Ze wszystkich zabaw najbardziej lubił budowanie. Właściwie niszczenie. Schemat zwykle wyglądał tak, że skrupulatnie budował z drewnianych klocków wieżę, zamek, dom, piramidę albo całe miasto. Gdy budowle stały jak należy, stawał nad nimi i patrzył w dół, szukając najlepszego miejsca na początek rozwałki.
Był mądrym chłopcem i wiedział, że rozsądnie zacząć od najwyższych punktów. Zwykle najwyższe były wieże górujące nad domami, szkołami, stadionami i resztą miejskiej aglomeracji. Wystarczyło jedynie uderzyć czymś w ścianę wieży lub w szpicę, a grawitacja dopełniła dzieła. Oczywiście mały Alan nie miał pojęcia, że sukces gwarantuje ziemskie przyciąganie. Dla niego najważniejszym ogniwem całego procesu był on sam.
Inne dzieci nie umiały się dobrze bawić. Nawet ci, co lubili niszczyć miasta z klocków nie pojmowali istoty rozrywki. Na przykład Janek, urwis jakich mało, grzmocił pulchną rączką w wieże, wydając przy tym odgłosy burzenia.
− Głupi jesteś! − skarcił go Alan. − Nie możesz niszczyć wieży ręką.
− A bo co? − pytał Janek.
− Bo nie. Prawdziwej wieży nie można zburzyć ręką.
− To ją kopnę.
− Też nie. Miasto może rozwalić tylko samolot z bombą na pokładzie. Albo czołg.
− Mam w domu. Przyniosę jutro.
Alan wraz z Jankiem pracowali nad budową drewnianego miasta, przy czym ten drugi wciąż przerywał, by pobawić się czołgiem. Alanowi wcale to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie. Nie lubił wspólnych zabaw, a już na pewno nie zespołowego budowania. Większość dzieciaków nie potrafiła ustawić równo choćby czterech klocków jeden na drugi. Jak wyglądałoby krzywe miasto, które za chwilę zdemoluje czołg…?
− Możesz zaczynać − oznajmił Alan koledze.
Janek z całym impetem naparł na mur chroniący miasteczko przed najeźdźcami, by kawałek po kawałku rujnować nowe punkty. Wkrótce z równiutkich uliczek i budynków nie zostało nic poza gruzowiskiem.
− Fajna zabawa − rzekł mały czołgista.
− Bombardowanie byłoby fajniejsze − stwierdził Alan i poszedł rysować plan miasta z lotu ptaka.
Przewracanie miasteczek do góry nogami sprawiało przyjemność, ale czegoś w nim brakowało. Alan czuł, że rozwałka byłaby jeszcze lepsza, gdyby zaludnić plan bitwy. Zaczął od tego, że z mnóstwa zabawek powybierał te, które pasowały na mieszkańców zbombardowanego miasta. Zagarnął koleżankom kilka lalek i maskotek, z wigilijnej szopki porwał trzech króli, a resztę uzupełnił ludzikami z kasztanów i żołędzi. Każdej postaci znalazł zajęcie, po czym spojrzał na całość z góry.
Zanim zrzucił bombę, odbył kilka lotów próbnych. Wciąż oceniał najsłabsze miejsca na mapie, którą sporządził kilka godzin wcześniej. Ostatecznie samolot, który nawiasem mówiąc, nie był bombowcem, trafił pociskiem w centralną wieżę. Trącona budowla gruchnęła o ziemię przygniatając lalki, trzech króli, maskotki i kasztanowych ludzików.
Później samolot zawrócił i dokończył bombardowanie strategicznych miejsc. Ocenianie rezultatów nie trwało długo. Według pobieżnych ustaleń nikt nie przeżył. Paru kasztanowych ludków połamało nawet kończyny z wykałaczek, ku uciesze Alana. Chwila tryumfu trwałaby pewnie jeszcze długo, gdyby nie wychowawczyni, która przybyła na miejsce pogromu w asyście kilku dziewczynek.
− Alan − nauczycielka zwróciła się do chłopca. − Czy to prawda, że zabrałeś dziewczynkom lalki?
− Nie − skłamał.
− Więc, jak się tu znalazły, hm? Przywędrowały same? A może ktoś ci je przyniósł?
− Chyba nie.
− Tak też myślałam. Posprzątaj, proszę, i oddaj lalki dziewczynkom.
− Ale one nie żyją, proszę pani.
Wychowawczyni obrzuciła chłopca srogim spojrzeniem.
− To nie jest śmieszne − powiedziała. − Natychmiast posprzątaj.
Kilka lat wcześniej, kiedy był zupełnie małym chłopcem nie znającym takich słów jak bombardowanie, nalot dywanowy czy demolka, musiał znosić fanaberie matki, która bardzo chciała mieć córeczkę. Nim pani West dowiedziała się, że Bóg obdarzył ją męskim potomkiem, zgromadziła dość pokaźną kolekcję dziewczęcych ubranek. Najbardziej lubiła letnie sukienki, dla których wydzieliła w szafie specjalną półkę. Od czasu do czasu ubierała w nie małego Alana, nazywała nawet synka Alą, ku własnej dumie.
− Zrobisz z niego transwestytę − przestrzegał ojciec Alana, gdy tylko zjawiał się w domu, ale kobieta miała to gdzieś. Przeważnie ignorowała zaczepki i przeciągała strunę jeszcze bardziej.
Czasem malowała chłopcu paznokcie.
− Będziesz najpiękniejszą istotką na świecie, moja Aluniu − mówiła. − Już wyglądasz jak mała księżniczka. Pomachaj rączkami, żeby lakier wysechł.
Pierwszy raz i zarazem ostatni Alan uciekł z domu jeszcze przed zerówką. Bardzo nie lubił, gdy mama kazała mu ubierać sukienki lub, gdy szczypała go w policzki, by się zaróżowiły.
Chłopiec zdołał dojść na przystanek. Zapytał dwóch wyrostków, dokąd jedzie autobus numer trzydzieści pięć, na co jeden z gówniarzy odparł, że do Hollywood.
Zaciekawiło to Alana, więc postanowił pogłębić wiedzę.
− Co tam jest?
− Gdzie? W Hollywood? Taki domek na kurzej łapce, w którym mieszka stara wiedźma z pizdą na wierzchu.
Obaj gówniarze zarechotali ze śmiechu, czym wcale nie zniechęcili młodego poszukiwacza przygód.
Alan już miał wsiąść w pierwszy lepszy autobus, gdy poczuł na sobie dłoń matki.
− Co ty wyrabiasz, Alanku? Chciałeś uciec od mamusi? Gdzie byś mieszkał, co?
− W Hollywood − odparł malec. − Zaraz będzie autobus.
− Moje maleństwo. Nigdy więcej tego nie rób, dobrze? Obiecaj mi.
− Yhy.
Pani West wzięła synka za rączkę i poszli oboje do domu.
− Poza tym nie wziąłeś czapki − wspomniała matka. − Zanim dojechałbyś gdziekolwiek, odmarzłyby ci uszy.
− Czy w Hollywood jest zimno? − zapytał chłopiec.
− W Hollywood nie, ale po drodze jest mnóstwo innych miast. Złamałbyś mamusi serce, gdybyś tak po prostu uciekł. Tutaj jest twój dom.
− Mamo?
− Słucham.
− Nie chcę nosić więcej sukienek.
− Wiem, kochanie.
Gabi West bardzo chciała, by jej syn odniósł sukces. Mało ważne, jaki i czym okupiony. Chodziło przede wszystkim o uznanie.
Można sobie wyobrazić, jakie było jej zdziwienie, gdy okazało się, że Alan jako uczeń jest nad wyraz inteligentny, jednak bardzo leniwy i trudny.
− Co znaczy trudny? − pytała nauczycielkę zatroskana mamusia.
− Społecznie niedostosowany − wyjaśniła pani pedagog, po czym natychmiast dodała: − Nie twierdzę, że robi coś źle, ale jest inny niż reszta.
− Też coś. Chyba dobrze. Niektórzy nazywają to wyjątkowością. Uważam oryginalność za dar i nie sądzę, bym miała powody do zmartwień.
− Czy Alan nie ogląda zbyt dużo telewizji? − zmieniła temat nauczycielka. − A może spędza wolny czas wyłącznie przed komputerem.
− Nic z tych rzeczy. Oglądamy te same programy. Wiem co dla niego dobre.
− Pani Gabrielo, proszę się nie unosić. Nie miałam nic złego na myśli. Dziwi mnie tylko, że Alan posiada raczej mało standardową, jak na kilkuletnie dziecko, wiedzę na temat anatomii. I nie tylko.
− Nie rozumiem.
− Pani syn pochwalił się kolegom, że zna najbardziej wrażliwe miejsca na ból.
− Może się uderzył.
− W splot słoneczny albo w nerw kulszowy? Potrafi wymienić kilka innych części ciała, narządów wewnętrznych i tak dalej.
− Nadal nie rozumiem. Gdzieś coś zasłyszał i powtórzył. To grzech?
− Pani chyba nie zdaje sobie sprawy, jak dzieci są podatne na sugestie. Kilku chłopców zwymiotowało, kiedy postanowili wypróbować teorię Alana i pokopać się nawzajem w kroczę.
Gabi nie miała ochoty kontynuować dyskusji. Wstała energicznie, po czym podeszła do drzwi. Nim opuściła gabinet szkolnego pedagoga, powiedziała:
− Wezwać należałoby rodziców tych małych tumanów, którzy skaczą na zawołanie jak małpy. I proszę pamiętać, że Alan nigdy nie będzie jak inni. Z prądem płyną także zdechłe ryby. Żegnam.
Kolejny raz Gabi przyszła do szkoły, kiedy rzekomo za sprawą Alana jeden z chłopców rozbił sobie łuk brwiowy. Tym razem o spotkanie zabiegali rodzice kilku poszkodowanych dzieci. Nieszczęsną Gabi West wzięto w ogień krzyżowych pytań, na które nie umiała odpowiedzieć. Za konieczną uznała postawę negowania wszystkich zarzutów, co też doprowadzało zebranych do furii.
− Chłopak nie ma ojca, więc i nie ma kto przetrzepać mu skóry! − stwierdził po dość długiej wymianie zdań na forum jeden z ojców.
− Cham − odparła Gabi. − Tłusty, wąsaty cham.
− Proszę państwa. − Przerwała kłótnię wychowawczyni. − Jesteśmy po to, aby znaleźć rozwiązanie. Chcemy pomóc, pani Gabrielo. Problem dotyczy nas wszystkich.
− Dziękuję, ale nie potrzebuję pomocy. Szukacie kozła ofiarnego, byleby uciec od odpowiedzialności za swoje dzieci.
Część rodziców zadeklarowała, że jeśli nie nastąpi szybka poprawa w zachowaniu małego dyktatora, przepiszą swoje dzieci do innej szkoły.
Nastały zimowe ferie. Gabi postanowiła odwiedzić dom rodzinny na wsi.
− Gdzie masz czapkę? − spytała syna, gdy zbierali się do wyjścia.
− Zgubiłem − rzekł chłopiec.
− Znowu? Pojedziesz bez czapki.
− Dobrze.
Ucieszył się.
Dworzec zapełniał się z każdą kolejną minutą. Alan obserwował ludzi. Niektórych próbował podsłuchiwać dla zabawy. Kilka metrów obok siebie dojrzał małego chłopca. Mogli być rówieśnikami. Tamten także czekał wraz z mamą na pociąg.
− Widzisz, jaki niegrzeczny chłopiec − powiedziała matka tamtego. − Nie chciał ubrać czapki i teraz marzną mu uszy. Tylko niegrzeczne dzieci nie noszą czapek.
Alan wszystko słyszał. Powinien się obrazić, ale mimo to dalej obserwował malca. Jego czapkę z pomponem na czubku głowy i na wystające spod niej, opadające na czoło jasne włosy.
Nadjechał pociąg i już po chwili wszyscy byli w drodze.
Alanowi zaświtała myśl, że jeszcze nigdy nie zbudował dworca, a przecież to jedno z najbardziej zaludnionych miejsc w całym mieście. Wciąż tylko kościoły, szkoły, ulice, boiska i szpitale. Wszystko tylko nie dworzec. Następnym razem zacznie planować budowę miasta od torów i peronów. W centralnym punkcie postawi matkę z małym chłopcem tak, by po zrzuceniu bomby na pewno nie przeżyli.
Ostatnim razem babcię widział na pogrzebie dziadka. Pamiętał, że miała mocno kręcone włosy jak pewna Murzynka, którą widział w telewizji. Babcia mieszkała w starym domu pod lasem. Tu wychowywała się mała Gabi i stąd też wyjechała w wieku dwudziestu lat. Miała ambicję, by zrobić karierę jako piosenkarka, pogodynka, aktorka albo chociaż dziennikarka marnej stacji telewizyjnej. Wtedy jednak nie było zbyt wielu stacji, a telewizja publiczna była poza zasięgiem młodej panienki ze wsi. Na domiar złego później na świat przyszedł Alan, który teraz biegał po lesie z patykiem przypominającym kształtem szablę.
Po kilkunastu minutach intensywnej pogoni za wrogim wojskiem upiorów, wrócił do domu.
− O Chryste, a gdzie masz czapkę?! − zapytała od razu babcia.
− Zgubiłem − odparł Alan, na co babcia spojrzała na Gabi. Tamta zaś potwierdziła:
− Zgubił.
− Przeziębi się jak nic − wieszczyła staruszka. − Poczekaj. Miałam gdzieś fajną czapkę. Zaraz znajdę.
Gdy chłopiec i matka zostali sami, Gabi powiedziała:
− Spędzisz u babci kilka dni, dobrze? Mamusia pozałatwia swoje sprawy i wróci pod koniec tygodnia.
− Yhy.
− Zuch chłopak. Jesteś dzielny jak rycerz. Obiecaj, że będziesz grzeczny.
− Dobrze.
Babcia powróciła z wełnianą czapką, którą natychmiast nałożyła Alanowi na głowę.
− Odprowadź mamę do bramy i wracaj − zaleciła staruszka. − Zrobię ci kakao.
Gabi uznała, że pobyt na wsi wyciszy Alana i kiedy urwis wróci do szkoły, nie będzie sprawiał problemów. Myślała także nad poradnią psychologiczno- pedagogiczną, jednakże to rozwiązanie traktowała jako ostateczność.
Czasem nawet podejrzewała, że dziwne zachowania jej syna są czymś w rodzaju naturalnej cechy ekscentryków. Wychodziła z założenia, że Einstein, Bonaparte i inni wielcy ludzie mieli w dzieciństwie identyczne problemy, a jednak ostatecznie osiągnęli niebywały wręcz sukces, każdy w swojej dziedzinie. W takich chwilach od razu ulegała fantazji, że urodziła na przykład drugiego Mozarta. Widziała siebie idącą dumnie ulicą i słyszała głosy ludzi, którzy mówili:
− Spójrz na panią West. Udał jej się syn, nie ma co.
Lubiła myśleć o sobie jako o pani West − znanej i cenionej postaci, do której wszyscy odnoszą się z należytym szacunkiem. Pragnęła, by młodzi i starzy mężczyźni adorowali ją, ale nie jak prostaki, z którymi spotykała się do tej pory. Liczyła na szacunek należny damie.
Ojciec Alana stale drwił z ambicji Gabi. Przy nim za nic w świecie młody chłopiec nie rozwinąłby się ani odrobinę. Czego nauczyłby go marudny pijaczyna traktujący kobiety jak podrzędne stworzenia…? Już lepiej niech biedak zostanie półsierotą.
Kreatywny malec potrafił znaleźć sobie właściwe zajęcie w każdych okolicznościach. Na wsi dopiero mógł bez obaw zaszaleć. Ulubioną zabawą stał się slalom między drzewami, które pełniły rolę liczniejszego wroga zawsze gotowego do walki. Błędny rycerz w jednej dłoni dzierżył drewniany miecz, zaś w drugiej tarczę − w rzeczywistości pokrywę wielkiego garnka. Jeden po drugim kładł rywali na ziemię, aż dotarł na szczyt wzgórza, które natychmiast ochrzcił własnym imieniem.
− Oto góra Alana − mówił wskazując mieczem z oddali wzniesienie. − Zdobyłem ją, babciu, wiesz?
− Pięknie, mój mały rycerzu − pochwaliła babcia. − A gdzie twój hełm?
− Hm?
− Nie chcesz chyba mi wmówić, że jesteś jedynym rycerzem walczącym bez hełmu. Ha, aleś się popisał.
Teraz chłopcu było wstyd. Gdyby chciał, znalazłby wymówkę, że zgubił, albo wróg rozłupał mu go na czubku głowy, ale babcia wyglądała na pojętną. Nie uwierzyłaby, a nawet jeśli, momentalnie znalazłaby rozwiązanie, coś w stylu zapasowego hełmu, który stanowi nieodzowny atrybut rycerstwa na całym świecie.
Z czasem bitwa z drzewami przestała fascynować młodego poszukiwacza przygód. Zaczął go za to interesować świat naokoło babcinego domu. Nasłuchiwał odgłosów wiatru, ale wiedział, że żaden, nawet najsilniejszy podmuch, nie zdołałby zaszczekać albo złożyć jakichkolwiek słów, a przecież i to chwilami dolatywało z oddali.
− Co tam jest, babciu? − pytał staruszkę, a ta zmyślała na poczekaniu historyjki, które znał z bajek, a kiedy nie miała pomysłu, odpowiadała najspokojniej: „nic”.
Ciekawość nie powstrzymała Alana przed wędrówką w nieznane. Pewnego popołudnia zrezygnował z bitwy o kolejne wzgórze, a zamiast tego poszedł w głąb gęstego lasu.
Jako mądry chłopiec wiedział, że niektóre wędrówki trwają bardzo długo i niosą ze sobą masę niebezpieczeństw. Mógł na przykład odmrozić sobie uszy, albo wpaść w gigantyczną zaspę śniegu. Słyszał także o kłusownikach dybiących na dzikie zwierzęta. Mimo całego zagrożenia, szedł przed siebie z drewnianym mieczem i tarczą.
Jakież było jego zdziwienie, gdy okazało się, że las wcale nie jest tak wielki, jak podejrzewał. Wystarczyło przejść ledwie dwa wzniesienia, żeby ujrzeć koniec gęstwiny.
Oczom Alana ukazała się droga, cała pokryta ubitym śniegiem, upstrzona gdzieniegdzie plamami oleju silnikowego. Po drugiej stronie dojrzał dom. Podobny do babcinej chatki, w której obecnie mieszkał. Z komina ulatniał się ciepły dym, w oknach wisiały firanki, a po podwórku chodził leniwie bury kundel węszący nosem w śniegu. Czyli babcia nie miała racji, pomyślał.
Przez podwórko przebiegł mały chłopiec w czerwono- niebieskiej kurtce, a za nim pognał bury pies, szczekając piskliwie. Chłopak wpadł do pomieszczenia przypominającego szopę albo stodołę i Alan już go nie zobaczył. Obserwował dom, szopę i podwórko z bezpiecznej odległości jeszcze kilka minut, po czym odszedł.
Kiedy wrócił do domu, babcia zapytała:
− I co, rycerzu, jak ci dzisiaj poszło?
− Dobrze − odparł malec.
− Zasłużyłeś na ciepły budyń.
Nazajutrz Alan wstał wcześniej niż babcia. Nie chcąc tracić czasu, ubrał się, by czym prędzej wyruszyć do lasu. Już miał wychodzić, gdy powstrzymała go staruszka.
− Nie śpisz? − spytała.
− Muszę iść − odparł wnuk.
− Dokąd?
Malec myślał chwilę nad odpowiedzią, ale był zbyt podekscytowany, żeby znaleźć dobre kłamstwo.
− Zjesz najpierw śniadanie − oznajmiła babcia, na co nie było rady.
Zaraz po posiłku młodzieniec zasznurował byle jak buty, wciągnął na siebie kurtkę i ruszył na podwórko. Nie mógł doczekać się, by poznać tajemnice domu zza wzgórza.
Wybrał to samo miejsce na punkt obserwacyjny, co wczoraj. Tym razem jednak musiał czekać dużo dłużej, aż ktoś się zjawi. W końcu ujrzał burego kundla spacerującego tuż pod bramą. Pomyślał, że to dobry znak i wkrótce zobaczy także chłopca w czerwono- niebieskiej kurtce.
Czas dłużył się w nieskończoność, aż lekki do tej pory przymrozek zaczął dokuczać palcom i odsłoniętym jak zawsze uszom. Alan przypomniał sobie, że wędrowcy rozpalają wszędzie ogniska. Teraz nie byłoby rozsądnie wzniecać płomień, który mógłby zauważyć prawie każdy.
Wreszcie obserwowany wyszedł na zewnątrz. Ostrożnie, jakby przeczuwając, że nie jest sam, stanął zaraz przy płocie. Chłopiec przywarł do bramy, a jego twarz utknęła między prętami. Alan obserwował go chwilę z ukrycia, po czym postanowił się ujawnić.
Kiedy wyszedł na drogę, pies zaczął głośno ujadać.
− Cicho, Burek − uspokajał swojego pupila chłopiec w kolorowej kurtce.
− Jak masz na imię? − zapytał Alan nowopoznanego kolegi.
− Batman − odparł natychmiast tamten.
− Na pewno nie. Nie ma takiego imienia.
− Ja mam.
− Akurat.
− A ty?
− Jestem Alan. Mieszkam o tam za górami. Przyjechałem do babci na ferie. To twój pies?
− No, Burek.
− Zna jakieś sztuczki? Mój wujek ma psa, który gryzie puszki po piwie.
− Jak rzucę mu kij, to przyniesie.
− Pokaż.
Chłopiec rozejrzał się dokoła w poszukiwaniu patyka, ale nie znalazł nic ciekawego. Z pomocą przyszedł Alan.
− Poczekaj − rzekł i podniósł z ziemi kawałek ułamanej gałęzi, którą wręczył koledze.
Tamten odebrał patyk i odrzucił go psu. Burek nie był jednak zainteresowany gałęzią. Najprawdopodobniej nie potrafił w ogóle aportować.
− Głupi pies − powiedział chłopiec w kolorowej kurtce.
− Pewnie jest zmęczony − stwierdził Alan. − Co masz w tej szopie?
− Hak.
− Hm?
− Wisi u góry. O, taki wielki i ostry.
− Po co?
− Mój tato wiesza na nim świniaki.
− Za co?
− Za bebechy. Potem wyjmuje wszystko ze środka i robi kiełbasę.
− Fuj.
− Też nie lubię, ale można później sprzedać i zarobić.
− Widziałeś prawdziwe bebechy?
− Yhy. Nawet trzymałem w rękach.
− Super.
W tej chwili Alanowi zaświtała pewna myśl. A co, gdyby zrobić nalot na coś, co ma flaki? Budynki z klocków i domki dla lalek mogły co najwyżej runąć, ale żaden przecież nie krwawił. Nawet zabawki imitujące ludność po prostu przewracały się jak drewniane kłody. Flaki można było co najwyżej sobie wyobrazić.
− Pokażesz mi, jak twój tato wiesza na hak świnię? − zapytał Alan kolegę.
Tamten odparł:
− Pewnie. Ale teraz nie mamy świniaków.
− A co?
− Kury. Przyjdź jutro popatrzeć.
Cały dzień mały Alan dumał o szlachtowaniu wieprza. Nigdy nie widział z bliska śmierci. Czasem rozgniatał butem robaki albo żaby, ale w porównaniu ze świnią była to ledwie namiastka mordu. A gdyby tak zrzucić bombę na miasto pełne świń i obserwować gehennę z bliska? Ależ byłby to widok. Trudno wyobrazić sobie coś lepszego.
Dzień później nowy znajomy Alana wyjawił, że naprawdę ma na imię Mikołaj, a nie Batman. Doszło do tego w szopie, gdzie chłopcy ukryli się za stertą równo ułożonych cegieł. Właśnie tam oczekiwali na dekapitację kur.
− Mój tato jest bardzo silny, wiesz? − chwalił się Mikołaj. − Sam zabije i powiesi świniaka. A twój?
− Mój nie żyje − rzekł Alan, po czym dodał: − Zabił się na motorze. Spadł z wysokiej góry.
− Widziałeś?
− Nie, byłem za mały.
− Jaki miał motor?
− Nie wiem, chyba jakiś szybki.
− Mój wujek ma WSK. Też kiedyś spadł z góry, ale przeżył. Zbił tylko lusterko.
− Kiedy przyjdzie twój tata?
− Nie wiem. Pewnie szuka dobrej kury. Mamy ich dużo.
Wreszcie ojciec Mikołaja nadszedł niosąc w jednej ręce kurę, a w drugiej toporek. Kura zwisała do góry nogami. Energicznie machając skrzydłami, usiłowała wyrwać się z uścisku. Trzepot skrzydeł przeraził Alana i Mikołaja, którzy obserwowali zajście przez wąskie szpary między cegłami. Ciekawość przezwyciężyła jednak strach i obaj siedzieli cicho.
Mężczyzna nie tracąc czasu ułożył kurę na pieńku, po czym jednym szybkim ruchem toporka odrąbał kwoce łeb. I gdy wydawało się, że już jest po wszystkim, biedaczka bez głowy zaczęła skakać z kąta w kąt, czym wprawiła w osłupienie Alana. Chłopiec mimowolnie drgnął. Zakrył dłonią usta, ale ani na chwilę nie odwrócił wzroku. Ba, nawet nie mrugnął.
Dziki amok bezgłowej kwoki przypominał mu rodzaj jakiegoś szalonego tańca. „Tancerka” podskakiwała raz po raz, jakby ziemia pod nią miała za sekundę runąć. Później biegała chaotycznie od jednej przeszkody do drugiej, aż w końcu padła z wycieńczenia.
Kiedy przestała się ruszać, ojciec Mikołaja podniósł kurę z ziemi i wyszedł z szopy. Dopiero wówczas Alan odetchnął z ulgą.
− To one mogą biegać bez głowy? − zapytał Mikołaja.
− No, fajnie, co?
− Świnia też?
− Chyba nie.
Ferie dobiegały końca. Alan nie tęsknił za szkołą, za matką ani za swoim domem. Spokojne życie na wsi podobało mu się dużo bardziej niż hałaśliwe przedmieścia, gdzie nawet kury nie można było zabić. Wiedział jednak, że matka nigdy nie zgodzi się zamieszkać z dala od swojej pracy i grona znajomych.
W chwili gdy chłopiec pakował swoje rzeczy do sportowej torby, przed dom zajechało czarne Audi. Z auta wysiadły dwie osoby: matka Alana i obcy mężczyzna z wysokim czołem i włosami zaczesanymi do tyłu.
− Cześć, mamo − przywitała się Gabi West. − Chciałam ci przedstawić Roberta.
− Dzień dobry pani. − Mężczyzna ukłonił się elegancko i uśmiechnął.
− Dzień dobry − odparła staruszka. − Alan jest już gotowy.
Malec obserwował wszystkich z uwagą. Nowy facet Gabi był na tyle duży, że chłopiec musiał wysoko zadzierać głowę, by spojrzeć mu w twarz.
− A więc to jest Alan − powiedział Robert i kucnął przed dzieckiem. − Mama dużo mi o tobie opowiadała. Podobno wielki z ciebie spryciarz. Lubisz samochody? Bo ja tak.
− To Pana auto? − zapytał malec.
− Owszem, ale możesz mówić mi Robert.
− Możemy porozmawiać? − Babcia zwróciła się do Gabi, co miało oznaczać, że chcą zostać same.
− Jak chcesz, dam ci poprowadzić − zaproponował Robert, po czym pomógł chłopcu założyć kurtkę, czapkę i buty. Potem wyszli na zewnątrz i kręcili jakiś czas autem ósemki na śniegu.
Kiedy Gabi wsiadła do auta, wyglądała na przygnębioną i sfrustrowaną.
− Idź się pożegnać z babcią − nakazała Alanowi.
Chłopiec poszedł więc, a gdy wrócił matka nieco ochłonęła.
Robert pracował przeważnie za granicą. Gównie w Niemczech. Alanowi mówił, że robi interesy i od tej pory chłopiec myślał, że coś takiego jak interesy można robić wyłącznie za granicą.
Z podróży wracał zwykle z pełną torbą słodyczy. Wafelki, batoniki, czekoladki i cukierki miały dziwne, długie nazwy, bardzo trudne do odczytania, ale zawartość egzotycznych opakowań smakowała dobrze.
Ludzie z sąsiedztwa mówili, że Robert jest gangsterem, a dokładniej przemytnikiem. Alan wiedział mniej więcej, czym jest gangster, ale przemytnik nie kojarzył mu się z niczym szczególnym. Chłopiec był nawet dumny, że facet jego matki robi coś innego niż reszta. Zawsze chciał mieć ojca, który będzie najlepszy, najsilniejszy i wszyscy będą się go bali. On sam też chciałby taki być.
Dzieciaki w zerówce stale opowiadały o swoich rodzicach.
Kiedyś Alan doszedł do wniosku, że najlepiej będzie, jeśli wymyśli sobie idealnego tatusia. Za każdym razem tworzył więc inną postać.
− Mój tatuś jest żołnierzem − chwaliła się jedna z dziewczynek, na co Alan odpowiadał:
− A mój jest generałem. Rozkazuje wszystkim żołnierzom i ma swój czołg.
− Mój tato jest kierowcą − mówił ktoś inny.
− A mój ściga się z najszybszymi samochodami świata − odpowiadał Alan i tak w kółko.
Czasem przesadził i wypowiadał się na forum, a oszukanie pani wychowawczyni było znacznie trudniejsze, o czym szybko się przekonał.
Teraz nie musiał kłamać. Gdy pytano go o profesję ojca, chłopiec mówił krótko:
− Robert robi interesy.
Do faceta swojej matki zwracał się po imieniu. Nie nazywał go ani tatą, ani wujkiem. Tak było wygodniej dla obu stron. Robert był nawet lepszy niż zwykły ojciec. Kiedy koledzy i koleżanki Alana odbywali kary narzucone przez swoich rodziców, mały West robił, co chciał. Mógł postępować zgodnie z wolą, pod warunkiem, że nie hałasował zbyt dużo i nie przeszkadzał dorosłym. Robert nigdy nie krzyczał.
Pewnego dnia narzeczony Gabi przepadł jak kamień w wodę. Wyjechał jak zwykle za granicę, by zrobić nowy interes, jednakże podróż się przedłużyła najpierw o jeden dzień, potem o cały tydzień, aż w końcu minął niespełna miesiąc bez żadnych wieści. Gabi wiedziała, rzecz jasna, czym para się jej narzeczony, dlatego długo zwlekała, nim zawiadomiła policję o zaginięciu.
Alan pomyślał, że Robert uległ wypadkowi. Ludzie z sąsiedztwa uznali, że jako gangster wpadł w poważne kłopoty, na co zresztą zasłużył i tylko zmęczona oczekiwaniem Gabi wierzyła w pomyślne zakończenie.
Po raz pierwszy w życiu cierpliwość Gabi opłaciła się. Robert powrócił dwa miesiące po wyjeździe. Tym razem z Niemiec przywiózł podarte ubrania, sporo siniaków i złamane żebra. Powiedział, że w drodze powrotnej napadli go złodzieje aut, którzy zabrali Audi, a jemu pogruchotali kości. Potrzebował aż dwóch miesięcy, żeby powrócić.
O tym, co stało się rzeczywiście, nie chciał opowiedzieć nawet Gabi.
Alan przypatrywał mu się bardzo uważnie. Ciekawiła go historia, jaką skrywał Robert.
− Biłeś się? − spytał malec.
− Walczyłem jak lew − odparł obity mężczyzna.
− I co, wygrałeś?
− Skoro żyję, znaczy, że chyba wygrałem.
− Ale nie masz już samochodu.
− E tam, to mogę zawsze sobie kupić, a życie mamy tylko jedno, przyjacielu.
Były to jedne z ostatnich słów, jakie Robert zdążył przekazać małemu chłopcu. Kilka dni później odszedł bez pożegnania. Zabrał tylko sportową torbę i kilka ubrań.
Gabi popadła w rozpacz. Rozstania nie były dla niej pierwszyzną, jednakże brak Roberta odczuła najbardziej ze wszystkich. Dumna i pewna siebie pani West straciła zupełnie radość i siły. Nie potrafiła wstać z łóżka, nie mówiąc już o zrobieniu czegokolwiek pożytecznego.
Z odsieczą przybyła Marta, starsza siostra Gabi. Ona także nie potrafiła ułożyć sobie życia, ale dzięki wrodzonej skromności i wewnętrznemu spokojowi unikała poważniejszych problemów.
Ciocia Marta dla Alana była bardzo ciepła. Próbowała wytłumaczyć chłopcu, że na jakiś czas oboje będą musieli pozwolić mamie odpocząć.
− Mama wyzdrowieje, zanim skończy się zima − mówiła siostrzeńcowi.
Alan rozumiał, że mama nie jest zmęczona, tylko chora. Nie umiał określić, co było konkretnie jej przypadłością, ale skoro znaczną część dnia spędzała w łóżku, znaczyło, że nie czuje się najlepiej.
Pamiętał, że kiedy on chorował, Gabi często siedziała przy łóżku albo kładła się obok syna i tak próbowała przepędzić ból brzucha, przeziębienie albo gorączkę. Pamiętał także o gorzkim syropie i tabletkach.
Śnieg za oknem już całkiem stopniał. Wyglądało na to, że zima całkiem odpuściła, ale Gabi wcale nie czuła się lepiej. Prawie wcale nie wstawała, mówiła jedynie półsłówkami, a czasem wcale nie reagowała ani na głos syna, ani Marty. Lekarz wizytował raz na jakiś czas, jednak nigdy nie miał nic więcej do powiedzenia poza tym, że chorą należałoby przewieźć do ośrodka.
Alan bardzo chciał pomóc mamie, dlatego mówił do niej coraz więcej:
− Mamusiu, spójrz, nie ma już śniegu. Możemy pochować kurtki i czapki. Pójdziemy na spacer?
Gabi nie odpowiadała. Patrzyła tylko w sufit.
Alan podał jej jedną tabletkę z plastikowego pojemnika, który stał na nocnej szafce. Pastylkę umieścił na bladych wargach kobiety. Potem wyjął następną i kolejną. Gabi łykała jedną po drugiej, popijając wszystko wodą, którą podsuwał jej syn.
− Musisz szybko wyzdrowieć − mówił Alan, głaszcząc matkę po głowie. − Ciocia powiedziała, że do końca zimy wstaniesz. Już jest ciepło. Pospiesz się, mamo.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt