefa. Na pewno się ucieszy, że Rzeźnik żyje i ma się dobrze. Jak mu ten order zabiorą to do emerytury będziemy czyścić kible na komendzie. Gołymi rękami.

Miał rację. Taka opcja odpadała.

-         Musimy poczekać do nocy – Powiedziałem – Nikt nie może nas zobaczyć jak wywalamy ten bajzel na tory.

-         Się rozumie. A na razie schowaj to pod łóżkiem. Musimy iść do pracy.

Tak właśnie zrobiłem. Do wieczora było jeszcze sporo czasu.

***

-         Co mamy dzisiaj? – Szef patrzył na nas krytycznie, moim zdaniem zupełnie bez powodu. Ale jak tak patrzył to powód był.

-         Piątek? – Wypalił Salceson. Po minie Szefa widać było, że spudłował.

-         Trzynasty kwiecień? – Upewniłem się zezując na kalendarz. Też nie trafiłem.

-         NIE! – Szef wciąż czekał na właściwą odpowiedź. Atmosfera stawała się napięta. Zapadło niezręczne milczenie.

-         Jak to? Nie piątek? No kurde, głowę bym dał, że piątek – Salceson sprawdził na zegarku. Ja też bym dał głowę Salcesona, że dzisiaj trzynasty.

-         NIE o to chodzi – Wycedził naburmuszony Szef. – Piątek, kwiecień, tarlala, to współrzędne drugorzędne. Dzisiaj mamy POGRZEB.

-         Aaa, taaak – Odetchnąłem z ulgą bo już szykowałem się na coś gorszego – Pogrzeb. Wiemy, nie Salceson?

Zupełnie zapomnieliśmy. Dzisiaj o 18-stej chowano Lekarza, jak głosiła oficjalna wersja, ofiarę pożaru w kostnicy. Lekarz był zatrudniony na ćwierć etatu w Komendzie Gminnej, więc był poniekąd pracownikiem policji. Zginął na służbie. Pogrzeb był więc organizowany przez resort.

-         Musimy iść w mundurach? – Zapytałem.

-         Eee, niee – Skrzywił się Szef – Bez przesady. Lekarz był cywilnym pracownikiem, a właściwie jedną czwartą pracownika. Jak cywilny to po cywilnemu.

-         To dobrze się składa, bo nawet jak go całego w tej kostnicy nie było to i tak więcej niż jedna czwarta. Tak na oko. – Powiedział Salceson – Noga i ręka to już prawie 25 procent, nie? A na pewno coś tam jeszcze by się znalazło w tej szufladzie jak dobrze poszukać. Tylko jest taki problem moim zdaniem, że jedna czwarta etatu z dwudziestu pięciu procent to będzie....

-         Salceson! – Szef spojrzał groźnie – Zamknij się! Jak mi tu jeszcze raz coś o ułamkach wspomnicie to za trzy dni będzie wasz pogrzeb, jasne?

Salceson zamilkł, niemniej widziałem, że sobie coś tam mamrocze pod nosem. Ale robił to tak cicho, że Szef nie usłyszał.

***

Nudziłem się. Salceson poszedł do domu kłócić się z żoną, a ja żony nie miałem, to i z kim kłócić się w domu nie było. Chwile zastanawiałem się, czy to dobrze, czy źle. Wyszło mi, że dobrze, ale na tym zastanawianiu się to najwyżej mi godzina zeszła, nie więcej. Spojrzałem na zegarek, dochodziła trzecia.

Z nudów przewracałem papiery na biurku w poszukiwaniu jakiejś gazety gdy w ręce wpadły mi raporty o Rzeźniku. Okazało się, że Komenda Główna od półtora roku, miesiąc w miesiąc przysyłała nam szczegółowe wyniki śledztwa dotyczące jego sprawy. Ładnie wydane, na kredowym papierze, pięć kartek, z których jedna to kolorowe logo policji, adres i telefony komendy głównej, druga to portret Komendanta z zafrasowaną miną na tle pędzącego radiowozu, trzecia strona to reklama drukarek znanej firmy komputerowej, czwarta zawierała opis postępów śledztwa a piąta była pusta. Nie, nie była. Na samym dole drobnym drukiem umieszczono nazwę i adres drukarni.

Piętnaście takich numerów biuletynu leżało na moim biurku, przykryte stosem innych papierów, równie niepotrzebnych. Zacząłem czytać.

Same nudy. Głównie opis ofiar Rzeźnika i szkice miejsc, w których znaleziono walizki z pociętymi ciałami. Morderca zabijał prawie tylko mężczyzn, w różnym wieku, od trzydziestu kilku do ponad sześćdziesięciolatków. Co dziwne, wśród ofiar było trzech poszukiwanych przestępców. Prowadzący śledztwo oficer CBŚu uważał, że to wskazuje na kryminalne środowisko, w jakim obraca się seryjny morderca. Reszta zabitych to były prawdziwe ofiary losu. Biznesowi nieudacznicy, bankruci, rozwodnicy ścigani nakazem alimentacyjnym. Rzetelny przekrój męskiej części społeczeństwa. Kilku ofiar nie zidentyfikowano. Chwilę myślałem o tym, czy Salceson by się nadał. Oj nadałby się idealnie. Żarli się z żoną, kredyt wysysał z nich pieniądze jak wampir, pełen życiowy sukces, nie ma co. A czy ja bym się nadawał? Nie miałem pojęcia. Miałem tylko nadzieję, że się nie przekonam.

***

 

Rodziny Lekarza na pogrzebie nie było. Poznałem kiedyś jego żonę i córeczkę, przedstawił mi je gdy przypadkowo spotkaliśmy się na ulicy najwyżej miesiąc temu, tuż pod bankiem. Teraz na próżno rozglądałem się wkoło, ani wdowy, ani dziecka. Dziwne. Była za to zgraja staruchów, stałych bywalców każdego pogrzebu w miasteczku. Stali zaraz za nami i milcząco gapili się na księdza i czterech grabarzy z zakładu pogrzebowego. W oddali spostrzegłem przygarbioną postać Ślepego Leona. Nie wiem czemu miałem takie wrażenie, ale wydawało mi się, że się na mnie patrzy. Jakoś tak nieprzyjaźnie. Robiło się szaro, był daleko, musiało mi się wydawać.

-         Dziwne, nie? – Zapytał znienacka Obcy.

-         Co dziwne? – Spojrzałem na niego. Salceson też spojrzał. Może trochę mniej niż ja, bo akurat ziewał.

-         Dziwne, że nie ma tu jego rodziny, to znaczy żony i córki – Powiedział Obcy patrząc na trumnę.

-         No – Zgodziłem się – Dziwne. Ja bym przyszedł gdyby to mojego męża chowali.

Teraz to Obcy spojrzał na mnie uważnie – Pan ma męża?

-         Nie, kawaler jestem – Odpowiedziałem grzecznie - Ale gdybym miał, to bym przyszedł. Oczywiście, gdyby zginął i chowali jego ciało.

-         Albo przynajmniej większość jego ciała – Dodał rezolutnie Salceson – Co najmniej jedną czwartą.

Obcy wyglądał na nieco zdezorientowanego. Chwilę milczeliśmy.

- Kowalski jestem – Znienacka wyciągnął dłoń na powitanie – REMORA - Ubezpieczenia na Życie.

Przywitaliśmy się.

-         Prowadzę wewnętrzny audyt polisy Lekarza – Ściszył głos – Jego śmierć to w pewnym sensie dziwna sprawa.

-         Tak? A co w niej dziwnego? – Zapytałem.

-         Czy pan wie, że ubezpieczył się zaledwie miesiąc temu? Jeden miesiąc. Dokładnie trzynastego marca.

-         To się nazywa intuicja – Westchnął Salceson.

-         Nie wierzymy w intuicję naszych klientów – Powiedział Obcy konfidencjonalnie – Wierzymy we własną intuicję. A tu intuicja podpowiada mi, że coś brzydko pachnie. I chyba wiem co.

Salceson się zainteresował. Ja zresztą też. Pogrzeb był nudny jak flaki z olejem, ksiądz niezrozumiale pieprzył coś pod nosem chwiejąc się nad grobem. Wszyscy wiedzieli, że wczoraj miał imieniny i widać było, że ledwo stoi, a jeszcze słabiej mówił. Większość staruchów spała na stojąco. Dla rozrywki zakładaliśmy się kiedyś przy takich okazjach z Salcesonem, który przewróci się pierwszy, ale było ich zbyt wielu i nigdy żaden z nas nie mógł trafić, to przestaliśmy.

-         Lekarz miał kłopoty finansowe, WIELKIE kłopoty – Ciągnął ściszonym głosem Obcy – Pensję zajął mu komornik, na dom był nakaz egzekucyjny, na samochód też. Lada chwila trafiłby do więzienia, tyle tego było.

Słuchaliśmy z zainteresowaniem. Zawsze fajnie było usłyszeć dla odmiany o czyiś kłopotach.

- Skąd takie długi? – Zaciekawiłem się.

-         Giełda, złe inwestycje. Ta polisa to był ich jedyny ratunek – Obcy zmrużył oczy. Gdyby psy gończe mrużyłyby oczy wyglądałby jak pies gończy. Chyba.

Zawiesił głos i zaczął milczeć znacząco.

-         I co? – Nie mógł doczekać się Salceson.

-         I nic – Westchnął Obcy – Umarł. Zginął w pożarze, PODOBNO. A oni wyjechali.

-         Kto? – Dopytywał się Salceson.

-         No, rodzina. Żona, córka, pies. Wyjechali wczoraj. Podjęli ubezpieczenie, pięć milionów i wyjechali. Chyba za granicę bo kupili bilety lotnicze do Australii.

-         No, to chyba za granicę – Zgodziłem się – Ciekawe czemu?

-         Ciekawe czemu za granicę, ciekawe czemu do Australii czy ciekawe czemu wyjechali? – Dociekał Salceson.

-         Wszystko razem – Odpowiedział mu Obcy – Wszystko tu jest CIEKAWE. Podobno ciało uległo spaleniu. Dosyć mocnemu, tak? Nie było żadnych wątpliwości, że to było ciało Lekarza?

-         Nie – Pokręciłem głową – Nie było. Znaleźliśmy jego zegarek i komórkę. Rodzina rozpoznała je bez wahania.

-         To chciałem wiedzieć – Obcy wyciągnął notes i coś w nim zapisał – Znaczy się, nie było żadnych wątpliwości co do tożsamości ofiary. Szkoda – Z trzaskiem zamknął notes. Jeden ze staruchów podskoczył przez sen, noga mu się omsknęła i upadł na plecy.

-         Patrz kurde – Zdumiał się Salceson – Tego dziada nigdy bym nie obstawił.

-         Dlatego już w to nie gramy – Mruknąłem.

 

***

 

Pogrzeb skończył się w końcu. To dobrze, że niektóre wydarzenia posiadają swój koniec, bo inaczej byłyby nie do zniesienia. Szliśmy z Salcesonem do bocznego wyjścia gdy nagle zza jednej z mogił dobiegł nas ściszony głos.

-         Panowie, hej, panowie!

Ciemna Postać wychyliła się zza pomnika i machała do nas ręką. Przystanęliśmy. Salceson wytężył wzrok. Nagle wrzasnął – Rany boskie! Uciekaj!

Rzucił się do wyjścia. Chwilę stałem, ale rozsądek, zimna krew i instynkt zawodowy wzięły górę. Po sekundzie gnałem za Salcesonem przeskakując przez kałuże jak kozica. Zatrzymaliśmy się dopiero trzysta metrów od bramy cmentarza.

-         Czemu uciekamy? – Zapytałem dysząc. Salceson nie mógł złapać powietrza, podniósł tylko rękę do góry i charczał z wysiłku. Powinien zadbać o kondycję. Ostatnio zdecydowanie zbyt często biegaliśmy.

-         Wydaje mi się, że powinieneś zacząć od truchtu na mniejsze odległości. Tak to się wykończysz. Jak nic pęknie ci jakaś żyłka i będzie po balu.

Spojrzał na mnie z nienawiścią.

-         Panowie! – Usłyszeliśmy tuż za sobą – Proszę!

Ciemna Postać przylazła tu za nami i stała za drzewem, kryjąc się przed blaskiem lampy. Widziałem jak w oczach Salcesona zapala się potężny płomień paniki. Chciał uciekać, ale nogi mu się zaplątały i rymnął jak długi na trawnik. Nie mogłem go tak zostawić. Wyrwałem broń z kabury i wycelowałem. Postać skuliła się w ciemności.

-         To nic nie da – Wycharczał Salceson siadając na trawie – Duchy nie boją się pistoletów.

-         Ten się akurat boi - Powiedziałem nie opuszczając broni – Duchy?! – Dopiero teraz załapałem co mówi – Jakie duchy?! Zdurniałeś?!

-         Wiem, że przyszedłeś tu po nas – Dudniącym głosem zaczął Salceson – Aby słusznie ukarać nas za występek nasz niecny. Wiedz jednak, że dokonaliśmy zła nieświadomi tragicznych konsekwencji czynów okrutnych. Nie naszym bowiem zamiarem była śmierć twoja, a jedynie dobro twe mieliśmy na uwadze gdy zatrzasnęliśmy ciało twe doczesne w miejscu, gdzie później płomień cię strawił i pożoga.

-         Co ty bredzisz Salceson?! W głowę się uderzyłeś?

-         Panowie, proszę! – Błagalnie odezwała się Postać – Ja tylko chciałbym swój dowód.

-         Dowodem uczciwości naszej niech będzie świadectwo, które w obliczu śmierci tu składam – Ciągnął dudniącym głosem Salceson – Albowiem....

Postać wyszła z cienia i dech mi zaparło. Nawet Salceson zamilkł. Przed nami stał Pan Maciek.

***

-         A ja głupi myślałem, że pan się mścić na nas z zaświatów tu przybył – Powiedział Salceson zdejmując kapsel z butelki – Jeszcze piwka?

-         Chętnie – Pan Maciek pociągnął spory łyczek – Więc tak jak mówiłem panowie, jakbyście mi tylko mój dowód oddali to byłbym bardzo zadowolony.

-         Tylko dowód? – Zdumiałem się – Przecież jest pan uznany za zmarłego. Trzeba to odkręcić. Rano pójdziemy do Urzędu Gminy i ....

-         Nie, nie daj boże! – Zamachał rękami – Żadnego urzędu! Niech już tam będzie, że się spaliłem. Ciało jest? Jest! Nie ma po co teraz mieszać i urzędnikom tylko kłopotu i pracy niepotrzebnej przysparzać.

-         Ale jak to tak Panie Maćku? – Salceson otworzył kolejną butelkę – Co pan zrobi jako nieboszczyk?

-         No właśnie – Pan Maciek wyglądał na bardzo zadowolonego – Nieboszczyk. Nie żywy to ja jestem tutaj, w Polsce. W kraju sobie nic nie załatwię, bo wszędzie będzie, że ja trup i do widzenia. Ale jak sobie tylko dajmy na to, do Australii albo do Niemców wyjadę, to tam, że ja tu nieboszczyk nikt wiedzieć nie będzie. Teraz to szengen jest zamiast granic, pracę sobie znajdę w trymiga, bo szprecham niemnożko, na hydraulice się znam i gra muzyka. A tu mi się lekko atmosfera zagęściła, bo paru kiziorom trochę kasy wiszę, a i na policji moja mała gorzelnia na wierzch wypłynęła, sami wiecie przecież. W ojczyźnie czekają mnie jedynie kłopoty, nic więcej. Ale dowodzik muszę mieć, inaczej dupa blada. Papiery na komendzie macie, bo jak wiałem z kostnicy przed pożarem to mi się marynarka zapodziała. Na szczęście nie zjarała się do cna, widziałem jak strażacy ją naszli i wam oddali.

-         Jest pan pewien, że w Niemczech nie sprawdzą czy pan żyje? – Zapytał Salceson

-         A czemu? Przecież żywy do nich przyjadę. Pan by sprawdzał czy żyję jakby mnie pan na komendzie zobaczył? Nikt nie sprawdza, nie ma po co. Zresztą Kac mi wszystko wyjaśnił, co i jak – Uśmiechnął się Pan Maciek – Krótka piłka, bez kitu. Tu zostawiam swoje kłopociki i hajda, hulaj dusza, piekła ni ma! Wszystkie brzydkie sprawki umierają razem ze mną, kredyty, długi. Raz na zawsze. Każdy zasługuje na drugą szansę – Powiedział po chwili z zadumą i pociągnął z butelki.

***

Oddałem mu dowód i prawo jazdy też. W końcu u nas i tak by pleśnią zarosły w depozycie. Odwiozłem go na stację. Pociąg do Berlina miał za godzinę, bilet kupił sobie w kasie i wyciągnął dłoń na pożegnanie.

-         Dzięki szczerze. Pocztówkę bym wam przysłał, ale adresu nie pomnę – Chciał już iść, ale musiałem go o coś zapytać.

-         Panie Maćku, kim był ten trup, którego wzięli za pana? Ten, który się spalił w kostnicy?

-         A, ten! Całe szczęście, że był. To Kac go trzymał. Taki dziadek z cmentarza, co go klient wypożyczył na trochę żeby mu inspektor z ZUSu dziadka zatwierdził. Posadzili nieboszczyka w fotelu, pledem okryli, powiedzieli, że śpi i przeszło. Po wizycie urzędasa dziadek był już niepotrzebny, to Kac go odebrał i u mnie w chłodni zdeponował, żeby się dziadek nie zepsuł. Do jakiegoś instytutu go sprzedawał czy coś, tylko zatory płatnicze wystąpiły, jak to w państwowych instytucjach, wiadomo. Chwilę się miał przechować, ale pechowo wyszło. No, nie dla wszystkich jak widać – Promienny uśmiech wypłynął mu na oblicze.

Pomachałem mu. Naprawdę szczerze. Każdy zasługuje na drugą szansę.

 

***

-         Nie wkurzaj się, wszystko zrobiłem tak jak trzeba, naprawdę! – Salceson podniósł dwa palce do przysięgi – Walizę na wózek wziąłem, to bardziej naturalnie wygląda jak ktoś torbę na wózku wiezie niż jak dwóch facetów kufer potajemnie w rękach tacha, nie? Od razu złe skojarzenia się budzą. A tak, elegancko, walizeczkę na wózeczku zawiozłem i całego Kaca, czy tam tyle ile go było, na tory chlup i chodu! Zaraz potem pospieszny do Gdańska przeleciał, bryznęło, że aż miło. Do rana się flaki rozsmarują na kilku składach, w życiu się nie doliczą, że tam czegoś brakło, śledziony czy pół nogi. Szafa gra!

Niby miał rację. Mieliśmy to razem załatwić, ale ja odwoziłem Pana Maćka na stację i się zeszło. Nudził się, to wziął walizę z Kacem, załadował na mój wózek do zakupów i pojechał na tory przy bazarze. Załatwił co trzeba. Żaden z nas nie myślał wtedy jaka kiła z tego będzie. Kiła i mogiła. I odwrotnie.

 

***

 

Coś się stało. Coś się stało Szefowi, bez dwóch zdań. Siedział nadęty jakby się kapusty nażarł kiszonej. Wiedziałem, że się zaraz dowiemy o co chodzi.

-         Wezwałem was, bo mamy wypadek na torach kolejowych. Z SOKu dzwonili, że tam trup leży czy coś takiego.

-         Czy coś takiego? Nie umieją trupa poznać? – Zapytał Posterunkowy Wasiak nierozsądnie – Taki trup to do człowieka podobny. Głowę ma, dwie ręce i....

-         Wy tu mi Wasiak anatomią nie szpanujcie! – Zgasił go Szef – Ten trup to inny trup niż te wasze trupy z podręcznika – Umiejętnie przygadał mu Szef. Wasiak na podoficera chciał zdawać i wciąż zakuwał z książek do egzaminu.

-         To bardziej właśnie „coś takiego” z opisu sokistów wnioskuję. Krew i flaki, pomieszane, poplątane, rozmazane, ech! – Zakończył wyliczankę z obrzydzeniem – Próbowałem całą robotę zwalić na kolejarzy, ale mi Komendant z regulaminem wyjechał i musicie się tym zająć. A teraz odmaszerować bo chce przestać o tym myśleć a jak tylko na was spojrzę to mi się to zaraz kojarzy. Odmaszerować!

***

 

Trup rzeczywiście bardziej przypominał „coś takiego” niż ciało. Tyle, że już w walizce to co zostało z Kaca nie wyglądało najlepiej, a gdy przeleciało się po nim parę składów kolejowych widok ogólnie się raczej nie poprawił. Obok torów stała kupka gapiów a całego zamieszania pilnował Przodownik Bryś. Był sam jeden to niewiele mógł, dzieciarnia latała wkoło jak wściekła i robiła sobie zdjęcia na tle szyn a on tylko machał rękami i próbował bezskutecznie zagonić dzieciaki na jedną stronę torowiska. Nasze przybycie zdecydowanie zmieniło sytuację, Salceson grubym głosem wezwał najpierw towarzystwo do rozejścia się a potem Wasiak capnął pierwszego gnoja, który nawinął mu się pod rękę, zabrał mu legitymację szkolną i zagroził, że zaraz pójdzie do rodziców na skargę. Od razu się wyczyściło i mogliśmy przystąpić do czynności służbowych.

-         Nie jest dobrze – Westchnął Przodownik Bryś – Tu już niewiele zostało, co godzina skład leci, prawie same pospieszne.

-         To po tym....czymś cały czas jeżdżą pociągi? – Naiwnie zapytał Posterunkowy Wasiak.

-         No przecież! – Obruszył się sokista – Nie wstrzymamy ruchu na magistrali przez trochę krwi i flaków. Zwłaszcza, że wcale nie ma całkowitej pewności, czy to ludzkie – Chciał dodać „zwłoki” ale popatrzył na tory i zrezygnował.

Coś zobaczyłem. Podszedłem do krzaka, podniosłem i pokazałem Przodownikowi Brysiowi – Raczej ludzkie, nie uważacie?

Bryś spojrzał nieco zakłopotany, ale po chwili odzyskał rezon – Ta ręka to może tu leżeć od dawna i wcale nie mieć związku z dzisiejszym wypadkiem. To nie pierwszy wypadek tutaj. I pewnie nie ostatni. Ledwo tydzień temu to Nowacką rozjechało, tyle że ładniej, jak nożyczkami ja przekroiło, rozmawiałem z maszynistą, wszystko mi opowiedział.

-         Tak, słyszeliśmy – Powiedziałem – Podobno dla wnucząt po owoce na bazar latała.

-         Aha, dla wnucząt – Kpiąco powiedział Przodownik Bryś – Niby tak. Jej dwa wnuki kupiły sobie skutery na raty. A że to nieroby i darmozjady, rat z czego płacić nie było, to babcia ukochana zapierniczała na bazar ogórki kupować i grzyby, potem dźwigała to wszystko do domu, weki robiła i marynaty i apiać na bazar sprzedawać to wszystko hurtownikom. Grosze z tego miała, ale razem z emeryturą na raty za skuterki wnuczków jakoś starczało. Tyle, że ledwo lazła z tymi worami ogórków w jedną stronę i słoikami w drugą. Maszynista mi mówił, jak zgięta wpół, niemal na czworakach przez tory szła, trąbił sygnałem bo szybko jechał i stanąć już nijak nie mógł, ale starowinka głucha jak pień, przygnieciona słoikami niczym garbem, prawie się na torach położyła to i równo ją ucięło. Nie to co to tutaj. Marmolada.

Nagle odezwał się budzik w jego ręcznym zegarku.

-         Oho! Leci pospieszny do Gołdapi, musimy się odsunąć, no, raz, raz! – Zakomenderował Przodownik Bryś. Posłusznie odeszliśmy od torów. Po minucie trąbiąc przeraźliwie przejechał pociąg, rozmazując jeszcze bardziej i tak już nędzne resztki Kaca po torowisku.

-         No, następny mamy za kwadrans – Powiedział Przodownik Bryś ustawiając alarm w zegarku.

-         Musimy się pospieszyć, bo jeszcze parę przejazdów i nic już do zebrania nie zostanie poza złym wrażeniem – Wyjąłem kilka torebek na dowody rzeczowe – Do roboty.

***

-         To był Kac Szefie! – Zameldowałem gdy weszliśmy do gabinetu – Znaleźliśmy ramię z zegarkiem – Podniosłem w górę torebkę z ręką Kaca – Takiego sikora to u nas w mieście tylko on miał. Prawdziwy Rolex. Poza tym niewiele z niego zostało, właściwie to tylko trochę koloru na szynach, może z pół kilo zebraliśmy, Wasiak zaniósł do magazynu.

Dziwne, ale nie zrobiło to na szefie żadnego wrażenia. Patrzył na Salcesona jakby go pierwszy raz w życiu zobaczył. Salceson też to dostrzegł i nieco się zmieszał. Nie wróżyło to nic dobrego.

-         Herbaty kochani? – Zapytał Szef. Zatkało nas.

Pracowałem w komendzie już 14 lat i nigdy, ale to NIGDY Szef nie zaproponował mi nic innego niż to, żebym go w dupę cmoknął. Nawet jak coś sam pił czy jadł, na przykład orzeszki czy cukierki, nigdy nie oferował podwładnym żadnego poczęstunku.

-         Siadajcie – Powiedział Szef i podszedł do drzwi – Pani Jadziu! – Zawołał – Herbaty dwie poproszę. Z cukrem? – Odwrócił się do nas. Skinęliśmy głowami. – Z cukrem! – Krzyknął i wrócił do biurka.

-         No więc akcja się udała? – Zapytał przymilnie.

Nie wiedziałem co się dzieje. Po minie Salcesona widac było, że on też.

-         Akcja? – Wydusiłem z siebie – A tak. Udała się. Na pewno. Bardzo. A jaka akcja?

-         Nooo – Szef wyraźnie nie wiedział co powiedzieć – No, TA akcja, właśnie TA.

-         Aaaa, TA akcja – Spojrzałem na Salcesona niepewnie. Ale on był zagubiony jeszcze bardziej niż ja – TA akcja, no oczywiście... Tak, bardzo się udała. Wręcz wzorowo.

-         Aha. To świetnie że bardzo – Powiedział Szef i zamilkł. Zapadło niezręczne milczenie. Siedzieliśmy tak we trzech a cisza zbierała się nad naszymi głowami jak ciężka ołowiana chmura.

-         Gdzie ta herbata?! – Wypalił nagle Szef i zerwał się na nogi tak gwałtownie, że Salceson mało co nie spadł z krzesła.

Weszła Pani Jadzia ze szklankami. Szklanki były gorące, moja parzyła mnie w kolano. Zacząłem żałować, że nie odmówiłem.

-         Cukier! – Przypomniał sobie nagle Szef i wybiegł z gabinetu.

-         Zwariował? – Zapytał mnie konspiracyjnie Salceson.

-         Nie wiem, wszystko na to wskazuje – Wzruszyłem ramionami – Może nie wytrzymał presji? Wiesz, sława, order, to go mogło załamać. –Próbowałem jakoś złapać szklankę tak by mieć jak najmniejszy kontakt z wrzątkiem – Nie tacy się łamali. Wpadali w alkoholizm czy narkotyki.

-         Myślisz, że jest na haju? – Salceson podrapał się w głowę – Bo wódy to od niego nie czuć. Może trochę, ale nie bardziej niż zwykle.

-         Nie wiem, on cały czas tak się zachowuje jakby się szaleju nażarł, więc trudno pewnie by było odróżnić – Byłem sceptyczny – Ale kto wie? Najlepiej potakiwać i się uśmiechać. To dobra taktyka wobec wariatów.

Przyznał mi rację. Wrócił Szef z cukiernicą.

-         Ile nasypać? – Zapytał Salcesona stając przed nim z łyżeczką w dłoni.

-         Dwie poproszę – Wyjąkał Salceson. A myślałem, że Szef niczym już nas nie zaskoczy. Szef wsypał mu dwie łyżeczki cukru do szklanki.

-         Ja jedną – Ośmieliłem się odezwać nie pytany. Szef dał mi do ręki cukiernicę takim gestem, że ledwo udało mi się ja złapać zanim mi wpadła cała do szklanki. Tym samym objawiła się pewna dysproporcja w stosunku emocjonalnym jaki przejawiał Szef wobec mnie i wobec Salcesona. Poczułem się lekko urażony. Miałem większą wysługę lat niż Salceson.

-         Macie bardzo ładne włosy – Wypalił Szef patrząc na Salcesona – Powinniście o nie bardziej dbać. Zdecydowanie bardziej – Dodał lekko strofującym tonem. Salceson odruchowo sięgnął do głowy i przygładził ręką coś, co tylko przy maksimum dobrej woli lub zaawansowanej ślepocie można było nazwać czupryną.

Łysiał. Właściwie już był łysy. Tylko po bokach i z tyłu głowy wisiał mu obwarzanek włosów, które nie widziały fryzjera od dobrych kilkunastu tygodni. Zdecydowanie pasowały do reszty Salcesona. Były tłuste, niechlujne i pozlepiane. Wypisz wymaluj mój partner.

-         Mam tu coś dla was – Ciągnął Szef i sięgnął do szuflady – Proszę! – Podał mu szczotkę. Regularną szczotkę do układania włosów. Salceson odruchowo wyciągnął rękę, ale w tym momencie Szef nagle się rozmyślił – Nie, lepiej ja sam to zrobię. Będzie łatwiej, ja widzę wszystko, a wy musielibyście przy lustrze, a tu lustra akurat nie ma....- Bredził podczas gdy sztywny ze strachu Salceson siedział na krześle a Szef czesał mu włosy damską szczotka do układania fryzury. „Uśmiechać się i potakiwać” – Powtarzałem w myślach – „Uśmiechać się i potakiwać”.

-         Prawda, że od razu lepiej? – Zapytał Szef patrząc na mnie.

Uśmiechnąłem się i z entuzjazmem skinąłem potakująco głową. To go zadowoliło.

-         No, dosyć tego, czas do roboty – Szef przerwał czesanie Salcesona i wrócił za biurko – Szczotka zostanie u mnie oczywiście, na potem. Jakbyście Salceson chcieli sobie znowu włosy wyczesać to wpadnijcie do mnie do gabinetu – Wrzucił szczotkę do szuflady.- Szklanki postawcie na stoliku pod oknem. Tylko nie rozlejcie mi na blat bo nogi z dupy powyrywam. No, odmaszerować!

***

-         Zwariował, jak boga kocham, zwariował! – Przestraszony Salceson zmierzwił sobie przylizane włosy – Trzeba kogoś zawiadomić, on ma broń!

-         Eee – Postanowiłem zachować większy dystans – Nie przesadzaj, to pewnie tylko chwilowe załamanie. Na koniec to mu się całkiem poprawiło.

-         A ja wam mówię, że Szef odkrył w sobie nowe fascynacje seksualne – Wypalił lekko zaczerwieniony z emocji Posterunkowy Wasiak, który podsłuchiwał pod drzwiami i doskonale orientował się w tym, co zaszło.

-         Jak to? – Zaniepokoił się Salceson.

-         No tak to – Z satysfakcją kontynuował Wasiak – Dzisiaj rano była u szefa Zezowata Felicja. Nie wiem po co przyszła, bo to za wcześnie na ratę za kwiecień, ale jak wyszła to Szef mnie zaraz po flaszkę posłał do monopolowego. Więc może Felicja ten teges, a tu Szef zrozumiał nagle, że on woli chłopców.

-         Nie wygłupiaj się, Szef ma żonę i trójkę dzieciaków – Popukał się w czoło Salceson. Ale był wyraźnie przestraszony.

-         Ech, nie takie cuda się w telewizji widziało – Z wyższością zauważył Posterunkowy Wasiak – Tylko ja na twoim miejscu Salceson, to bym uważał. To się nazywa mobbing. Czytałem o tym w podręczniku. Wszelki kontakt fizyczny powinien odbywać się za zgodą obydwu stron. Więc jak ty się nie zgadzasz, to on nie ma prawa.

-         Jasna cholera, tylko tego mi było potrzeba! – Jęknął Salceson zdruzgotany – I co ja mam teraz zrobić?

-         Wyłysiej do końca – Poradziłem – W końcu po łysej glacy nie będzie cię szczotką skrobał.

-         Może i tak zrobię – Westchnął – Obetnę się na zero to może przestanę mu się podobać, co?

-         Warto spróbować, chyba nie masz innego wyjścia – Poklepałem go po plecach – Idź, ja się wezmę za raport o wypadku na torach.

***

W raporcie napisałem, że to Kac. Niby podstawy były marne, tylko zegarek na kawałku ramienia, nawet bez dłoni. Ale zegarek był Kaca, niewątpliwie. Żona rozpoznała go bez wątpliwości. Wpadła na komendę po południu, między fryzjerem a zakupami. W ogóle się nie zmartwiła.

-         Nie smutno pani? – Zapytałem gdy podpisywała zeznanie – W końcu to pani mąż. I ojciec dzieci...

-         E, nie – Wzruszyła ramionami – Od dawna chciałam stąd wyjechać, a teraz nic już tu mnie nie trzyma.

-         A dom, firma? – Zdziwiłem się. Lekko to traktowała.

-         Hipoteka obciążona tak, że za chwilę się załamie, a firma? Co to za firma? Ciemne interesy, wieczne długi, jakieś podejrzane typy, wreszcie się od tego uwolnię. No i ubezpieczenie wypłacą, od śmierci, ładny grosz będzie. Dobrze, że ten zegarek ocalał, to nie ma żadnych wątpliwości nie?

Potwierdziłem. Zegarek załatwiał wszystko.

-         Jak pani zostawi adres to po wszystkim odeślemy. To drogi zegarek, Rolex.

-         Dobrze – Powiedziała. Podałem jej kartkę papieru. Napisała szybko adres, pożegnała się i wyszła. Zerknąłem. Sydney, Wellington Str. 45. Australia.

 

***

 

Posiedziałem sobie do późnego popołudnia. Nie mogłem za wcześnie tego raportu skończyć, bo by to oznaczało, że się nie przykładam. To się przyłożyłem do biurka i się przekimałem niemnożko. Nie wyspałem się przez nocną wizytę Jajca z Kacem w walizce.

Dochodziła czwarta gdy zapukałem do drzwi.

- Szefie, to Kac był, mam zeznanie jego żony....- przerwałem, bo zachowanie Szefa obudziło moje najgorsze skojarzenia z porannej herbatki.

Szef położył konspiracyjnie palec na ustach, nakazując mi milczenie. Potem zamknął drzwi gabinetu na klucz, starannie zasłonił okna, odkręcił kran w umywalce w przedsionku, włączył radio na cały regulator, gestem pokazał mi, żebym usiadł, zbliżył usta do mojego ucha i wyszeptał – ..... ...... ...... –on?

Nic nie zrozumiałem. Najbardziej przeszkadzało radio bo ryczało jakby w środku rozdzierali słonia na połowę, co było niemożliwe, bo odbiornik był niewielki i najmniejszy słoń by się tam nie zmieścił, nawet połowa a co dopiero cały.

-Co?! – Wrzasnąłem z trudem przekrzykując słonia w radiu.

Szef zbliżył jeszcze bardziej usta do mnie i napluł mi do ucha w pewnym rytmie, w którym zapewne wymawiał sylaby. Podszedłem do radia i je wyłączyłem. Zaległa nieprawdopodobnie miła cisza, w której tylko miło szemrał kran. Położył palec na ustach, podszedł do biurka i nabazgrał coś na kartce papieru. Potem zasłaniając kartkę dłonią podszedł do mnie i nieco odchylając na moment palce pokazał co nabazgrał. Ledwo zdążyłem przeczytać.

GDZIE JEST SALCESON?

Widząc, że nabieram powietrza w płuca zatkał mi usta dłonią i wzrokiem wskazał długopis. Odpisałem.

NIE WIEM, A CO?

Złapał kartkę i podbiegł do rogu pomieszczenia. Tam rozejrzał się teatralnie wkoło a potem zerknął z ukosa na moje bazgroły. Nie był zadowolony. Usiadł przy biurku i zasłaniając się ramieniem znowu coś napisał. Przywołał mnie i nakazał przeczytanie. No to przeczytałem. A potem usiadłem z wrażenia.

-         Co za bzdura! – Powiedziałem głośno. Szef mało nie oszalał. Rzucił się na mnie, chwycił za gardło i wyszeptał tak głośno, że słyszano go na pewno w dyżurce na parterze.

-         CICHOOOOOO! - A potem wsadził sobie kartkę do ust i zaczął ją żuć. Zdurniałem do końca.

Zrozumiałem, że mogę się z nim porozumieć jedynie stosując się do konwencji totalnej konspiracji. Rozstrzygnięcie tego, czy oszalał, zwariował, czy mu zwyczajnie tylko chwilowo odbiło odłożyłem na później. Wyjąłem z kieszeni notes służbowy i napisałem BZDURA!!!!!

Wtedy dopiero zaczął się cyrk. Szef najpierw wykonał serie gestów jakby kogoś zabijał młotkiem czy siekierą, trudno było rozróżnić z gestykulacji. Mógł to być też kilof ale postanowiłem się skupić na samym fakcie zabijania. Potem wyimaginowane zwłoki zaczął piłować. Jak skończył wykrzywił twarz w dziwacznym grymasie, mającym chyba imitować złowieszczy śmiech i zaczął zbierać ziemniaki do koszyka. Dopiero po chwili zorientowałem się, że raczej chodzi o pocięte piłą fragmenty zwłok, które wkładał do czegoś w rodzaju torby czy walizki. Wtedy zadzwonił telefon na biurku. Szef zastygł w bezruchu i trwał tak dopóki telefon po kilkunastu dzwonkach nie przestał dzwonić. Trzymając wymyśloną torbę z wyraźnym wysiłkiem stąpając na palcach przeszedł od okna do drzwi przedpokoju, gdzie z widoczną ulgą porzucił swój bagaż na wycieraczce. Nagle zgiął łokcie i imitując lokomotywę kilkakrotnie przegalopował po wycieraczce. No tak, zwariował. Na chwilowe załamanie nerwowe nie można było liczyć.

A potem zrobił pięknego zeza, przyłożył rozcapierzone dwa palce do oczu i skierował je zaraz na wycieraczkę. Spojrzał na mnie wyczekująco.

Mogliśmy się tak bawić do wieczora, więc podszedłem do radia, włączyłem je i ściszyłem do znośnego poziomu. Podszedłem do Szefa i wyszeptałem - O co chodzi do cholery?

Wyraźnie był niezadowolony z mojego braku inteligencji. Chwile deliberował, ale uznał, że nie ma innego wyjścia, niż mi opowiedzieć to o co mu chodzi.

-         Salceson to Rzeźnik – Wyszeptał konspiracyjnie – Świadek widział go, jak podrzucał walizkę z pociętymi zwłokami na tory koło bazaru.

Diabli nadali kogoś w tej okolicy. Powinniśmy wywalić Kaca do rzeki i już. Ale było już za późno.

-         Może się pomylił? Może to wcale nie był Salceson? – Próbowałem ratować sytuację.

-         Też nie chciałem wierzyć, zwłaszcza, że ten świadek to Zezowata Felicja, wiesz ta..., no właśnie ta. Trochę to kiepsko wygląda w papierach, bo nie dość, że to ...ta, to jeszcze zezowata, ale cóż, nie ma na to rady, żadna praca nie hańbi. Ale pamiętasz tego pijaka z CBŚu? Tego co miał odcisk kolana Rzeźnika? Jak Felicja doniosła mi o Salcesonie, pobrałem DNA Salcesona i wysłałem ekspresem do Warszawy. Nie patrz tak na mnie, co miałem zrobić? No i zgadza się! Zadzwonili przed chwilą. Na obydwu odciskach kolan są drobiny skóry Rzeźnika! Porównali z włosem i wyszło! To jego DNA! Rzeźnik to Salceson! I do PROFILU pasuje idealnie! Pamiętasz? 30-40 lat, żonaty mężczyzna z wyższym wykształceniem, gruby. I D E A L N I E ! Ci policyjnie psycholodzy to jednak łby, nie ma co gadać! Wiedziałem to od samego początku, że ten profil jest kluczową sprawą.

-         O grubym nic nie było w profilu. Poza tym ten profil pasuje i do mnie i do pana.

-         Do mnie nie, ja mam 49 lat. A gruby? A kto w tym wieku nie jest gruby? Każdy jest.

-         Niemożliwe! Przecież jeden odcisk kolana był tej babci, która zastrzeliliśmy z Salcesonem! Jakim cudem znalazło się tam DNA Salcesona?

-         Nie pytaj mnie co jest możliwe a co nie, ja genetyk nie jestem, na DNA się nie znam. Może DNA Salcesona było pod spodem? I to nie ty ją zastrzeliłeś tylko Salceson. Może w ten sposób pozbył się wspólnika? Babcia miała dosyć, zaczęła go szantażować, żądać coraz więcej pieniędzy, grozić, że go wyda. To Salceson ją zlikwidował. I potem ukrył ciało.

-         Po co? – Nie rozumiałem tej zawiłej konstrukcji.

-         Nie wiem – Wzruszył ramionami Szef – A kto by tam ich zrozumiał, tych seryjnych morderców? To przecież wariaci. Gorzej, że teraz Główna mnie naciska skąd miałem DNA Rzeźnika. Na razie sprytnie ich zmyliłem, ale w końcu będę musiał odpowiedzieć.

-         Jak ich pan zmylił? – Miałem niedobre przeczucia.

-         A, powiedziałem, że muszę do toalety i się rozłączyłem. To pewnie oni tak teraz dzwonią. Na wszelki wypadek nie odbieram – Uśmiechnął się niewyraźnie.

Telefon znowu się odezwał.

-         O widzisz? Jakby sraczki dostali.

Siedzieliśmy w milczeniu gapiąc się na telefon. W końcu umilkł.

-         Te DNA Salcesona to wtedy co pan mu włosy czesał, prawda?

Skinął głową. Ulżyło mi. Szef nie zwariował. Przynajmniej nie bardziej niż przedtem. Nie miał najszczęśliwszej miny – Jak ja im to powiem? Że jeden z odznaczonych detektywów to seryjny morderca?! I to właśnie ten, za schwytanie którego sam dostał medal? Przecież to będzie obsuwa stulecia! Będą się ze mnie śmiali do końca świata! Order zabiorą, zdegradują, ze służby wyrzucą! Nasza policja stanie się pośmiewiskiem całej Europy. Boże, boże, ale masakra!

Myślałem intensywnie. W mojej skołatanej głowie zwolna krystalizował się plan, na razie tylko jego główne zarysy, ale zacząłem dostrzegać wyjście z tej pozornie beznadziejnej sytuacji. Znowu zadzwonił telefon. Podszedłem i podniosłem słuchawkę. Szef skulił się na krześle.

-         Tak, tak. Niestety Komendanta nie ma, źle się poczuł i pojechał do domu. A w jakiej sprawie? Czy przypadkiem nie o chodzi o DNA Rzeźnika? Wiem, że to tajne, ale Szef przekazał mi wszystko co mam powiedzieć, zwłaszcza, ze to ja znalazłem próbkę włosów na rączce walizki. Tak, dokładnie na tej, w której były zwłoki trojga ludzi, tej z domu zastrzelonej kobiety. Tak, tak, wiem, że powinienem wysłać całą walizkę, ale to kłopot, łatwiej wysłać włos, prawda? Nie, nie żartuję sobie. Tak jest, na przyszłość będę pamiętał. Następnym razem wyślemy całą walizkę. Dziękuję i do widzenia.

Odłożyłem słuchawkę. Szef patrzył na mnie jak na święty obraz.

-         Jezu, że też ja sam na to nie wpadłem! I jeszcze zeżarłem całą kartkę papieru. Teraz mi naprawdę niedobrze – Nagle znowu sposępniał – Ale ten Salceson! Przecież nie może mu się upiec. To morderca! Musimy się go pozbyć. Czekaj, czekaj! – Prawie krzyknął widząc, że coś chcę powiedzieć – Teraz moja kolej. Ja mam plan. Zabijemy Salcesona a jego zwłoki podrzucimy na tory koło bazaru. Przedtem wsadzisz Zezowatą Felicję pod byle pretekstem do aresztu, tak na wszelki wypadek, żeby nie podglądała. Wścibska dziwka.

-         Nie myśli pan, że takie natężenie wypadków na torach spowoduje pewne podejrzenia?

-         A tam, mam to w dupie. Niech się martwi Służba Ochrony Kolei. Tam poza tym cały czas ktoś przechodzi. Nic dziwnego, że ludziska pod pociągi wpadają. Łatwo się na szynie pośliznąć albo czubem buta o podkład zahaczyć. I nieszczęście gotowe. No to ustalone, musimy tylko uzgodnić kiedy i jak załatwisz Salcesona.

-         Ja?!

-         A kto? Nie powinniśmy nikogo więcej wtajemniczać w nasze plany. Poza tym dostałeś medal za schwytanie Rzeźnika? Dostałeś! Czas się wywiązać.

-         Pan też dostał – Ośmieliłem się wspomnieć.

-         Ja dostałem za nadzór i czynne przywództwo. Nie za akcję bezpośrednią. Od tego jesteście wy, detektywi. Masz 24 godziny na załatwienie sprawy. Urządzimy Salcesonowi ładny pogrzeb, z honorami, w końcu to bohater. Powiemy, że wypadek był na służbie to rodzina rentę dostanie, będzie dobrze. No, dosyć gadania po próżnicy, czas do roboty. Odmaszerować!

Odmaszerowałem.

***

- Kurwa, nie wierzę! – Salceson patrzył na mnie oszołomiony – Masz mnie .... zlikwidować?!

- No przecież tego nie zrobię – Popukałem się w czoło – Tylko jakoś musimy wybrnąć z tej sytuacji. Szef dał mi na to dobę, do jutra wieczorem. Coś wymyślimy.

-         Co wymyślimy?! Zabijemy mnie na niby?!

To był POMYSŁ! Czytałem, że Newton, gdy wymyślał swoje prawo ciążenia doznał nagłego olśnienia na widok spadającego jabłka. Ja doznałem olśnienia na widok wściekłego Salcesona.

-         Tak Salceson, zabijemy cię na niby – Powiedziałem powoli. Nie zrozumiał. Nie był tak inteligentny jak ja. Nie doznał olśnienia. Nie nadawał się na Newtona. Cóż, nie każdy może być geniuszem – Pomyślałem wyrozumiale.

***

-         Czego tu chcecie? – Jajco nie wyglądał na specjalnie zadowolonego z naszej wizyty.

-         Mamy zamówienie – Odparłem.

-         Na co? Na torebkę? – Zakpił.

-         Słuchaj Jajco, jesteśmy poważnymi klientami, płacimy gotówką i chcemy, żebyś nas odpowiednio traktował – Powiedziałem.. Salceson się nie odzywał. Po jego minie widziałem, że ta wizyta bardzo mu nie w smak.

-         Gotówka zawsze jest tu mile widziana – Jajco odsunął się z progu wpuszczając nas do środka.

-         No, dobra, do rzeczy. O co wam chodzi? – Powiedział gdy usiedliśmy.

-         Może byś zaproponował coś do picia chamie? Herbatę albo co? – Skrzywił się Salceson.

-         Potrzebujemy nieboszczyka – Wypaliłem – Na zaraz. To znaczy na dzisiaj w nocy.

-         U, a co was tak przypiliło? – Jajco wyszczerzył zęby.

-         Ty tu kłów nie opalaj śmieciu jeden – Salceson poderwał się z krzesła – Bo ci je wyrwę i w dupę wsadzę!

Przestraszony Jajco schował się za stół – Zaraz! To wy macie do mnie interes. Żądam aby ten tutaj traktował mnie z szacunkiem, inaczej fora ze dwora!

Podszedłem do Salcesona – Ty, co cię ugryzło? Wiesz, że musimy to u niego załatwić, wytrzymaj.

- Nie cierpię tego żula – Powiedział przez zaciśnięte zęby. Wróciłem do Jajca.

-         Do rzeczy, tak jak wspomniałem, potrzebujemy nieboszczyka.

-         Trochę konkretów proszę

-         Czterdzieści lat, około 175 centymetrów, 90 do 100 kilo.

-         Wypisz wymaluj twój partner. Musi być nieboszczyk? Bo on nadałby się idealnie – Ruchem głowy wskazał Salcesona. Ten zagryzł wargi. - Dobra, dobra, już sprawdzam – Dodał widząc jak na niego patrzę – Nie powinno być kłopotów. Takie tłuściochy padają jak muchy. Serducho. Albo wylew.

Salceson spojrzał ponuro w okno. Jajco chwile przewracał kartki.

-         Mam, mówiłem że będzie – Powiedział ucieszony – Tydzień temu. Idealny truposz.

-         Tydzień? Nie za stary? – Miałem wątpliwości.

-         A skąd! Teraz to wszystkich zmarłych taką chemią szprycują w zakładach pogrzebowych, że mogą latami w ziemi leżeć i się nadają. Nieraz po miesiącu takiego braliśmy z Kacem i było cacy. Ten po tygodniu będzie lepiej wyglądał niż wy teraz. No i lepiej niż ja – Dodał widząc wściekły wzrok Salcesona.

-         Ile? – Zapytałem.

-         Zważywszy ekspres i szczególnie precyzyjne wymagania oraz jakość usługi...- Zaczął Jajco.

-         Ile?! – Grobowym głosem mruknął Salceson.

-         Pięćset – Niemal wyszeptał Jajco.

-         Nie przeginaj – Tym razem głos Salcesona był jeszcze bardziej grobowy niż bardzo grobowy.

-         Trzysta....- Skorygował ofertę Jajco.

-         Teraz lepiej – Powiedziałem.

-         ....pięćdziesiąt. Dobra, dobra, niech będzie moja strata! Równo trzysta ok.?- Szybko dokończył.

Wstałem – Spotykamy się pod cmentarzem o siódmej wieczorem. Będzie dobrze?

-         Idealnie – Jajco wstał i wyciągnął dłoń do Salcesona. Ten niechętnie ją uścisnął. Jajco uśmiechnął się rozluźniony – Będę punktualnie. Sobie też musze wygarnąć jednego truposza. Odezwał się instytut, wreszcie mają pieniądze, a mi brak jednego staruszka, bo ten z kostnicy się spalił na popiół. No to do zobaczenia.

Wyszliśmy.

***

-         Kurwa! – zaklął Jajco trzaskając drzwiczkami samochodu – Co za zdzierstwo!

-         Ostrożniej z drzwiami! Uszczelkę mi zniszczysz! – Zdenerwowałem się. Powoli ruszyłem wgłąb cmentarza. Przejeżdżając obok budy stróża widziałem jego wytrzeszczone oczy za szybą. Patrzył na nas z dziwnym wyrazem twarzy. A może po prostu już taki miał ten swój wyraz, dziwny.

-         Ślepy Leon mnie zdenerwował – Mruknął Jajco – Stawkę podniósł. Bierze teraz dwie dychy za wjazd. Dobrze, że dwa trupy bierzemy to się rozłoży, ale na przyszłość to przewalone.

-         Czemu podniósł? – Zdziwił się Salceson – I to o sto procent? Przecież inflacja....

-         Daj spokój! – Uciszyłem go – Jego prawo. Wszędzie rządzi popyt i podaż.

-         To nie tak – Wyjaśnił Jajco – Jak Kac odpadł z interesu to Ślepy przestał się bać i próbuje mnie wykolegować z branży. To przemyślana strategia biznesowa, już ja go znam.

-         Nie rozumiem – Powiedziałem szczerze – Jaka strategia? Przecież przynosisz mu pieniądze.

-         Ho,ho, on ma własny interes – Wyjaśnił mi Jajco – I własnych klientów. Do niedawna robili to z siostrą, ale coś ostatnio słyszałem, że się starowince podobno zmarło i wyszła z niego chciwość. Sprzedawał trupy taniej, bo nie miał gdzie magazynować, wszystko na pniu spuszczał, inaczej się nie dało. Jak się kostnica sfajczyła to i nam się z Kacem magazyn skończył i też muszę świeżonkę tera sprzedawać póki nowej chłodni nie postawią. W dodatku Kac się przekręcił a raczej ktoś mu pomógł. Ślepy podniósł mi stawkę, żebym i ja podniósł ceny klientom. Jak podniosę, Ślepy też podniesie a potem odetnie mnie od towaru i sam przejmie cały rynek. To się nazywa monopol.

-         Poskarż się do urzędu antymonopolowego – Zakpił Salceson.

-         Zastanawiam się czy to przypadkiem nie ten staruch wykończył Kaca i Lekarza. Wredny jest jak mało kto i pazerny na kasę tak samo. Tylko chyba za chudy na Kaca w uszach był, Kac by mu się nie dał wykończyć, chyba, że z zasadzki, to może....O, skręć tutaj, to będzie w tej alei – Powiedział patrząc na kartkę papieru..

Stanęliśmy pod drzewem. Wysiedliśmy a Jajco wyjął z bagażnika szpadel. Nagle coś trzasnęło w pobliżu. Podskoczyłem i rozejrzałem się lekko wystraszony.

-         Co, strach cię obleciał? – Zadrwił Jajco - Bez obaw, dookoła same umarlaki, nie gryzą. Najpierw tego waszego wykopiemy, potem dziadka dla mnie – Powiedział nakładając kombinezon. Wyciągnął z kieszeni kartkę i zaczął się w nią wpatrywać. Najbliższa latarnia stała w sporej odległości., było tu tak ciemno, że ledwo widziałem co robi.

-         Możesz przeczytać mi co tutaj napisane? – Jajco obrócił kartkę do mnie – Oczy już nie te.

-         Daj, poświecę komórką – Podszedłem do niego.

-         Uważaj! – Złapał mnie za ramię i pokazał świeżo wykopaną mogiłę tuż obok ścieżki – Dziura na nowego lokatora, nie podchodź. Ziemia mokra, obsunie się, wpadniesz i zaraz sobie girę złamiesz.

Uważając gdzie stawiam stopy wziąłem od niego kartkę. Na jej brzegu Jajco nabazgrał kila liter i cyfr. A7, 12 w jednej linijce i B2, 7 w drugiej. Przeczytałem na głos i nagle coś pstryknęło w mojej głowie. Te znaki!

-         Co to znaczy?– Zapytałem podniesionym głosem. Znaki były niemal identyczne jak te zapisane przez staruszkę na banknocie dziesięciozłotowym.

-         No, A7 to numer alejki a 12 to numer kwatery w alejce. Adres twojego nieboszczyka – Obrócił się i zarzucił szpadel na ramię. Coś znowu trzasnęło od strony bramy. Niedaleko. Obejrzałem się.

-         Aaaaaaaaa! – Wrzasnęła noc i rzuciła się na mnie od tyłu. Serce podskoczyło mi do gardła, niemal natychmiast wpadło do ust i tam eksplodowało. Cofnąłem się o krok, poczułem jak stopy ześlizgują się w dół i wpadłem do dziury. Ostrze szpadla przemknęło tuż nad moją głową. Ciemna Postać zachwiała się nad brzegiem grobu, ale po chwili odzyskała równowagę.

-         Aaaaaaaa! – Zawyła i ponownie uniosła szpadel nad głowę. Wyraźnie Ciemna Postać nie wyciągnęła wniosków z poprzedniej sytuacji, tej, pod moim domem. Gdyby nie darła się jak opętana to bym się nie obejrzał i nie uchylił przed ciosem. A tak, mimo pewnej, nie mogę tego odmówić, zręczności ataku, zaprzepaszczała po raz kolejny bezcenny element zaskoczenia. Teraz stała na brzegu dziury w ziemi a ja leżałem na płasko na jej dnie. Gdy próbowała mnie dosięgnąć ciosem, szpadel tylko świsnął dobre pół metra od moje twarzy i zarył się w ścianę.

-         Aaaaa!- Ryknęła nieco słabiej Ciemna Postać, zawiedziona takim obrotem sprawy i wyrwała szpadel z ziemi. Odzyskałem władzę w członkach i nerwowa zacząłem wyciągać pistolet z kabury, ale zanim to zrobiłem, Ciemna Postać rozejrzała się, znowu uniosła w górę łopatę i wrzeszcząc swoje Aaaaaa! znikła mi z pola widzenia. Pozbierałem się z ziemi.

-         Aaaaaaa! – Usłyszałem niedaleko, ale nie był to tym razem wojenny okrzyk Ciemnej Postaci. Teraz darł się Jajco. Postanowiłem wydostać się z grobu, ale buty ślizgały się po mokrej ziemi a dłonie nie znajdowały zaczepienia na brzegu. Próbowałem kilka razy ale w końcu poddałem się.

-         Aaaaaaa! – Usłyszałem w pobliżu. Głos przypominał gruby głos Ciemnej Postaci, ale nie byłem pewien. Równie dobrze mógł to być zachrypnięty Jajco. Coś zaszurało niedaleko i usłyszałem kilka mocnych metalicznie brzmiących uderzeń.

-         A! – Tym razem krótki okrzyk, zbyt krótki bym zidentyfikował autora.

Rozległ się strzał z pistoletu. Na chwilę zapadła cisza.

-Aaaaaaaaaaaa.....- Tym razem przeciągły jęk rannego, z którego życie uchodzi jak powietrze z przekłutego balonu. Rozległ się odgłos szybkich kroków.

-A!, A!, A!, A! – Ktoś z zapamiętaniem tłukł czymś w coś. Podskoczyłem i na chwilę moje oczy znalazły się nad poziomem grobu, ale wszystko zasłaniała mi ciemność.

Byłem cholernie wkurzony. Tuż za krawędzią rozgrywał się dynamiczny dramat kryminalny a ja tu siedziałem jak kret w dziurze i nie dość, że nie miałem wpływu na akcję, to nawet nic nie mogłem zobaczyć.

Usłyszałem kroki, ktoś szedł w stronę mogiły. Cofnąłem się pod ścianę i podniosłem pistolet.

-         Wyłaź – Powiedział Salceson wyciągając do mnie dłoń – Chwyć się , to ci pomogę.

***

-         Jezu, ugryzł mnie! – Jajco siedział na ziemi i oglądał sobie nogę – Ten skurwysyn ugryzł mnie w łydkę!

-         Zostaniesz teraz wilkołakiem, wampirem albo zombie – Zakpił Salceson – Albo i wszystkim naraz.

-         Co tu się stało do jasnej cholery? – Zapytałem gapiąc się na Salcesona. To on strzelał, było jasne.

-         Ślepy Leon oszalał – Westchnął – Musiałem go zastrzelić. Tam leży – Wskazał palcem – Chciał mnie zatłuc łopatą. A przedtem gonił Jajca i też go chciał zarąbać.

-         I prawie mu się udało! – Jajco wciąż się trząsł z emocji – Tylko nie trafił. To mnie ugryzł! Boże, może on miał wściekliznę?! Na bank zębów nie mył, mnóstwo zarazków i bakterii, żebym tylko zakażenia nie dostał. Co mu odbiło?

Wiedziałem co mu odbiło. Powiedziałem im. Salcesona zatkało.

-         No coś ty?! To on był wspólnikiem babci?!

-         Powinien mieć przy sobie dowód osobisty, sprawdźmy – Kulejąc podszedłem do ciała Ślepego Leona. Wpadając do grobu skręciłem sobie nogę, zaczynała boleć jak diabli, ledwo mogłem się poruszać. Nawet w tym kiepskim oświetleniu zobaczyłem, że głowa Slepego Leona nie była, delikatnie mówiąc, w najlepszym stanie.

-         No co? – Wzruszył ramionami Jajco – Trochę mnie poniosło. W końcu o mało co mnie nie zaszlachtował szpadlem. A poza tym i tak już nie żył. To było prawie jak ... sekcja, że tak powiem.

-         Sekcja szpadlem? – Zakpiłem – Dobra, nie czepiam się.

Pochyliłem się nad ciałem i pomacałem kieszenie. Znalazłem portfel.

-         Leon Kozdebski, urodzony i tak dalej. Pamiętasz jak miała na nazwisko babcia – rzeźniczka?

-         Kozdebska – Westchnął Salceson – Raczej nie liczyłbym na przypadkową zbieżność. To był jej mąż?

-         Niemożliwe, była panną, sprawdziliśmy w aktach gminy. Brat – Popatrzyłem na ciało – Zapłaciłem mu za nieboszczyka banknotem, który Jajco ukradł jego żonie, dlatego myślał, że to ja ją zabiłem. Próbował mnie dopaść koło mojego domu, ale mu zwiałem. No to poczekał na okazję i chciał zrobić to teraz.

-         Pewnie to on zabrał ciało Kozdebskiej z kostnicy miejskiej. Ciekawe po co? – Zastanawiał się Salceson

-         Może po prostu ją....kochał? – Powiedziałem. Salceson spojrzał na mnie, ale nie odezwał się ani słowem.

-         Paskudny, mściwy i chciwy staruch – Jajco z obrzydzeniem splunął na ciało Ślepego Leona – Dobrze mu tak! Chciałeś mnie wykolegować z biznesu to masz teraz wredny dziadzie!

-         Co z nim zrobimy? – Zapytał Salceson.

-         Nie będę musiał kopać dziury po nowego dziadka – Jajco pochylił się i fachowo oglądał ciało – Te drobne ubytki nie powinny przeszkadzać. Instytut potrzebuje ciała do testowania kamizelek kuloodpornych a Ślepy Leon ma dziurę od kuli w głowie, nie w bebechu. Głowa raczej nieistotna, najwyżej dam im niewielki rabacik za braki kosmetyczne. Albo nie dam, bo kadłub w stanie idealnym. Co innego gdyby chcieli testować hełmy. Tak że nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło – Podsumował zadowolony – A i konkurencja się tak jakby nagle wykruszyła. Będę miał monopol.

Grunt to pozytywne podejście do życia.

***

-         Boże, co to? – Patrzyłem osłupiały na swój samochód.

-         Tak to wygląda, jak się próbuje otworzyć auto szpadlem – Mruknął Salceson – Wysiadłem z przeciwnej strony, ale Ślepy Leon widać nie zauważył i dalej próbował. Zresztą, może i zauważył, ale wiedział, że to twój wóz. Tak czy siak, czeka cię spory remoncik karoserii.

Spojrzałem na zegarek, było pięć minut po północy. Dzień nie zaczynał się rewelacyjnie.

Wpakowaliśmy naszego nieboszczyka i ciało Ślepego Leona do bagażnika. Ledwo się zmieściły. Jajco znowu trzasnął drzwiami, ale mu odpuściłem. Prowadził Salceson, moja lewa stopa była jak balon. Jak balon pełen bólu.

***

Dochodziła trzecia, gdy wszystko było gotowe. Ubranie pasowało idealnie, tak jak i buty. Kabura z bronią, legitymacja, dowód osobisty, prawo jazdy zatrzymał sobie, jego brak nie powinien wzbudzić podejrzeń. Na przegub założył nieboszczykowi zegarek.

-         Nie szkoda ci? – Zegarek był bardzo fajny.

-         E, nie. To podróba, w dodatku od Maryśki dostałem na drugą rocznicę ślubu, i tak bym go już nie nosił.

-         Pospiesz się, zaraz będzie ten ekspres do Białegostoku grzał – Poganiałem go.

-         Dobra, już idę. Wszystko chyba? - Rozejrzał się. Potaknąłem. Złapał trupa wpół, przerzucił go sobie przez ramię i zniknął w zaroślach. Oparłem się o auto i czekałem. Musiał nieść sam nieboszczyka, ja ledwo dawałem radę kuśtykać.

Czekałem kilka minut gdy wtem z przeraźliwym stukotem przeleciał ekspres. Po chwili krzaki poruszyły się i wypadł z nich spocony Salceson.

-         Rany, o mało co naprawdę nie wpadłem pod ten cholerny pociąg. Wcześniej dzisiaj jest czy co? – Otarł pot z czoła – Jedźmy, chyba mnie ktoś widział jak wracałem. Tyle że ciemno jak u murzyna w Senegalu, to chyba mnie nie rozpoznał.

Wsiedliśmy i ruszyłem. Dla ostrożności nie zapaliłem świateł i wjechałem najpierw w krzaki a potem w jakiś kosz na śmieci. W końcu wydostałem się na drogę.

***

-         Nie powiesz Maryśce, prawda? – Zapytałem Salcesona. Pokręcił głową.

-         Nie. Od dwóch lat żyjemy jak pies z kotem, O byle co się rzuca, jakby wścieklizny dostała, mówię ci. Że buty nie tutaj stoją, żarówka nie zmieniona, Teraz jeszcze przyczepiła się, że ją zdradzam. Bo się ostrzygłem na łyso. Niby dla kochanki.

-         A zdradzasz?

-         Nie, nawet nie – Westchnął - Raz byłem u Zezowatej Felicji, pół roku temu. Raz. A ta do dzisiaj mi łeb zawraca, wydzwania, smsy wysyła, nawet śledzić mnie zaczęła, wariatka. Wszystkie baby to wariatki – Powiedział ciężkim głosem -   Zostawię Maryśce cały ten bajzel z kredytem i domem, niech się fartuje sama. Najwyżej to sprzeda, ja mam dosyć.

-         Gdzie pojedziesz? – Zapytałem.

-         Nie wiem – Wzruszył ramionami – Może do Australii? Paszport mam, tylko wiza potrzebna. Podobno od ręki dają Potem tylko bilet i hajda za ocean. Języka liznę, do policji może się załapię, w końcu śledczy ze mnie świetny, Rzeźnika ująłem. Ale numer co?

Potaknąłem. Ciekaw byłem, ilu ludzi go wykręciło. Taka sztuczka była świetną ucieczką od problemów. Nowe życie, bez bagażu zobowiązań, bez starych długów. Nagle drugi raz w ciągu całej tej Bardzo Strasznej Historii doznałem olśnienia.

-Napijesz się? – Zapytałem Salcesona.

-Piwka? Zawsze. Pociąg mam dopiero za dwie godziny.

Poszedłem do kuchni po piwo.

-         Wiesz kto był ofiarami Rzeźnika? – Zapytałem podając mu butelkę.

-         Coś tam pamiętam, głównie jacyś życiowi nieudacznicy, zadłużeni geszefciarze, kilku poszukiwanych drobnych przestępców zdaje się, tak?

-         Skąd wiesz? – Zdziwiłem się.

-         Komenda Główna co miesiąc przysyłała taki biuletyn. Kiedyś szukałem czegoś do czytania i niechcący natrafiłem na kilkanaście numerów. Nic innego nie było no to przeczytałem.

-         Trzech kryminalistów poszukiwanych listami gończymi. Ośmiu zrujnowanych biznesmenów, dwóch alimenciarzy i kilku ludzi, którym tu zaczynał się palić grunt pod nogami. Ich ciała znajdowano w walizkach pozostawionych w ich rodzinnych miastach, pomieszane z innymi ciałami, tak by identyfikacja DNA nie była możliwa. Za to zawsze w środku toreb znajdowały się osobiste przedmioty zamordowanych, tak by rodzina nie miała żadnych wątpliwości, czyje ciało spoczywa w walizce. Trupy za każdym razem były odpowiedniej wagi, wieku i wzrostu, dlatego bez trudu potwierdzano tożsamość ofiar, rozpoznanych przez rodziny na podstawie znalezionych w walizkach fantów. Nikt specjalnie nie drążył w przyczynach morderstwa, bo przecież Rzeźnik, ten straszliwy Rzeźnik, zawsze zabijał przypadkowe ofiary.

-         No i co z tego? Sam powiedziałeś, że wybierał na chybił trafił, to trafił tych, których trafił. I wsio.

-         Nie zastanawia cię fakt, że jak powiedział nam Jajco, Ślepy Leon ze swoją siostrą też handlowali trupami? I że w domu, w którym zastrzeliłeś babcię, były akurat walizki z pociętymi na kawałki nieboszczykami, gotowymi do transportu? Nie pomyślałeś, że tak naprawdę nigdy nie było żadnego Rzeźnika i masowych morderstw tylko pewien rodzaj interesu, który w skrócie można określić – Każdy zasługuje na drugą szansę?

Popatrzył na mnie nie rozumiejąc. Po chwili roześmiał się – Ech ty, prawie mnie nabrałeś! Nie było żadnego Rzeźnika co? Że niby te odznaczenia, ordery, listy pochwalne to tak za nic dostaliśmy? A niech cię! Dobre! No, no, blisko było, prawie bym uwierzył. Ty jak zwykle szukasz sensacji tam gdzie wszystko jest proste jak drut. Drugie dno, trzecie, dziura w dnie i tak dalej. A tymczasem życie zawsze wybiera najkrótszą drogę, jak światło. Masz szczęście, że Szefowi nie wypaliłeś z takim żartem, bo on ma mniejsze poczucie humoru niż ja a może ci zrobić o wiele większe kuku niż kto inny. Ale dowcip niezły, choć może nie aż tak, jak się mu przyjrzeć z bliska – Spoważniał i spojrzał na zegar na ścianie – Wiesz, pójdę już. Wpadnę jeszcze do sklepu, czapkę sobie kupię, taką z daszkiem, żeby mnie nikt w pociągu nie rozpoznał. Tylko tego by brakowało.

Pożegnaliśmy się. Niezbyt serdecznie. Nigdy nie byliśmy ze sobą blisko. I nigdy już nie będziemy.

- Trzymaj się fantasto – Klepnął mnie w ramie i wyszedł. Zamknąłem za nim drzwi. I już.

***

- No, brawo! – Rzadko widziałem Szefa w tak dobrym nastroju – Wygląda na to, że sprawę z Salcesonem mamy z głowy! Komendant SOK z mordą do mnie od rana wydzwania, że mają kolejny wypadek na torach. Znowu! Trzeci w tym samym miejscu. Stara Makowska, potem niejaki Kac, teraz kolejny nieostrożny przechodzień. Podobno ciało rozsmarowane po szynach że aż miło popatrzeć. Duży ruch w tym miejscu, pospieszne, osobowe, nawet się ekspres nocny do Białegostoku przeleciał po zwłokach. Masz jechać na miejsce, pozbierać co się da i zidentyfikować nieboszczyka. Marmolady pilnuje tym razem Plutonowy Wasiak z nocnej zmiany. Całe to nieszczęście akurat na drodze do bazaru się dziwnym trafem przytrafiło. Kupcy też do mnie wydzwaniają, że święta zaraz, ruch spory, a ludziska z miasta na targowisko naokoło, przez wiadukt dymać muszą to im obroty handlowe spadają. Więc gazem, opisać mi całe zdarzenie, wiecie jak, ślady zabezpieczyć, co się uda w woreczki pozbierać, to pozbierajcie, żeby było wiadomo, że to Salceson akurat przez tory przeskakiwał tak niezręcznie, że pod pociąg wskoczył, huncwot jeden. Można by było DNA tych resztek zbadać, tylko z czym porównać nie ma, bo żadnej próbki DNA Salcesona nie mamy, a i dzieci jego brak, te jego niby to Maryśki z pierwszego małżeństwa przecież, to nam te badanie DNA na plaster się przyda. Chyba że z badania wyjdzie, że to salceson, brunszwicki – Zarechotał - Albo nie, lepiej zbadajcie, ładnie w raporcie wyjdzie, że zbadaliśmy, to takie profesjonalne. Wstydu się trochę najemy, bo to przecież nasz funkcjonariusz tak okrutnie przepisy złamał, ale w raporcie napisz, że w pościgu za przestępcą albo lepiej podczas wykonywania czynności służbowych, lepiej brzmi, bardziej zawile a co i jak nikt dochodzić nie będzie. Bo przecież od dochodzeń to my tu jesteśmy.   Kryminalnej nie wysyłam, bo to nieszczęśliwy wypadek oczywiście, sam Komendant SOK użył terminu „wypadek”, to podważać opinii urzędnika państwowego mi nie wypada. Powinni coś z tym zrobić, nie uważasz? Tory przenieść za rzekę na przykład albo co. Jakiś taki wniosek na koniec w raporcie napisz, żeby było, że o bezpieczeństwo dbamy i dobro ludności na sercu nam leży. No, do roboty, ja po spirytus jadę, święta za pasem, zaopatrzenie trzeba zorganizować. Szkoda, że ten Pan Maciek z kostnicy wykorkował bo mocny miał i niedrogo brał. Teraz aż za Górkę Michałową muszę jechać, żeby coś dobrego w przyjaznej cenie kupić. Ech, czasy się zmieniają, życie coraz cięższe, byle do wiosny, byle do wiosny.

***

-         Kto by pomyślał – Westchnął Posterunkowy Wasiak – Wczoraj z nim gadałem, tak jak teraz z tobą. A on....- Nie dokończył – Pozbierałem co się dało do woreczków, tyle, że nie wiadomo, co jego, co Kaca a co z tej Makowskiej sprzed tygodnia. Taki mix, można by powiedzieć. Wpadł tu na chwilę Przodownik Bryś. Podobno w lokomotywowni to tacy wściekli, że hej! Co umyją skład z krwi to ten zaraz znowu umazany. Ludziska na ten nocny ekspres do Gdańska to już „pociąg śmierci” mówią. Konduktor się zwolnił podobno jeden, napięcia nie wytrzymał a i na zdrowiu podupadł. Cały czas tylko latarką na tory świecił, przez okno otwarte. I przeziębił się, bo teraz wcale jeszcze nie tak ciepło w nocy. Maszyniści też burczą, PKP chce tory za rzekę przekładać, no mówię ci, chryja na całego.

Słuchałem tego i nie odzywałem się. Jakiś niespodziewany smutek we mnie rozwinął jak czarny kwiat cmentarny.

***

-         Ale mamy szczęście!- Szef czytał mój raport – Jakim cudem znowu Felicja widziała tam Salcesona, to nie wiem, bo przecież ty go w tej, no, walizce zawiozłeś, nie?

Skinąłem głową. Cholerna Zezowata Felicja, nie miała nic innego do roboty tylko po nocy koło torów łazić?

- Coś się jej tam pomyliło, wiadomo, zezowata, cud, że w ogóle na czymś wzrok ogniskuje .Ale Wasiak spisał jej zeznanie, będzie jak znalazł do twojego raportu. Może jej się jednak we łbie pomieszało, jak znowu widziała Salcesona przy torach? Może ona wszędzie widzi Salcesona, gdzie tylko nie spojrzy, to Salceson. Przekonamy się wkrótce. Jak go znowu zobaczy, sfiksowała znaczy się, ciężko. Ciekawe czy jest taka jednostka chorobowa? Salcesonomania.   Gdyby nie wyniki badania jego DNA z odcisków kolan to mógłbym mieć teraz wątpliwości, czy to w ogóle był on. Ale tak to wiadomo, Salceson i Rzeźnik to jedna i ta sama osoba, ładnie brzmi, nie? Szkoda, że musimy zachować tajemnicę, mógłbym jeszcze powiedzieć, że zbrodniarz zawsze wraca na miejsce zbrodni.

-         Akurat Rzeźnik nie zabijał nikogo na torach koło bazaru, tylko zwłoki tam raz podrzucił – Ośmieliłem się zauważyć.

-         No to, powiedzmy, zbrodniarz zawsze wraca w miejsce, w którym już raz był . Nie, nie brzmi jednak tak dobrze jak ten tekst o zbrodni – Skrzywił się – To może tak : Zbrodniarz zawsze wraca...., no po prostu wraca. Zbrodniarz zawsze wraca, krótko i dobitnie. Co?

Dla świętego spokoju przytaknąłem. Rozpromienił się a uśmiech miał jak gwiazda.

 

***

Przyszły Święta. Ptaszki oszalały skacząc po krzakach, trzepocząc skrzydłami i wyśpiewując miłosne trele morele. Na uroczystym pogrzebie Salcesona sikorki darły się tak głośno, że zagłuszyły niemal całą pochwalną mowę Szefa. Grabarzami kierował Jajco, który dzięki znajomościom w branży zajął teraz miejsce Ślepego Leona. Uroczystość zakłóciła tylko Zezowata Felicja wykrzykując, że Salceson żyje, bo widziała go w nocnym pociągu do Białegostoku, dwanaście godzin po jego rzekomej śmierci. Sanitariusze miejskiego szpitala psychiatrycznego zajęli się nią tak szybko, że właściwie ceremonia nie uległa dłuższemu wstrzymaniu. Salceson dostał pośmiertnie awans i cały stos wieńców, w tym i wieniec z Komendy Głównej w Warszawie. Tylko ja nie położyłem mu kwiatów na grobie. I tylko Wy wiecie dlaczego.

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
travelman · dnia 16.07.2014 06:31 · Czytań: 745 · Średnia ocena: 5 · Komentarzy: 3
Komentarze
Usunięty dnia 19.07.2014 22:04
Tekst strasznie długi... Ciekawy pomysł, ale do mnie to nie przemawia. Ogólnie historia mało wciągająca i straszna. Za to ogromny plus za wyobraźnię i inwencję.
PawelDrozd dnia 23.07.2014 21:26 Ocena: Świetne!
Ten tabulator w dialogach to nie był dobry pomysł :]

Zaczynasz akcją. Świetnie, ja, czytelnik, jestem od razu wciągany, a nie zanudzany opisami przyrody, pochodzeniem pradziadka głównego bohatera, czy innymi nieistotnymi tłami. Jest jedno ale. Scena pościgu i negocjacji trwa całkiem długo. Sceny są dynamiczne. Przez ten cały czas zmuszasz mnie, czytelnika, do składania sobie wszystkiego ze strzępków dialogu (i jeszcze długo później). Najpierw jest, że ktoś za kimś biegnie. Gdzieś z wypowiedzi dowiaduję się, że ktoś jest policjantem. Ktoś uciekał z torebką. Acha, złodziej okradł itp. itd. Czytam, czytam… zaczynam się orientować kto jest kto, ale tempo cały czas jest wysokie. Nadal nie bardzo wiem co zaszło, trochę się domyślam, stwarzam hipotezy, które potem obalam, bo ktoś coś powiedział. Muszę dzielić uwagę między dialog i składanie strzępków informacji. Sama akcja przez to schodzi na drugi plan. Zwolnij, daj co jakiś czas przerwę, akapit z szerszym wyjaśnieniem, żebym nie musiał tak wszystkiego dedukować. Pozwoli mi to sobie uporządkować i złapać oddech. Nie wiem, czy inni też tak to odczuwają, ale mi by to znacznie poprawiło odbiór.

Poza tym bohaterowie nie mają historii. Wzięli się nagle, akcja trwa i nigdy się nie dowiaduję, że wczoraj jeszcze żyli i coś robili (ok, Salceson ma żonę i jej dzieci, trochę historii jest). Jakieś wtręty z przeszłości dają poczuć, że bohaterowie są autentyczni, to dość ważne na początku.

Tu masz kulminację tego podejścia:
Cytat:
Zła­pał rącz­kę i za­parł się no­ga­mi. Nic. Tylko po­czer­wie­niał na twa­rzy. Szarp­nął z ca­łych sił i oczy­wi­ście urwał rącz­kę. Wa­liz­ka pod­sko­czy­ła, zamek pu­ścił a torba otwo­rzy­ła się sze­ro­ko Za­war­tość wy­la­ła się i wy­sy­pa­ła na pod­ło­gę. Onie­mie­li­śmy.

Nie wyjaśniasz co z walizki wypadło. Spoko, myślę, pewnie nic ważnego. Reakcje mnie dziwią, ale ok, domyślam się, że jeśli to coś istotnego zaraz pewnie się dowiem.

Potem jest długa scena z babcią i ucieczką… i nagle z dialogu wynika, że w walizce były poćwiartowane zwłoki. Wracam do fragmentu z walizką, bo mam wrażenie, że czegoś nie doczytałem :/

Domyślam się, że to taki zabieg dramatyczny, kombinujesz jak podejść czytelnika, ale to tutaj mi się nie podoba :] Wręcz irytuje.

Trochę literówek (głównie zjedzone litery), braków kropek itp.

Cytat:
Do­ce­niam twoje po­świę­ce­nie – Wes­tchną­łem – Nie mu­sisz sie­dzieć przy sek­cji.

Częsty u Ciebie błąd, prawidłowo powinno być: "Do­ce­niam twoje po­świę­ce­nie – wes­tchną­łem. – Nie mu­sisz sie­dzieć przy sek­cji."

Cytat:
Mu­sia­ła­by być durna, żeby tu na nas cze­kać, mi­nę­ły już ponad dwa kwa­dran­se odkąd Jajco ukradł jej to­reb­kę i po­gnał w stro­nę parku. A my za nim. Ale nie była.


Zdanie "A my za nim." jest niepotrzebne, wręcz powoduje chaos. Następne: "Ale nie była" domyślnie odnosi się do poprzedniego, czyli "A my za nim" co kompletnie nie ma sensu :] Ewentualnie można je wziąć w nawias "Musiałaby być durna (...) pognał w stronę parku (a my za nim). Ale nie była."

Cytat:
Ilość pa­pie­rów, które trze­ba wy­peł­nić przy wy­ko­na­niu któ­rej­kol­wiek z za­bro­nio­nych czyn­no­ści była ko­smicz­na. Albo jesz­cze bardziej ko­smicz­na.

Nie rozumiem, nie widzę sensu, to nie po polsku. Zamiast humoru jest zastanawianie się, czy coś się źle przeczytało.

Cytat:
Sal­ce­son pod­sko­czył prze­stra­szo­ny i na­ci­snął spust. Padł strzał. Sal­ce­son pod­sko­czył. Po­now­nie na­ci­snął spust i znowu pod­sko­czył.


Cytat:
zo­bacz czy nie wy­kroi jakiś nie­spo­dzia­nek

Przeczytaj to: http://poradnia.pwn.pl/lista.php?id=9023

Cytat:
Gdyby psy goń­cze mru­ży­ły­by oczy wy­glą­dał­by jak pies goń­czy

To rzeczywiście miało tak brzmieć?

Cytat:
Po­grzeb skoń­czył się w końcu

Potrzeba komentarza?

Cytat:
-         Wiem, że przy­sze­dłeś tu po nas – Dud­nią­cym gło­sem za­czął Sal­ce­son – Aby słusz­nie uka­rać nas za wy­stę­pek nasz nie­cny. Wiedz jed­nak, że do­ko­na­li­śmy zła nie­świa­do­mi tra­gicz­nych kon­se­kwen­cji czy­nów okrut­nych. Nie na­szym bo­wiem za­mia­rem była śmierć twoja, a je­dy­nie dobro twe mie­li­śmy na uwa­dze gdy za­trza­snę­li­śmy ciało twe do­cze­sne w miej­scu, gdzie póź­niej pło­mień cię stra­wił i po­żo­ga.


To zupełnie nie pasuje do sytuacji i bohatera. Brzmi, jakby miał czas przemyśleć każde słowo i wypowiadał spokojnie wcześniej ułożony tekst. Poza tym za dużo 'twe'.

Ale ogólnie to rewelacja. Świetnie napisana, wciągająca historia z dużą dawką humoru. Nie raz śmiałem się w głos. Tylko zrób coś z tą interpunkcją :]
travelman dnia 25.07.2014 14:01
dzięki za miłe słowa. fakt, nie jestem orłem interpunkcji, część "niepolskich" terminów jest celowa, cóż, taki mam styl :-) Gdy publikuję , korektor zawsze ma tony uwag - i słusznie.
cieszę się, ze ogólnie sie podobało. Akcja to nie wszystko, lubię wymagac od czytelnika inteligencji, między innymi składania sobie historii po kawałku. Tego nikt nie poprawiał, poszło na surowo.
pozdrawiam
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Marek Adam Grabowski
29/03/2024 13:24
Dziękuję za życzenia »
Kazjuno
29/03/2024 13:06
Dzięki Ci Marku za komentarz. Do tego zdecydowanie… »
Marek Adam Grabowski
29/03/2024 10:57
Dobrze napisany odcinek. Nie wiem czy turpistyczny, ale na… »
Kazjuno
27/03/2024 22:12
Serdeczne dzięki, Pliszko! Czasem pisząc, nie musiałem… »
pliszka
27/03/2024 20:55
Kaz, w niektórych Twoich tekstach widziałam więcej turpizmu… »
Noescritura
25/03/2024 21:21
@valeria, dziękuję, miły komentarz :) »
Zdzislaw
24/03/2024 21:51
Drystian Szpil - to i mnie fajnie... ups! (zbyt… »
Drystian Szpil
24/03/2024 21:40
Cudny kawałek poezji, ciekawie mieszasz elokwentną formę… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:18
@Optymilian - tak. »
Optymilian
24/03/2024 21:15
@Zdzisławie, dopytam dla pewności, czy ten fragment jest… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:00
Optymilian - nie musisz wierzyć, ale to są moje wspomnienia… »
Optymilian
24/03/2024 13:46
Wiem, że nie powinienem się odnosić do komentarzy, tylko do… »
Kazjuno
24/03/2024 12:38
Tu masz Zdzisław świętą rację. Szczególnie zgadzam się z… »
Zdzislaw
24/03/2024 11:03
Kazjuno, Darcon - jak widać, każdy z nas ma swoje… »
Kazjuno
24/03/2024 08:46
Tylko raz miałem do czynienia z duchem. Opisałem tę przygodę… »
ShoutBox
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
  • Slavek
  • 22/03/2024 19:46
  • Cześć. Chciałbym dodać zdjęcie tylko nie wiem co wpisać w "Nazwa"(nick czy nazwę fotografii?) i "Album" tu mam wątpliwości bo wyskakują mi nazwy albumów, które mam wrażenie, że mają swoich właścicieli
  • TakaJedna
  • 13/03/2024 23:41
  • To ja dziękuję Darconowi też za dobre słowo
  • Darcon
  • 12/03/2024 19:15
  • Dzisiaj wpadło w prozie kilka nowych tytułów. Wszystkie na górną półkę. Można mieć różne gusta i lubić inne gatunki, ale nie sposób nie docenić ich dobrego poziomu literackiego. Zachęcam do lektury.
  • Zbigniew Szczypek
  • 06/03/2024 00:06
  • OK! Ważne, że zaczęłaś i tej "krwi" nie zmyjesz już z rąk, nie da Ci spać - ja to wiem, jak Lady M.
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty