Profesor Mitrynga - sergiusz45
Proza » Długie Opowiadania » Profesor Mitrynga
A A A
Od autora: Losy ukraińskiego rezuna, jego wzlot i upadek z historią w tle.
 Profesor Mitrynga 
 

   “Szanowne panie! Szanowni panowie! Na zakończenie dzisiejszego wykładu przypominam fundamenty, na podstawie których kształtuje się charakter człowieka, decydujący o jego zachowaniach, postawach i przekonaniach. Są to: genotyp każdego z nas, stan zdrowia, doświadczenie wyniesione z wychowania rodzinnego oraz wpływ środowiska osobowego i pozaosobowego czyli radia, telewizji, gazet, książek, internetu itd. Fascynującym pozostaje jednak to, że mimo różnic dzielących ludzi na miliardy jednostek, wszystkich łączy jedno zjawisko - dwoistości natury ludzkiej, wynikające z przyrodzonego wszystkim egoizmu. Dziękuję za uwagę.”
   Profesor Oleg Mitrynga z ulgą zakończył wykład inaugurujący nowy rok akademicki, który wygłosił na zaproszenie i prośbę rektora. Był najstarszym, chociaż honorowym, członkiem senatu. Jego dorobek naukowy budził powszechne uznanie w kraju i za granicami. Szczególnie prace z zakresu socjologii i psychologii rzuciły nowe światło na nieodgadnione dotąd przyczyny ludzkich zachowań. Blisko godzinny wykład wyczerpał profesora, który w tym roku kończył osiemdziesiąt pięć lat. Tym bardziej, że ostatnie lata obfitowały w dramatyczne wydarzenia, nadwątlające jego zdrowie.
   Powódź z 1997 roku zalała wrocławskie mieszkanie, z taką troską urządzone i utrzymywane w ładzie i porządku przez jego żonę. Woda zniszczyła zabytkowe, zbierane latami meble i zbiory. Najboleśniej przeżył jednak utratę swojej biblioteki. Nie zdołał uratować z niej prawie niczego. Żona, która już wcześniej cierpiała na chorobę wieńcową, zapłaciła za powódź ciężkim załamaniem nerwowym. Dlatego z ulgą przyjął jej propozycję, aby przejść na emeryturę i spędzać większość czasu w starym, poniemieckim domu, odziedziczonym po jej rodzicach. Odnowili z pietyzmem tę starą budowlę po śmierci rodziców i od lat spędzali tam urlopy i wakacje.
   Wilena! Moja ukochana Wilena! Była uosobieniem jego młodzieńczych wyobrażeń o miłości. Była jego oparciem i ostoją. Nigdy go nie zawiodła. Jeśli miała inne zdanie, z łatwością znajdowała tę jedyną ścieżkę, która prowadziła do jego podświadomości. Mówiła spokojnie, bez sarkazmów i złośliwości, z tą nigdy nie budzącą podejrzeń życzliwością i przywiązaniem. Dawał się wtedy przekonać z uczuciem ulgi i zadowolenia. Z miłym zdziwieniem słuchał jej trafnych argumentów i przyjmował je za własne, o których ot, po prostu, zapomniał. Gdy sprawy miały poważniejszy kaliber używała lekkich, malowniczych, żartobliwych metafor tak, że ciężki problem stawał się lekki jak piórko. Była piękna i mądra. Jakimś dodatkowym zmysłem wyczuwała jego rozterki i problemy. Była przyjazna i opiekuńcza. W dzień i w nocy. Dlatego kochał ją miłością dojrzałą, mocną i trwałą. Tym bardziej, że nie mogła mieć dzieci. Wyglądało to tak, jak gdyby obydwoje zarezerwowali dla siebie, to najlepsze co w nich było, a nie mogło być przekazane własnym pociechom.
   A jednak miewał inne kobiety. Kochał się z nimi zapalczywie i wściekle. Wyładowywał na nich całe zło, które w nim tkwiło. Realizował swoje dzikie fantazje, na które nigdy nie miał ochoty w domu, gdyż doświadczał tu uczuć czystych i nieskalanych. Był wtedy młodym i przystojnym adiunktem. Partnerek nigdy mu nie brakowało, ale był na tyle trzeźwy, aby nie buszować wśród swoich studentek. Bardzo dbał o dyskrecję, ale miał swędzące podejrzenie, że Wilena, jego Wilena, o wszystkim wie.
Była Ukrainką, przesiedloną z Bieszczad, podobnie jak on. Poznał to natychmiast, kiedy pierwszy raz się do niego odezwała. Ten delikatny tembr głosu, z leciutkim, wschodnim zaśpiewem pokochał najbardziej. Jej ukraińskie pieśni i dumki koiły jego myśli, ale i przywoływały bolesne wspomnienia. Pobrali się zaraz po październiku 1956 roku. Na fali powszechnego wówczas entuzjazmu, zaczęli budować swoją przyszłość.
   Po powrocie do swego wrocławskiego mieszkania, gdzie nikt na niego nie czekał, profesor długo siedział w fotelu, aż coraz wcześniej zapadający zmierzch, uzmysłowił mu, że tkwi bez ruchu kilka godzin. Wilena nie żyła już od kilku miesięcy. Nowa powódź, która zamieniła przepływającą obok ich domu rzeczułkę w rwący, szalony wodny wał, zaatakowała ich zdradziecko nocą. Woda niosła drzewa wyrwane z korzeniami, fragmenty porwanych gdzieś dachów i drewniane kłody. Wyrwani ze snu, nie ratując niczego, przenieśli się na piętro a później, o świcie, na dach. Uratowali ich żołnierze, którzy przypłynęli amfibią. Wilenę odwiózł do szpitala, gdyż ciężko zaniemogła. Kiedy woda opadła pojechał na ojcowiznę i to co zobaczył dotknęło go do głębi. Z pobliskiej stacji benzynowej woda wyrwała z ziemi dwa ogromne zbiorniki na paliwo i cisnęła nimi w ich domek. Nie ocalało nic. Tego ostatniego ciosu, jaki zgotował im los, nie przekazał żonie, bo nie mógł. Wilena zmarła wcześniej w szpitalu, jakby z obawy, że to co usłyszy po powrocie męża, będzie ponad jej siły.
   Spojrzawszy na zegarek przygotował kolację, bardziej z nawyku niż z rzeczywistej potrzeby i zaczął się przygotowywać do podróży, którą miał odbyć za kilka dni. Miał do przejechania blisko sześćset kilometrów i w jego wieku była to prawdziwa wyprawa. Po drodze nie musiał się śpieszyć i nawet zakładał, że jeśli poczuje się zmęczony, prześpi się w którymś z zajazdów, które w ostatnich latach licznie powstały przy ważniejszych trasach.
Przed snem jeszcze raz wziął do ręki kopertę z listem, który nadszedł przed kilkoma dniami. Było to zaproszenie na zjazd, ale utrzymane w takim tonie, że bardziej wyglądało na wezwanie, nie dające możliwości odmowy. Ktoś kogo nigdy nie znał i nie widział, wiedział o nim dostatecznie dużo, aby ustalać czas i miejsce, do którego ma przybyć. Krótki program określał tematykę zjazdu, nazwiska głównych gości, którzy wygłoszą przemówienia, dyskusję i podjęcie uchwały. Było także przewidziane wręczanie odznaczeń i poświęcenie sztandaru.
   Niepokój, z jakim profesor kolejny raz odczytywał tekst, wzrósł gwałtownie, gdy niespodziewanie zadzwonił telefon. Jednak z miłym zdziwieniem poznał głos swojego młodszego kolegi, Alberta, który od dłuższego czasu przebywał w USA. Informował on z radością, że jego nowa książka została przyjęta na rynku amerykańskim entuzjastycznie i sprzedawała się doskonale. Honorarium jakie otrzymał od wydawcy było na tyle duże, że część jaką chciał przekazać profesorowi, była oszałamiająca. Miała to być gratyfikacja za obszerny wstęp, jaki profesor napisał do tej książki. Kolega był jego dawnym, zdolnym studentem. Po studiach pozostał w jego instytucie i twórczo rozwijał te wątki naukowe, na których opracowanie zabrakło profesorowi czasu i zdrowia. Z satysfakcją przekazał je młodemu doktorantowi, zachęcając go do dalszej pracy. Doktorant z propozycji skorzystał i zrobił to tak dobrze, że otrzymał zaproszenie na wykłady do renomowanego uniwersytetu w USA.
   Profesor miał wielu przyjaciół wśród swoich byłych studentów. Pracował bowiem zawsze z wielkim zaangażowaniem i chętnie pomagał młodszym. Dla kolejnych roczników studentów był prawdziwym idolem, traktującym z równą powagą prace naukową i dydaktyczną.
   Zdarzył się jednak w przeszłości przypadek, który mocno burzył ten obraz. W latach sześćdziesiątych zetknął się bowiem ze studentem, który od początku zachowywał się wobec niego prowokująco. Dopiero jednak niezaliczenie roku i utrata indeksu, do czego najbardziej przyczynił się ówczesny doktor Mitrynga, surowo lecz sprawiedliwie oceniając jego wiedzę, odsłoniły prawdziwe oblicze tego człowieka. W liście przesłanym do Mitryngi, żądał pomocy w powrocie na studia, szantażując go ujawnieniem niektórych wydarzeń z przeszłości naukowca.
Profesor, pod wpływem silnego impulsu, otworzył jedną z szuflad i wyjął starą kopertę. Wydobył ze środka kartkę i jeszcze raz przebiegł oczami jej treść. Jedno ze zdań było prawie identyczne jak to, które zawierało niedawne zaproszenie. Była to nazwa organizacji i nazwisko: “Ukraińska Powstańcza Armia, Mykoła Łebed“.
   To prawda, że czas wymazuje z pamięci wiele zdarzeń i nawet uczuć. Ale są w życiu człowieka chwile, których się nie zapomina. Tkwią w duszy jak drzazga i powracają niechciane, raniąc boleśnie. Nie sposób się ich pozbyć podczas niejednej, nieprzespanej nocy. Mitrynga miał takie zaszłości w swoim życiu.
   Kiedy wysiadł na dworcu, we Wrocławiu, w marcu 1948 roku, razem z wieloma innymi przesiedleńcami, miał nadzieję, że koszmarny czas zostawił za sobą. Wraz z innymi młodymi ludźmi postanowił się uczyć. Po kilku miesiącach zdał eksternistycznie maturę i od razu zapisał się na studia. Chłonął wiedzę dniami i nocami, jak gdyby chciał nadrobić stracony czas. Po dwóch latach dodał do pierwszego, drugi kierunek studiów i obydwa ukończył w terminie ze znakomitymi wynikami. Z wdzięcznością przyjął propozycję pozostania w katedrze socjologii i odtąd jego praca naukowa potoczyła się gładko. Jego dramatyczne przeżycia z przeszłości powracały tylko we wspomnieniach, niczym nie zakłócając kariery naukowej. Do czasu kiedy to pojawił się bezczelny, niedouczony student.
To on przypomniał Mitryndze, że jego ręce są poplamione krwią.
Nie była to żadna metafora. Przecież kiedyś szedł w gęstej, tysięcznej tyralierze “striłców - rezunów” z toporem w ręce. Obok niego szedł pop Dmytro nawołując basem do mordowania Lachów. Obrońcy polskiej osady Huta Stepańska bronili się wtedy już trzeci dzień, odpierając niezliczone ataki UPA, wspierane przez Niemców. Tego dnia obrońcy zwątpili jednak w sens walki i zaczęli uciekać na furmankach. Ucieczka została udaremniona. Po wymordowaniu części uciekinierów, reszta została załadowana do podstawionych przez Niemców wagonów i wywieziona na przymusowe roboty, do Niemiec. Nie wszyscy osadnicy uczestniczyli w ucieczce, bo zabrakło miejsc na furmankach. Około pół tysiąca starców, kobiet i dzieci ukryło się na strychach i w piwnicach. Rozpaleni mordem Ukraińcy pastwili się nad znajdowanymi ofiarami. On sam, przyszły profesor Mitrynga, własnymi rękami zabił pięć kobiet i troje dzieci. Miał wówczas szesnaście lat i głowę rozpaloną hasłami o bezwzględnej potrzebie wymordowania Polaków i stworzenia Samostijnej Ukrainy. Razem z nim, jak cień, szedł “ojczulek” Dmytro i chwalił jego męstwo. To było w lipcu 1943 roku, w środku najokrutniejszej z wojen. Jednak zabijanie siekierą bezbronnych osób, jest zawsze zbrodnią, a zabójca jest zawsze bandytą.    

   Zaproszenie jakie Mitrynga otrzymał, pochodziło od władz obwodu lwowskiego. W dniu 14 października 2010 roku, jak na ironię w Dniu Święta Opieki Matki Boskiej, zorganizowano uroczyste obchody 68 - lecia utworzenia Ukraińskiej Powstańczej Armii. Dla profesora, “bohatera” tej organizacji, przygotowano najwyższe odznaczenie - Złoty Krzyż Bojowej Zasługi. Jako uzasadnienie wniosku, ktoś dobrze poinformowany zapisał: < uczestniczył aktywnie w likwidacji polskich wsi na Wołyniu, wyróżniając się bohaterstwem, walczył w stopniu “wistuna” do końca wojny na terenie okręgu lwowskiego, a po ustaleniu nowych granic, w Bieszczadach. Był strzelcem wyborowym i uczestnicząc w wielu akcjach bojowych, zabił jedenastu wrogich oficerów Wojska Polskiego. Na polecenie “prowidnyka”, w 1948 roku, pod zmienionym nazwiskiem, został wywieziony, w ramach akcji “Wisła”, do Wrocławia>. 

   Kiedy głupawy syn popa Dmytra wysłał szantażujący go list, doktor Mitrynga nie wahał się ani chwili. Czy mógł ryzykować nowe, uczciwe życie, karierę, kochającą i niczego nieświadomą żonę, dla odkrycia strasznej prawdy o sobie? Nie! Był już przecież innym człowiekiem! A jednak jego nowa, owcza skóra kryła tylko stary, wilczy charakter. Dlatego, pod błahym pozorem umówił się z chłopcem, w ustronnym miejscu, nad Odrą i po prostu skręcił mu kark. Nieszczęsny szantażysta mały był i cherlawy, a on jeszcze wtedy młody i krzepki. Zwłoki starannie obciążył i utopił.
Później kontynuował karierę naukową. Był szanowany i lubiany przez ówczesne władze PRL. Nigdy jednak nie skorzystał z propozycji wstąpienia do partii lub objęcia wysokiego stanowiska w administracji państwowej. Z tym większą pasją pracował naukowo. Zmiana ustroju w Polsce niewiele go obeszła, chociaż nowa fala ludzi władzy składała mu kuszące propozycje, podkreślające jego nieugiętą postawę wobec PZPR i SB.

***
   Jechał już czwartą godzinę i postanowił odpocząć. Autostrada Wrocław - Kraków mimo, że wygodna i bezpieczna, to jednak jej monotonia męczy kierowcę. Dzień był pochmurny i Kraków nie mógł pokazać całego swojego piękna. Mitrynga pojechał na Kazimierz i tam zjadł obiad w pięknie odnowionej i zmodernizowanej żydowskiej restauracji. Z zaciekawieniem i przyjemnością obserwował wiele szczegółów wystroju, które właściciel z pietyzmem prezentował klientom.
Cóż, jego ziomkowie, Ukraińcy, z taką samą nienawiścią jak Polaków, traktowali Żydów. Nienawiści do Żydów towarzyszyła jednak pogarda. Pewnie za to, że Żydzi z rezygnacją przyjmowali swój los. Traktowali pogromy i zabójstwa jak coś nieuchronnego, zawinionego. Wojna i niemiecka okupacja metodycznie i do końca ich wyniszczyła. UPA miała też w tym swój udział.
   Teraz siedział w tym przyjemnym, “domowym” wnętrzu i odczuwał coś na kształt tęsknoty za czymś byłym, nieistniejącym w realnym świecie. Jego polskie doświadczenia, skonfrontowane z wieloma obserwacjami podczas zagranicznych podróży, bezlitośnie zweryfikowały dawną nienawiść. Za co właściwie tak nienawidziliśmy Żydów, że musieli umierać zabijani naszymi rękami? Za co nienawidziliśmy Polaków? Czy tylko za to, że w 1919 roku Piłsudski “oszukał” Semena Petlurę i wydał Ukrainę na pastwę komunistów? Przecież wtedy nie mógł postąpić inaczej. To jeszcze Chmielnicki wydał Ukrainę na pastwę rosyjskich carów i na wieki zaprzepaścił samostijność. 
   Czy wymordowanie ponad stu tysięcy niewinnych ludzi, musiało być jedynym sposobem na utworzenie przez Ukraińców wymarzonego, własnego państwa? Czym różnimy się od dzikich, afrykańskich Hutu, którzy maczetami zamordowali ponad milion swoich współziomków? A czym od dzikich hord Tamerlana, którego zagony jeźdźców wyrzynały w pień całe miasta? Broniliśmy kraju? Przecież nie mieliśmy go nigdy! Prawda, że historia nie była dla Ukraińców łaskawa. Od zawsze dzielili swe etniczne ziemie z Tatarami, Kozakami, Żydami, Polakami, Rosjanami i wieloma innymi nacjami, które w tym międzynarodowym tyglu, potrafiły czasami żyć w spokoju i stabilizacji.
   “Was wunchen Sie?” Zaskoczony pytaniem kelnerki zrozumiał, że wzięła go za starego Żyda. “Ich mochte czulent bitten” - odpowiedział machinalnie. Zauważył, że kelnerka pokraśniała z zadowolenia, więc zamienił z nią kilka słów. Była Polką, a właściciel był także Polakiem. Skorzystał z koniunktury i pewnie miał z restauracji zupełnie przyzwoite pieniądze. Polak podszywał się pod Żyda i nikt nie miał mu tego za złe i na dodatek wszyscy byli zadowoleni. Kiedyś nie do pomyślenia.
   Wyjechał z Krakowa wypoczęty, tak że Tarnów i Rzeszów zobaczył przez szyby samochodu. Za Rzeszowem, zamiast skręcić w kierunku Przemyśla i granicy, skierował się na południe. Powziął bowiem postanowienie, które od dawna kiełkowało w jego głowie. Po przejechaniu ponad stu kilometrów zaczął błądzić. Nie był w tych stronach ponad sześćdziesiąt lat. Nowe drogi i mosty zbijały go z tropu. Mosty! Oczywiście! Przecież rzeki nie mogły zmienić biegu. Kierując się mapą i kompasem, dotarł w pobliże miejsca, którego szukał.
Z bagażnika wyjął małą, krótką saperkę i ruszył na przełaj przez chaszcze i wysokie trawy. Odnalazł resztki mostu, które zachowały się po jednej stronie rzeczki i doszedł do miejsca, z którego wystawało z ziemi kilkanaście osmalonych cegieł starego muru. Stosując miarę własnych kroków odnalazł fragment, w którym stał kiedyś kuchenny piec. Z olbrzymim trudem, odrywając kilka połaci darni, odsłonił skrawek starej podłogi. Pracował teraz na kolanach, zalewając się potem i oddychając z najwyższym trudem. Wreszcie znalazł uchwyt, którego szukał. Po wyciągnięciu długiego, stalowego bolca, który był swoistym ryglem zamykającym skrytkę, podważył saperką grubą deskę i odsłonił niewielki, ale głęboki schowek.
Włożył tu, przed sześćdziesięciu laty, swój karabin z lunetą, kilka granatów, paczek naboi oraz parę kostek materiału wybuchowego. Zasypał wtedy wszystko, dla niepoznaki, grubą warstwą piasku, co uchroniło schowek przed przypadkowym odkryciem i pożarem. Karabin zakonserwował najlepiej jak potrafił i teraz ze zdumieniem stwierdził, że wystarczyłoby go oczyścić ze smaru i byłby gotowy do użycia. Nie po to jednak tu przyjechał. Kilkanaście metrów dalej odnalazł resztki drewnianej cembrowiny. Odsłonił zarośniętą czeluść studni i wrzucił tam karabin z nabojami i granaty. Później z wprawą, która go samego zdziwiła, dodał dwie spłonki do sprasowanego plastyku i owinąwszy go dwukrotnie lontem detonującym, spuścił ostrożnie do studni. Machinalnie policzył, że długiego lontu było ponad dwanaście metrów. Odsapnął chwilę i oczyścił się jak mógł najlepiej. Jeszcze raz rozejrzał się po okolicy, wyciągnął zapalniczkę i popalił lont. Miał teraz kilka minut, by bezpiecznie się oddalić, a nawet dojść do samochodu. Kiedy wychodził z zarośli na drogę, powietrzem targnął huk, a spod ziemi, jak z wulkanu, wystrzelił czarny grzyb wybuchu.
   Do granicy jechał jeszcze trzy godziny. Wysiłek związany z opróżnieniem skrytki dał mu się jednak mocno we znaki. Przystawał kilka razy, odchylał siedzenie w samochodzie i prawie leżąc starał się uspokoić kołatanie serca. Zażył też swoje lekarstwa, ale nadal czuł się obolały i słaby. Odczuwał jednak satysfakcję z tego co zrobił i mimo iż nie było to wielkie dokonanie, potwierdzało jego definitywne pożegnanie przeszłości, którą chciał wyrzucić z pamięci. Na granicy skorzystał z przejścia dla obywateli Unii Europejskiej i formalności załatwił stosunkowo szybko. Dotarł do Lwowa wieczorem i zameldował się w zarezerwowanym dla niego hotelu. W czasie późnej kolacji odbył kilka rozmów. Zrozumiał, że oczekuje się od niego, Polaka, wsparcia głównego przesłania konferencji, tj. kroków pojednania między kombatantami z Polski i Ukrainy oraz uznania wojennych i powojennych konfliktów za wzajemne winy, wymagające wzajemnego wybaczenia.
   Była to idea stworzona przez Mykołę Łebeda, zastępcę Stepana Bandery. Łebed, po ucieczce na Zachód, trafił do USA i stamtąd propagował swoje pojednawcze idee, znajdujące o dziwo spory poklask wśród Polonii amerykańskiej i ukraińskiej diaspory. Dlatego zjazd był sygnowany jego nazwiskiem i dlatego zaproszono przedstawicieli Armii Krajowej. Jednak nikt z zaproszonych akowców nie przyjechał. Profesor, jako aktywny uczestnik walk i czystek, a także polski obywatel o uznanym autorytecie mógł dla tej sprawy, zdaniem organizatorów, uczynić bardzo wiele. Zrozumiał, że żądano od niego całkowitej dekonspiracji, przypomnienia swoich “zasług”, przyjęcia za nie odznaczenia i na koniec wygłoszenia zachęty do polskich partyzantów, aby uznali jego, rezuna, profesora Mitryngę, za równego im w walce wyzwoleńczej i do wyciągnięcia ręki na zgodę.
   Zawsze sypiał krótko, ale tej nocy zdrzemnął się dopiero nad ranem. Przed snem przemyślał wiele spraw i podjął decyzję. Dopiero wtedy zasnął. Rano obudził się z mocnym postanowieniem wykonania tego co zaplanował. Podniósł się energicznie z łóżka, jak do ataku na niewidzialnego przeciwnika, ale natychmiast zachwiał się na nogach i był zmuszony usiąść. Ucisk w piersiach nie pozwalał mu swobodnie oddychać. Po dłuższej chwili wstał ostrożnie i uważając na każdy krok, przygotował się do wyjścia. W restauracji wypił tylko kawę i kiedy przyszedł jego opiekun udał się na zjazd.
   Wśród zaproszonych nie brakowało przedstawicieli najwyższych władz obwodu lwowskiego i przedstawicieli diaspory ukraińskiej z wielu krajów. Do szerokiego prezydium zaproszono także Mitryngę, wymieniając wszystkie jego tytuły. Dalej zgromadzenie przebiegało zgodnie z programem. Nie brakowało jednak emocjonalnych wystąpień i nacjonalistycznych okrzyków. Kilka razy intonowano oficjalne pieśni UPA, lecz przewodniczący uspokajał przybyłych, przypominając myśl przewodnią i główne hasło zjazdu. Wyraźnie czekano na głos profesora, ale on nie kwapił się na trybunę. Kiedy jednak prowadzący poprosił go wyraźnie o zabranie głosu, zebrał wszystkie siły i stanął przed mikrofonem. Ucisk w piersiach pozbawił go na chwilę oddechu, ale przemógł ból i powiedział.
   “Szanowne panie! Szanowni panowie! Ja, rezun, Oleg Mitrynga jestem winien zbrodni ludobójstwa, gdyż uczestniczyłem przez kilka lat w planowym unicestwianiu Polaków i Żydów na terenie Ukrainy i Polski. Własnymi rękami zamordowałem kilkunastu bezbronnych ludzi oraz skrytobójczo strzelałem do oficerów polskich, zabijając kilkunastu z nich. Popełniłem także zwykłą zbrodnię, zabijając ze strachu młodego człowieka. Całe moje życiowe doświadczenie przemawia przeciwko idei pojednania, której autorem jest Mykoła Łebed. Są bowiem kolosalne różnice między UPA i Armią Krajową. Polacy mieli swoje państwo, które po przegranej wojnie w 1939 roku, utworzyło legalny rząd emigracyjny, uznany przez aliantów. My, własnego państwa naprawdę, nie mieliśmy nigdy. W Polsce, w czasie okupacji, funkcjonowały struktury tego państwa, a jego zbrojnym ramieniem była Armia Krajowa. Ta armia nie mordowała z rozmysłem bezbronnej ludności, nie robiła czystek etnicznych, ale walczyła z okupantami, dążąc do wyzwolenia kraju. Armia Krajowa broniła także przed nami polskich osadników na ziemi ukraińskiej, nie stosując jednak odwetu na skalę, którą mogła stosować. Również po wojnie Wojsko Polskie nie pacyfikowało morderczo ukraińskich wiosek. Słynna akcja “Wisła”, którą tak emocjonalnie dzisiaj krytykowano i za którą waszym zdaniem Polacy powinni uderzyć się w piersi, była represją stosunkowo łagodną. Pomijając bowiem cały ból ludzi oderwanych od rodzinnej ziemi trzeba przyznać, że zostali oni przeniesieni z rejonu zacofanego na obszar o wyższej kulturze cywilizacyjnej, gdzie otrzymali domy, ziemię i dostęp do bezpłatnej nauki. Sam jestem przykładem wykorzystania takiej szansy.
   Pojednanie z Polakami jest nam potrzebne, bo tędy wiedzie droga do wyższych standardów społecznych i Europy. Ale wpierw musimy spojrzeć uczciwie na naszą przeszłość. Bez wyartykułowania prawdy o tamtych czasach i przyznania, że mord i zbrodnia zawsze są tym samym - nie zostaniemy zrozumiani i nasze intencje nie zyskają zaufania międzynarodowego. “Bohaterowie” tamtych czasów powinni mieć dzisiaj spuszczone głowy. Jak ja.
Wiem, że moje słowa was ranią, że zawiodłem wasze oczekiwania, że wielu uważa iż zasłużyłem na śmierć. Nie boję się śmierci, bo jest mi ona bliższa niż sądzicie.”
   Przemówienie profesora było wielokrotnie przerywane okrzykami z sali, również głosy z prezydium wzywały mówcę do zejścia z mównicy. Mitrynga doprowadził jednak swój wywód do końca. Zszedł z podium prezydialnego i nie mając gdzie usiąść, udał się do szatni. Tam siedział dłuższą chwilę w fotelu i odpoczywał. Po godzinie wsiadł do taksówki i udał się do hotelu. Nikt go nie nagabywał i nie zatrzymywał.
   Następnego dnia rano poczuł się nieco lepiej. Zjadł śniadanie i skierował się na parking po drugiej stronie ulicy. Spodziewał się, że jeszcze tego samego dnia będzie w domu. Poza tym chciał jak najszybciej opuścić Ukrainę. Kiedy wszedł na przejście dla pieszych, od krawężnika ruszyło z piskiem opon czarne, terenowe auto i z całą siłą uderzyło profesora. Kierowca nie zatrzymał samochodu i szybko zniknął za zakrętem ulicy.
   W dwie godziny później, w domu popa, przy łóżku, na którym leżał siwy starzec, stał młody mężczyzna. Na słaby ruch ręki leżącego, schylił się i powiedział mu wprost do ucha. “Ojczulku Dmytro, wykonałem twoje polecenie. Ten zdrajca i morderca Oleg nie żyje. Niech go ziemia pochłonie!”

Napisane cztery lata przed wydarzeniami Majdan 2013/2014.

 

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
sergiusz45 · dnia 21.07.2014 05:19 · Czytań: 521 · Średnia ocena: 5 · Komentarzy: 3
Komentarze
al-szamanka dnia 21.07.2014 19:43 Ocena: Świetne!
Ach, ta zmora przecinkowa:) Nadal masz zbyt dużo, za mało, albo nie tam gdzie trzeba:
Cytat:
że coraz wcze­śniej za­pa­da­ją­cy zmierzch, uzmy­sło­wił mu

bez przecinka
Cytat:
zro­bił i(,) mimo iż nie było to wiel­kie do­ko­na­nie

Cytat:
Po dro­dze nie mu­siał się śpie­szyć i nawet za­kła­dał, że jeśli po­czu­je się zmę­czo­ny, prze­śpi się w któ­rymś z za­jaz­dów

poczuje zmęczenie - i unikniesz powtórki się
no i tak zwana zaimkoza - nadużywasz jego, jej, swego....
To tylko przykłady.

A tekst znowu mnie porwał.
Nieprawdopodobne życie miał profesor Mitrynga, a Ty opisałeś je w sposób fascynujący.
Nie będę się rozpisywać, bo musiałabym chwalić w każdym zdaniu, ale powiem jedno - masz we mnie fankę.
Brawo za to bardzo interesujące opowiadanie.

Pozdrawiam:)
sergiusz45 dnia 21.07.2014 20:44
Do al.-szamanki. Miło mi. Każdy piszący prezentuje siebie, swoje zapisy faktów, skojarzeń i fantazji tkwiące w jego głowie. Nikt go w tym nie zastąpi, a jednocześnie nikt nie napisze tego czego nie wie. Przyjemność tkwiąca w pisaniu ma miejsce wtedy, gdy czytelnik trafia na fale, na których nadajesz. To pozwala wierzyć, że nie zmarnowałeś czasu.
Nie dramatyzuję z tymi przecinkami i innymi niedoskonałościami, chociaż wstydu nie da się uniknąć. Ale od czego jest korekta. Moja korektorka znalazła w tekście książki przygotowywanej do druku 260 błędów. Ale na koniec napisała piękną pochwałę (a jest także wybitnym krytykiem), co przywróciło mi wiarę w siebie. No cóż, na naukę podobno nigdy nie jest za późno.
Pozdrawiam.
al-szamanka dnia 21.07.2014 21:09 Ocena: Świetne!
Hmm, po to piszemy na PP, aby sobie wzajemnie pomagać.
Przecinki to straszna rzecz, ale jest tu paru wybitnych specjalistów, na których wiedzy bardzo polegam.
I pomimo że jestem fatalną uczennicą, to jednak pobyt na tym forum dużo mi dał :)
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
valeria
26/04/2024 21:35
Cieszę się, że podobają Ci się moje wiersze, one są z głębi… »
mike17
26/04/2024 19:28
Violu, jak zwykle poruszyłaś serca mego bicie :) Słońce… »
Kazjuno
26/04/2024 14:06
Brawo Jaago! Bardzo mi się podobało. Znakomite poczucie… »
Jacek Londyn
26/04/2024 12:43
Dzień dobry, Jaago. Anna nie wie gdzie mam majtki...… »
Kazjuno
24/04/2024 21:15
Dzięki Marku za komentarz i komplement oraz bardzo dobrą… »
Marek Adam Grabowski
24/04/2024 13:46
Fajny odcinek. Dobra jest ta scena w kiblu, chociaż… »
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
ShoutBox
  • Kazjuno
  • 26/04/2024 10:20
  • Ratunku!!! Ruszcie 4 litery, piszcie i komentujcie. Do k***y nędzy! Portal poza aktywnością paru osób obumiera!
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty