I Szkliste oko pijanego słońca powoli zamykało swe drżące od gorącego powietrza powieki – jedną fioletową, z błyszczącymi rzęsami gwiazd, drugą zaś szarozłotą, zbudowaną z betonu i wszechobecnego o tej porze piwa.
Monitor błyskał złowieszczo, zalewając znudzone twarze obu chłopców odbiciem hektolitrów kiepsko zrobionej sztucznej krwi.
− Gówniany ten horror – skwitował Michał, lekko ziewając.
− Taa – odparł równie zaspany Dawid – ale muzykę ma niezłą.
− Co z tego, jak obraz przyćmiewa wszystko? Ale jak tobie hery zasłaniają oczy, to możesz się chociaż na muzyce skupić – rzucił Michał, zasłaniając się przed lądującą na jego głowie poduszką.
−Dawid! Michał! Chodźcie tu na chwilę!
− Oho, ojciec wyszedł z bunkra. Zobaczę, czego chce… − rzekł Dawid, błyskawicznie zeskakując z łóżka.
W przedpokoju stało dwóch mężczyzn – jeden wysoki, szczupły, w schludnej marynarce, dżinsach i sportowych butach. Włosy miał ciemne, jak jego syn, na nosie tkwiły dobrze dobrane wąskie prostokątne okulary. W ręku trzymał walizkę. Drugi z mężczyzn zdawał się być dokładnym przeciwieństwem – stary, niski, krępy, z niechlujną rudawą brodą i takimi samymi krzaczastymi brwiami. Tłuste włosy w kolorze rdzy opadały mu na ramiona, głębokie oczy zasłaniały okulary ‘lenonki’. Ubrany był w stary oliwkowy garnitur i – jak zauważył Dawid – nie pachniał najlepiej. Obiema rękami ściskał starą skurzaną torbę lekarską i niecierpliwie kręcił młynka kciukami.
− Tato… znowu wyjeżdżasz?
− Chłopcy – zwrócił się wyższy, gdy także Michał wyszedł z pokoju – to jest doktor Curefew ze Stanów Zjednoczonych. Poprosił mnie o pomoc w przeprowadzeniu pewnych badań etnograficznych w naszym kraju. A to, doktorze, jest mój syn Dawid i jego przyjaciel Mi…
− Nie powinniśmy już iść, doktorze? – spytał Amerykanin. Głos miał jakiś dziwny, metaliczny, ale przytłumiony. Akcent ostry, lecz zdecydowanie nie amerykański. Gdy mówił, żaden mięsień jego twarzy zdawał się nie poruszać. Znieruchomiały tylko kciuki.
− A tak, racja. – powiedział doktor Kolski, lekko się uśmiechając – No to chodźmy. Bawcie się dobrze, chłopcy! Dawid, pamiętaj o zasadach!
− Ale tato… dokąd jedziesz?
− Do wsi Kadmoły. – głos dobiegał już z klatki schodowej – Pewnie wrócę jutro. Na razie, synu!
− Na razie… tato…
Drzwi zamknął Michał, patrząc na dziwnie nieobecnego młodego gospodarza.
− To co? Robimy imprezkę? – wypalił – Chyba, że ‘zasady’ nie pozwalają – dodał, szturchając lekko przyjaciela. Dawid uśmiechnął się nieznacznie.
− Nie, ojciec nie chce tylko, bym zaglądał do jego biblioteki i piwnicy. Ma tam jakieś cenne zbiory i chemikalia. Chodźmy skończyć ten durny film.
Na niebo bezgłośnie wypłynęła rogata łódź księżyca.
II Sen był dziwny. Dawid wisiał nagi, przywiązany do drewnianego krzyżaka, a wokół niego tańczyły dziwaczne stwory o ciałach mrówek, łapach i głowach kotów z sokolimi dziobami zamiast pysków. Wszystkie miały rudawą sierść i dość długie brody i śpiewały coś, co brzmiało jak: frlh thrk hlrp hfp… Śpiew był coraz głośniejszy. Nagle gdzieś z góry spadł rdzawoczerwony kruk z rozpostartymi skrzydłami. Podniósł łeb i przemienił się w starego mężczyznę pokrytego czerwonym futrem, z długą brodą, która pokrywała – jak Dawid nagle zauważył – obwisłe kobiece piersi. Mężczyzna – a może kobieta z brodą? – podniósł swą kosmatą rękę zakończoną kruczymi pazurami i błyskawicznie chwycił Dawida za gardło!
Błysk światła na moment oślepił chłopca. Tuż obok niego siedział Michał z głową przekrzywioną na oparciu kanapy. Z jego wyschniętego gardła wciąż dobiegało charczące chrapanie, tłumaczące Dawidowi dziwne śpiewy stworów ze snu. Na monitorze migotały gwiazdy wygaszacza, ale za oknem już królowało wakacyjne słońce. Dawid wstał, starając się robić jak najwięcej hałasu, lecz Michałowi najwyraźniej nie śniły się mrówkowate stwory – nadal spał jak zabity. Czując w ustach wciąż słony smak chipsów, Dawid poszedł do kuchni. Ojca jeszcze nie było. Otworzył ciepłą odgazowaną colę. Dobrze być nastolatkiem – pomyślał.
Matka zabrała Michała około południa, więc Dawid sam dokończył zimną wczorajszą pizzę. Był przyzwyczajony do częstych wyjazdów ojca. Nie było zresztą wielkiej różnicy, czy sławny doktor Kolski jest w domu, czy też nie. I tak całe dnie spędzał w starych tajemniczych księgach swojej biblioteki, podczas gdy większość nocy tkwił jak szczur przy słabym świetle w piwnicy, mieszając dziwaczne dymiące, syczące i bulgoczące chemikalia.
A jednak teraz były wakacje – czas wolny od prac domowych i nauki. Większość kolegów wyjechała, innym rodzice zapewniali rozrywkę. Dawidowi towarzystwo wakacyjnych powtórek w telewizji szybko się znudziło, podobnie jak znane już na pamięć horrory oglądane na komputerze. Lektura młodzieżowych powieści dostarczała krótkich rozrywek, a puste mieszkanie nie było bynajmniej ciche i przytulne. Stare rury stukały od czasu do czasu, drzwi skrzypiały przy sporadycznych podmuchach wiatru, meble stękały cicho pod naporem książek i gratów, a sąsiedzi z dołu od czasu do czasu znienacka włączali radio lub telewizor na cały regulator. Najgorszy jednak był głos ojca czasem dobiegający z jego biblioteki: ‘Tu Piotr Kolski. Zostaw wiadomość po sygnale.’
Gdy około 16-ej z dołu dobiegła charakterystyczna muzyka głupiego programu telewizyjnego, Dawid wyszedł z domu. Na schodach spotkał jednego z sędziwych sąsiadów. Słychać go było na całej klatce schodowej, dyszącego jak hamujący parowóz. Dawid z zawadiackim uśmiechem się przywitał. Wiedział, że odpowiedzenie ‘dzień dobry’ spowolni staruszka na przynajmniej kilkadziesiąt sekund. I rzeczywiście po tych słowach lokomotywa sapała, jakby kto dosypał węgla zaciągając hamulec. Zaprawdę dobrze być młodym – pomyślał Dawid, wychodząc przed szare blokowisko.
III Ściemniało się już, gdy wrócił do domu. Od progu dobiegł go głos ojca. Stanął nasłuchując, ale usłyszał tylko ‘zostaw wiadomość’ i przerywany sygnał. Ojca jeszcze nie było. Na takie okazje miał komórkę. Rzadko używał jej w innej sytuacji. Wybrał jeden z czterech numerów z książki. Na wyświetlaczu pojawił się napis: dr ojciec. połączenie… i mangowy rysunek złowieszczej postaci w białym kitlu i okrągłych okularach. Po pięciu sygnałach mechaniczny kobiecy głos oznajmił: tu… numer… sześć… Chłopiec rozłączył się. Nie było sensu dalej próbować. Sam zadzwoni…
IV 23:45. Nie zadzwonił. Nie wrócił. Cień padający na ścianę ma kształt krzyża. Drga lekko, gdy ciepły nocny powiew porusza firanką. Dawid wziął telefon. Wysłał wiadomość do Michała: Śpisz? Po dziesięciu minutach nadal brak odpowiedzi. Na pewno śpi. Jego rodzina też. Pod jednym dachem. Obżarci jak dzikie świnie. Dawid robił się głodny. Trzaski i skrzypienia były coraz głośniejsze. Cienisty krzyż na ścianie rósł, jakby chciał swymi połamanymi ramionami wciągnąć chłopca w mrok ciszy. Gdzieś z głębi domu, a może z piwnicy, dobiegał cichy świszczący oddech. Dawid wsłuchał się weń… wdech… wydech… wdech… nie, to nie oddech. wydech… to słowa… wdech… wid… Da… wid… Nie, to na pewno oddech. Może to ten dziadek z dołu? Tak, to z pewnością on… A to tupanie? Teraz usłyszał to wyraźnie. Setki tupiących włochatych nóg, jak w tańcu. Upiorna czarna twarz patrzyła na niego przez okno. Na czwartym piętrze! DAWID! HA HA HA! – metaliczny stłumiony głos zatrząsł pokojem. Chłopak wrzasnął i usiadł, cały spocony.
Za oknem świeciło słońce. Kadmoły… gdzie to, u diabła, jest…?
V Internet zawiódł. Po raz pierwszy w życiu. Indeks atlasu też nie zawierał takiej nazwy. Nie było też niczego, co by brzmiało choć trochę podobnie jak ‘Kadmoły’. Dawid zadzwonił na informację PKS. Żaden autobus nie jeździł w pobliżu takiej miejscowości. O co tu chodzi? Ojciec nie był dowcipnisiem, rzadko też się przejęzyczał. To musiały być ‘Kadmoły’. Wysłał wiadomość do Michała. Po kilkunastu minutach przyszła odpowiedź: Nie wiem, stary. Nie znam tej dziury. Jadę ze starymi do babci. Spotkamy się jak wrócę. Nara! Dawid nie miał innych przyjaciół.
Około 15:30 zebrał resztę oszczędności i poszedł do MacDonalds’a. Lodówka była pusta.
VI Wieczór. Za oknem już jest ciemno. Ojciec się nie odezwał. Ma wyłączoną komórkę. Jeśli do rana nie wróci, trzeba iść na policję. Zawsze dzwonił. Na ścianie znów pojawił się drgający krzyż. Gdzieś w rurach nieznośnie wolno kapała woda. Ciemny pokój zdawał się lekko wibrować, ilekroć kolejna kropla uderzała gdzieś o metal. Mimo ciepłej nocy Dawid drżał. Z zimna, ze strachu – sam już nie wiedział. Usłyszał cichy szum za drzwiami, jakby ktoś szeleścił sztywnym papierem. Po chwili przez szum zaczęły przebijać się ciężkie kroki – z początku odległe, lecz zbliżające się, niezwykle powolne. Kapanie wody ucichło zagłuszone echem tego monstrualnego stąpania. Są coraz bliżej, chyba już na półpiętrze… ŁUP! Coś walnęło tuż pod drzwiami! Dawid, zlany zimnym potem, skulił się pod kołdrą. Chciał krzyczeć, ale nie mógł opanować drżenia zębów. Znów ten szelest, złowieszczy, jak wielkie skrzydła, albo cała chmara skrzydeł. Brzęk metalu, chyba kluczy… Potwór zaraz tu wejdzie… Błagam… tato… − cichy jęk wydobył się gdzieś z trzęsących się wnętrzności chłopca. Szczęk zamka… głuchy, przytłumiony…
Skrzypnęły drzwi sąsiada. Huk oznajmił, że staruszek jest już u siebie. Pewnie znów się upił… Dawid odetchnął głęboko. Zaczął się głośno śmiać. Odrzucił kołdrę, rozluźnił powieki i z wciąż zamkniętymi oczyma rzucił się na plecy, wciąż śmiejąc się do rozpuku. Otworzył oczy. Około dwóch centymetrów od niego wisiała w powietrzu emanując błękitno białym światłem postać pozbawiona twarzy. Na głowie miała tylko dwoje szeroko otwartych oczu, spoglądających głęboko w rozszerzone strachem oczy Dawida…
Wrzask chłopca zagłuszył sygnał telefonu z biblioteki ojca. Świecące widmo zniknęło. Dawid zerwał się na równe nogi, biegnąc na oślep ku zakazanym drzwiom biblioteki. Nim chwycił za klamkę, z telefonu dobiegł głos doktora Kolskiego, jednak nie ten nagrany na sekretarce. Był to wrzask o jaki nigdy by ojca nie podejrzewał:
− Dawid! Uciekaj z domu! Biegnij na policję! To wszystko musi spłonąć! Nikt nie może tego odkryć!!
Niesiony przerażeniem Dawid wpadł do pokoju, w ciemności dostrzegł świecący telefon, z którego wciąż dobywały się ostrzegawcze krzyki ojca. Złapał słuchawkę, wrzeszcząc jak opętany.
− Tato! Tato!! – ale w słuchawce był tylko normalny sygnał oczekiwania. Wszystko wokół kręciło się jak oszalałe, prawie go zemdliło. Miotając się w rozpaczy uderzył w włącznik światła. Ciche brzęczenie żarówki jakby wyrwało go z transu. Stał w przygnębiającym zawalonym regałami z książkami dusznym pokoju. Przed nim na biurku obok telefonu leżały stosy papierów i starych ksiąg. Nad biurkiem na brudnej tablicy magnetycznej przyczepiona była kartka z naszkicowanym mrówko podobnym stworem z jego snów. Pod spodem niebieskim atramentem wypisane były słowa: Usiam, Kadmoły 1995.
Zegar u sąsiadów wybił piątą. Za oknem niebo nabierało barwy błękitu…
VII Przez kilka godzin Dawid przeglądał pożółkłe manuskrypty i rozpadające się księgi zapisane w dziwnych językach i dziwnymi znakami. Na jednej poplamionej kartce znalazł w końcu to, czego szukał. Tekst pisany był odręcznie, a atrament w wielu miejscach był rozmazany. Z tekstu udało mu się jednak wydobyć kilka informacji:
Kadmoły – wieś, woj. …skie. Według zatartych prasłowiańskich legend siedziba praistot – hebr. Adam Kadmon (stąd nazwa Kadmoły) – które po przegranej bitwie na planecie Frghthanha (czyt. Fritanija) miały skryć się tu, na Ziemi, na długo przed tym, nim pojawiła się dzisiejsza atmosfera. Istoty te, nazywane ‘świetlistymi’ lub też ‘niebieskimi’ były prawdopodobnie czczone przez ludy Wschodu. Być może były pierwowzorami demonów lub aniołów przybywających z nieba i emanujących błękitnym światłem. Legendy nie precyzują, co lub kto pokonało Fritańczyków, zwanych też Aiortami (prawdopodobnie oznacza to właśnie ‘niebiescy’). Mgliście wspomina się o mrówko podobnych Usiamach, gadzich Qetsach oraz o tajemniczym androgenicznym ‘bogu’ nazywanym Madha. Konkretnych ról tych istot zamierające już dziś legendy nie podają. Ich imiona i nazwy wspominane są tylko hasłowo.
Dawid przeczytał tekst kilka razy. Legendy prehistoryczne były konikiem jego ojca, choć niewiele ich się zachowało. Skąd jednak, u licha, te wszystkie Usiamy, Aiorty i Madhy wzięły się w jego snach?!
Wziął do ręki kolejną książkę. Jej tytuł był wypisany jakimiś dziwnymi znakami, wyglądającymi bardziej na ozdobę okładki niż pismo. Gdy ją otworzył, spośród kartek wypadł mały sztywny kartonik. Dawid wziął go do ręki. Ozdobnymi czerwonymi literami na czarnym tle napisane było: Dr. Joseph Curefew, phone no: 745532897, Calahan University, USA. Chłopiec wziął telefon ojca i wystukał podany numer – jedyna szansa kontaktu z ojcem. Zamiast metalicznego głosu Amerykanina, odezwał się głos doktora Kolskiego, nagrany na sekretarce: Dawid, zejdź do piwnicy. Klucz jest w szufladzie w biurku. Tam dowiesz się wszystkiego. Kocham cię, synu.
Przez chwilę patrzył w milczącą już słuchawkę. To był głos jego ojca. Zupełnie inny głos jego ojca. Ciepły, czuły, jakby miękki, troskliwy… Nie ten sztuczny naukowy głos, przypominający roboty ze starych filmów Sci-Fi. Otworzył szufladę. W środku były tylko klucze od piwnicy. Bez wahania wziął je i wybiegł z mieszkania. Na klatce schodowej było pusto i całkiem cicho, ale Dawid nie zwracał na to uwagi. Zbiegał, przeskakując po kilka schodków i niemal skręcił sobie nogę, gdy w jeden nie trafił. Nie zważając na ból pobiegł dalej i po chwili stał już przed litymi drzwiami do korytarzy piwnic.
VIII Nigdy nie był w swojej piwnicy, ale znalazł ją bez trudu idąc po numerach mieszkań. Wokół było mrocznie. Małe okienko dawało niewiele światła, drugi koniec korytarza ginął w ciemności, a wybujała wyobraźnia Dawida podsuwała mu najróżniejsze kształty wyłaniające się z tej czarnej zakurzonej otchłani. Otrząsnął się i odwrócił do drzwi. Dopiero teraz dosłyszał ciche bulgotanie dochodzące zza nich. Pewnie gdzieś tam za drzwiami biegły rury kanalizacji. Przekręcił klucz. Drzwi otworzyły się z trudem, jakby dawno nikt za nie nie zaglądał. Wnętrze wypełniała delikatna mgiełka, rozświetlona zielonomorską poświatą, bijącą z licznych probówek i innych niemal alchemicznych naczyń zgromadzonych na półkach i niewielkich stolikach. Na przeciwległej ścianie czerwoną farbą napisane były słowa układające się w prostokąt:
QUAM
ESIA
TIOD
SARH
AMTA.
Dygocząc z irracjonalnego przerażenia, Dawid przeczytał te pięć słów na głos. Ich dźwięk wywołał dziwną wibrację pomieszczenia. Sparaliżowany strachem chłopiec patrzył, jak bulgocząca substancja w naczyniach zmienia kolor na szkarłatny, buchając dziwnym dymem o ostrej duszącej woni. Nawet nie krzyknął, gdy czerwone litery absurdalnego zaklęcia zmieniły się w groteskową maskę przypominającą twarz doktora Curefew. Z jej oczu, ust i czoła wystrzeliły czarne ramiona cienistego krzyża, mknąc niczym potworne łańcuchy ku Dawidowi. W uszach narastało jakieś buczenie, czy też brzęczenie. Ramiona krzyża dosięgły chłopca. Nie było bólu. Tylko jakaś pustka, obojętność, chłód… Po chwili nie było już nic.
Ciało znalazł sąsiad. Zawiadomił policję. Oficjalny raport głosił: zatrucie niebezpiecznymi chemikaliami. Doktor Piotr Kolski, podejrzewany o produkcję narkotyków, nigdy nie został odnaleziony. Nikt nie zainteresował się głębiej Amerykaninem, którego wizytówkę znaleziono przy ciele Dawida Kolskiego. Pobieżne śledztwo wykazało, że doktor Joseph Curefew nigdy nie istniał.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt