Już po zbiorach powiązali nas w pęczki i zaczęli suszyć w tym stanie. Bez picia i jedzenia przetrwałem parę tygodni, a mogę znacznie więcej, pod tym względem jestem bardzo wytrzymały. Więc wisiałem głową do dołu i miałem bardzo dużo czasu na myślenie. Wisieliśmy razem, coś około pięćdziesiąt sztuk w jednym, jakby to powiedzieć... splocie. Wisieliśmy i gadać nam się nie chciało. Wiadomo było, że za jakiś czas wywiozą nas na targ i potem podzielą na osobne główki. I będą sprzedawać. Nie buntowałem się, nie tworzyłem alternatywnej wizji przyszłości, po prostu wisiałem.
Byłem dosyć rozrośnięty, wyjątkowo duży, czymś podsypany, to pewne. Zrobiłem się pękaty, ale nadal miałem swoją moc polskiego czosnku, a nie chińskiego erzacu. Masę powiększyłem dwukrotnie, co zostało wymuszone konkurencją czosnku z Hiszpanii, o charakterystycznym filetowym odcieniu, ale do rzeczy... Pewnego poranka pojawił się mężczyzna o spracowanych dłoniach i zaczął nas układać do skrzynek. Było jasne: jedziemy na targ. Tyle słońca nagle, z którego nie można i tak skorzystać – pomyślałem, patrząc na swe przesuszone ciało, pozbawione choćby nuty zieleni i wspomnień chlorofilu. Co tam wspomnienia, byłem twardy. Słońce i powietrze... Spokojnie wdychałem świeże powietrze, powiedziałem sobie: co tam, już swoje przeżyłem, nażyłem się, jest OK, możemy jechać. Pojechaliśmy. Dużo zamieszania, przedmiotów i kolorów. Za parę minut nas wyładowali ze skrzynek, na stoły. Nawet nie rozplątywali, lecz zawiesili znów głowami w dół i z tej perspektywy obserwowałem skrzynki z owocami, kartoflami, pomidorami i nie wiem jeszcze z czym, bo mi widok kolega zasłonił. Więc nadal wisiałem, a myślałem, że poleżę osobno, ale nie. Co jakiś czas ktoś podchodził, przeważnie kobieta, i pytał czy czosnek aby na pewno polski, nie oszukany. Sprzedawcy jak nie mają polskiego, to mówią, że krajowy. Bo chiński też krajowy. Przecież nikt dokładnie nie pyta o jaki kraj chodzi. Więc sprzedawca mówi, że polski, prawdziwy mocny i świeży i ludzie zaczynają macać główki, a ja mam łaskotki i te macanki wcale nie są miłe. Długo nie powisiałem. Jedna taka mnie pomacała, obejrzała dokładnie i oderwała od splotu. Stało się to bardzo szybko, tak że nawet nie powiedziałem do widzenia towarzyszom, choć do widzenia nie byłoby właściwym słowem w zaistniałej sytuacji, bardziej pasowałoby: żegnajcie. Nic nie powiedziałem, bo nie zdążyłem. Zakręciła mną parę razy, urwała, zapłaciła i wylądowałem w foliowej siatce razem z kalafiorem. Ten mnie gniótł tak, że nic nie widziałem i na dodatek niezbyt kulturalnie wypytywał się o kraj pochodzenia. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, przywitało mnie szczekanie psa. Kobieta otworzyła bagażnik i zaniosła siatki do domu, potem zaczęła wykładać wszystkie warzywa na stół. Wtedy dopiero rozejrzałem się po towarzystwie, zakupionym tak jak ja, na rynku. Oprócz kalafiora, cebuli, najwięcej było czerwonych buraków. Kobieta wyciągnęła sokowirówkę i nie będę opisywał tego co się potem działo... Ostatecznie został z nich tylko sok. No tak, lecz część buraków została pokrojona w kostkę. Gospodyni zagotowała także wodę, wyjęła kawałek razowego chleba, potem wzięła mnie do rąk i zaczęła bezceremonialnie rozdzielać na ząbki. O boże, zawsze wiedziałem, że jestem czosnkiem, to znaczy główką czosnku, a teraz stałem się ząbkiem, pojedynczym ząbkiem. Nie jestem w stanie wyjaśnić tego fenomenu... byłem jednocześnie i pojedynczym ząbkiem i zarazem czułem jedność z wszystkimi pozostałymi ząbkami w główce. Kuchareczka przygotowała szklany słój, potem włożyła pokrojone buraki, zalała ciepłą wodą, potem położyła kromkę razowca, a na koniec wrzuciła mnie do słoja. Dziwne uczucie.. Przecież ja cały czas oddychałem, a ona mnie do słoja?... Może wolałbym od razu do wrzątku. Pływam więc w słoju i nie wiem co mam myśleć o sytuacji. Właściwie to liczyłem na szybki koniec, ugotowanie, usmażenie albo pożarcie. Gospodyni mnie nie pokroiła w kawałki i dlatego mogłem pływać. Zawziąłem się, że będę oddychać powietrzem zawartym w wodzie. Co tez zrobiłem. Gospodyni codziennie zaglądała do słoja aby sprawdzić stan ukiszenia barszczu, patrzyła na mnie, widziała, że pływam i robię się coraz bardziej czerwony. Nawet miałem halucynację, że jestem jednym z nich, mam mocną skórkę, mięsiste czerwone ciało, rozrastam się kuliście w ziemi i bujam łodygą, połykając słoneczne promyki. Cały czas powtarzałem sobie: jestem czosnkiem, kolor nic nie znaczy, nie dam się ukisić. Właściwie całą uwagę skupiłem na swej dolnej części, mocno się skupiałem i coraz bardziej czerwieniałem. Nie wiem ile dni to trwało, ale pewnego razu kobieta podeszła do słoja i zaczęła mi się przyglądać. Potem jakby się zawahała i poszła do łazienki. Widziałem jak wraca, wycierając dłonie w fartuch, a potem zanurza rękę w słoiku, wyławia mnie i przygląda się mojemu zakończeniu. I teraz, proszę Państwa, co - jak myślicie - mnie uratowało? Co spowodowało, że mogę wam dzisiaj opowiedzieć moją historię?. Tak, udało mi się! wypuściłem kiełek, mały zielonkawy kiełek. Byłem cały czerwony, zmaltretowany, a jednak wypuściłem kiełek i wtedy gospodyni wyjęła mnie ze słoja i posadziła tutaj, w szklarni. Teraz widzicie tylko zieloną łodygę, ja sam prawie zapomniałem, że byłem kiedyś ząbkiem, a nawet czułem się całą główką czosnku. To jest moja historia... Zapanowała cisza i zaduma. Krople deszczu miarowo uderzały o dach szklarni, w oddali zaś słychać było odgłosy burzy.
- Kto następny opowie jakąś mrożącą krew w żyłach, to znaczy wstrzymującą przepływ soków w kanalikach, historię? - zapytał ogórek, przerywając milczenie.
- To może teraz ty opowiesz coś, co nas zabawi, a może wzruszy? - zaproponowała kapusta, wytrząsając spośród liści zadekowanego bielinka kapustnika.
- Obiecałeś mi, obiecałeś mi - powiedziała teatralnym szeptem kapusta.
- Ty też mi obiecałaś, że nie będziesz taką egoistką i jeden żółty listek mogę sobie nadgryźć.
Było powiedziane: żółty, wyraźnie żółty, a nie zielony... A ty znów uszczknąłeś zielony...
- Przepraszam, pozwól mi naprawić swój błąd, już więcej nie będę.
- Zobaczymy - odpowiedziała nadąsana kapusta. Jeszcze raz i koniec komitywy. Znajdziesz sobie innego żywiciela. Na co ty mi w ogóle jesteś potrzebny? I te ciągłe przechwałki 'zobaczysz, zobaczysz wkrótce będę miał skrzydła'. Kto, kto da ci skrzydła robaku? Na to kapustnik tylko westchnął i powiedział: zobaczysz, wtedy ci się odwdzięczę, jeszcze pomyślę jak.
Ten to zawsze fantazjuje, myśli, ze jest czarujący i dowcipny, że umila mi wieczory i poranki, ale on głównie mówi o tym, że jest zupełnie kimś innym niż mi się wydaje... oj, robaczek, biedny robaczek, niech se chociaż podje - pomyślała kapusta, ponieważ jak każdy miała ogromną potrzebę czucia się dobrym i potrzebnym.
- No to może już zacznę - zaproponował ogórek, z rozbawieniem spoglądając na przekomarzających się kapustę i bielinka.
- Moja opowieść jest w zasadzie historią z życia mojego ojca, a konkretnie jego kuzyna, z którą zapoznał mnie pod koniec swego życia. Był już całkiem żółty i napęczniały nasionami, wiedział, że jego przeznaczeniem jest zostać produktem siewnym. Ja wtedy byłem małym nasionkiem i ojciec przekonywał mnie, iż wyrośnie ze mnie wspaniały zielony ogórek gruntowy, w co trudno było uwierzyć, ale ufałem ojcu, bo on też kiedyś był nasionkiem i to jest normalne. Więc ojciec mój rósł sobie tutaj, wraz z kuzynostwem w szklarni oraz z paroma innymi krzakami. Każda roślina była starannie pielęgnowana i codziennie podlewana. Usuwano wszystkie chore liście, stosowano tylko naturalny nawóz. Słoneczko przygrzewało przez szybki szklarni, nigdy nie było chłodnego wiatru, obok zaś rosły rzodkiewki, wiechcie szpinaku i cebula. Towarzystwo było doborowe, nie raz śmiano się z opowiadanych dowcipów i tak jak my dzisiejszego wieczoru, podczas burzy nachodziły ich bardziej poważne myśli i wtedy snuły się opowieści, historie rodów, kto zacz, skąd przodkowie przybyli itp... Ojciec słynął z dowcipu, a ze miał bardzo wygodną pozycję na szczycie krzaka, stamtąd dochodził jego donośny śmiech. Poza tym miał doskonałą widoczność i jako pierwszy anonsował nadejście gospodarza wraz z ogromną konewką ożywczego nektaru. W szklarni nie raz było niemiłosiernie gorąco, lecz po porannym zroszeniu nikt nie dawał nam wody przez dzień cały, więc wszyscy z utęsknieniem czekali na wieczorną kąpiel. I tak przez całe lato. Jakoś w lipcu gospodarze zaczęli wyrywać dojrzałe rzodkiewki, cebule i co dorodniejszy szpinak. Niektórzy wiedzieli o co chodzi, ale nic nie mówili młodzieży i dzieciom. Kiedy któreś pytało co stało się z sąsiadem i co oznacza pusty dołek w ziemi, starali się zmieniać temat, mówili np. zobacz jakie piękne słońce i niebo błękitne (akurat na szczycie szklarni brakowało kilku szybek, toteż można było napawać się widokiem różnych odcieni nieba i chmur). Tak więc starsi nic nie mówili, nawet jeżeli znali przyszły los warzyw. Zatem kuzyn ojca, wisiał tuż poniżej ojca i był doskonałym kompanem do strojenia żartów z poszczególnych roślinek. Jakoś złośliwie upodobał sobie sąsiadkę cebulę i trochę kpił, że taka pękata, a na główce ma śmieszne, sterczące antenki. Pewnego jednak popołudnia zabrakło powodów do żartów, ponieważ gospodyni wyrwała cebulę i schowała do kieszeni fartucha. Wtedy kuzyn ojca się zasępił.. Teraz i na mnie już pora - pomyślał.
Rzeczywiście nie mylił się. Następnego poranka gospodyni znów weszła do szklarni, postawiwszy na ziemi wiklinowy koszyk, zaczęła zrywać wszystkie dojrzałe ogórki. Kiedy spoczęły na nim jej uważne, ruchliwe niebieskie oczy, ojciec zamarł na chwilę. Potem zręczne palce zsunęły się na niższą gałązkę i zgrabnie oderwały kuzyna od gałązki i włożyły do koszyka, gdzie leżało już sporo dorodnych, intensywnie zielonych ogórków. Ojciec otworzył oczy i zobaczył, że na krzaku zostało ich tylko trzech. Wszyscy byli już trochę zbyt pękaci i lekko zżółkli, zatem ich przeznaczenie było inne. Potem gospodyni zabrała wszystkie ogórki do kuchni i to, co tam się działo może jest zbyt okrutne, żeby o tym mówić, ale młodzież już śpi, więc chyba wolno.
Więc bez ogródek: jednych bezlitośnie siekano, zalewano octem, posypywano solą, sypano w oczy koperkiem. Ci mieli zostać pożarci na obiad. Innych pokrojono w paski, zalewano gorącą zaprawą, następnych z kolei zamierzano ukisić, całymi dniami dusząc powoli, aż stawali się ogórkowymi zombi. Nie psuli się i nie gnili, tylko od środka rosło w nich nowe kiszone życie. Właściwie jako ogórki byli martwi, a jednak ożywieni przez bakterie. I tak mogli ”żyć” miesiącami... A wracając do historii kuzyna. Był już przekonany, ze trafi do kiszenia, historia trochę podobna do twojej - tu ogórek skierował wzrok w stronę czosnku - lecz tak długo się bujał, kołysał z boku na bok, aż zsunął się ze stołu wprost do wiaderka ze śmieciami, a gospodyni nic nie zauważyła, następnego zaś dnia wyniosła odpadki, rzucając je w róg kompostownika. Kiedy ojciec zobaczył wpółżywego, umorusanego kuzyna, wyczołgującego się na pryzmę, z radości omal nie urwał się z krzaka. Aż do późnej nocy nie było końca opowieściom i wzruszeniom, a pozostałe rośliny wspólnie się radowały.
- Wszyscy wiemy, że stamtąd raczej się nie wraca - powiedział refleksyjnie usposobiony ogórek, spoglądając w stronę krzaka czosnku. Tobie udało się Czosnku, jesteś bohaterem, udało się też kuzynowi ojca przynajmniej jedno, nie dać się wepchnąć do słoika i choć trochę przedłużyć swe ogórkowe życie. Ojciec wspominał, że nocą ogórek leżał na pryzmie i wzdychał, dopiero teraz wiedział jak to jest obserwować świat z perspektywy góry odpadków. Leżał i wzdychał, ronił łzy i obracał się z boku na bok. Czasem pytał sam siebie, połykając łzy: czy nie lepiej było dać się zamknąć w słoiku, powoli stawać się zombie, niż leżeć teraz tutaj wraz z gnijącymi resztkami? No cóż, ojciec mój milczał i udawał, że śpi. Nie mógł przecież żadnym sposobem go pocieszyć i obiecać, że na powrót przytwierdzi go do gałązki...
- Taką historię opowiedział mi tato, jak jeszcze byłem w jego łonie... Potem ogórek zamilkł.
Tym razem cisza jeszcze bardziej zgęstniała i tylko kapusta dostała czkawki, po czym wydukała: przepraszam, czy ktoś nie ma choć odrobinki wody? Pytanie zawisło w powietrzu, nie doczekawszy odpowiedzi... Każdy zamyślił się, z myślami swoimi się układał i prowadził wewnętrzne dialogi...
Burza prawie ucichła, a ostatnie krople deszczu wystukiwały nieregularne takty na dachu szklarni i chociaż noc jeszcze nie nadeszła, nikt nie kwapił się do opowiedzenia kolejnej, prawdziwej, jak samo życie, historii.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt