Klinika Neurochirurgii, Instytut Psychiatrii i Neurologii, dokumentacja medyczna pacjenta: Marek Chmielewski, fotokopia prywatnego listu, kwiecień 2029.
Kochanie!
Przyjdą, uwierz, że przyjdą! Wypełzną z najmroczniejszych zakamarków, rozewrą paszcze drgające wąskimi językami i pochłoną nas, naszą rodzinę, wszystko, co osiągnęliśmy. Obudzone ze snu, głodne, czujnie nas obserwują, szukając grzesznych uczynków – kłamstwa, zdrady, nienawiści, zaniedbania. Karmią się nimi i rosną. Mówię Ci: nic nie jest tym, na co wygląda. Mulengro them jest zamknięte dla dusz nieczystych, one staną się skrzydłem demona. Moc klątwy pogrążonych w rozpaczy sięga czterech pokoleń naprzód. Nie ma ucieczki, jest tylko walka. Ja już to wiem.
Widziałem demona. Przyszedł z bezdennego mroku, miał postać ptaka z dwiema głowami, uzbrojonymi w zakrzywione dzioby. Pary połyskliwych, czerwonych oczu wpatrywały się we mnie z nienawiścią, a szponiaste nogi tańczyły niecierpliwy taniec. Naraz krzyknął gardłowym, przeraźliwym jękiem, a potem poderwał się do lotu. Przeleciał tuż nade mną, niknąc w ciemności z głośnym łopotem skrzydeł. Wtedy mnie naznaczył.
To było na samym początku. Zlekceważyłem go, więc powrócił. Nocą, we śnie.
Dopadł mnie na leśnej ścieżce, zalanej blaskiem księżyca, prześwitującego między czubkami sosen, w wibrującej ciszy, której nie zakłócał nawet najmniejszy szelest.
Rozpościerając posklejane brudem skrzydła, spłynął z sosny i wylądował tuż przede mną, tak blisko, że czułem bijący od niego chłód i zapach zgnilizny.
Ugiął w kolanach, obciągnięte czarną skórą nogi, wbił ostre pazury w piasek, a potem pochylił się nisko, kierując na mnie czujne spojrzenie czterech krwistych oczu. Syknął i wyprostował się.
Był przerażająco ogromny, wiedziałem, że wystarczy jedno uderzenie potężnego skrzydła lub błyskawiczny ruch ostrych dziobów, by mnie unicestwić. Stałem w bezruchu, niezdolny wykonać najmniejszego gestu. Ogarnięty paraliżującym strachem starałem się nie patrzeć w jego upiorne oczy.
Wydał z siebie donośny skrzek, który echem odbił się od pni drzew i rozniósł po uśpionym lesie, a potem rozpostarł skrzydła, zasłaniając księżyc. Brudnozielona tafla piór zaczęła falować, a oblepione błotem, strzępiaste pióra rozszeptały się niezliczonymi, ludzkimi głosami – zawodzącymi płaczliwie, bojaźliwymi, błagalnymi, a także nienawistnie złorzeczącymi, tętniącymi wściekłością oraz strachem. Szept narastał, stawał się coraz głośniejszy i głośniejszy, aż w końcu ciszę zapełniły krzyki.
Krzyczałem wraz z nimi, z przerażenia, rozpaczy i bólu, wiedząc, że Ty i cała nasza rodzina została skazana na cierpienie, gdyż rozgniewałem demony. Wybacz mi, proszę.
Twój Marek
***
Jutro czeka mnie operacja. Mówią, że to tylko zabieg i pokładają w nim ogromne nadzieje. Położą mnie na wygodnym, rozkładanym fotelu, puszczą na sufit kolorowe obrazy i będę się na nie gapił, podczas gdy cybernetyczny nóż usunie z mózgu przyczynę obecnego stanu rzeczy. Potem będę nowym człowiekiem – niby tym samym, ale bez pamięci niektórych zdarzeń.
Muszę uciekać. Tak… Uciekać! Potem zastanowię się co dalej, choć na myśl o tym, co mnie czeka, włosy stają dęba, a serce wali jak oszalałe. Boje się, zwyczajnie sram ze strachu, ale muszę trzymać się przeszłości, by przyszłość mogła zaistnieć. Nie wiem jeszcze jak to zrobić. Kurwa mać! Gdyby nie te przeklęte, ostatnie pół roku! Wszystko było nie takie, jak powinno…
Zaczęło się tamtego październikowego dnia, w łagodnym świetle popołudniowego słońca, gdy siedzieliśmy z Lisą i ciotką Marią w wygodnych wiklinowych fotelach, ustawionych na trawniku ogrodu, w cieniu potężnej lipy, skąd można było podziwiać prowadzącą nie wiadomo dokąd aleję wiekowych dębów.
Ciotka zaprosiła nas do siebie, prawdę powiedziawszy, bez specjalnej okazji. Nie miałem najmniejszej ochoty na spotkanie ze starszą panią o języku ostrzejszym niż brzytwa ani z jej diabelskim kotem, który, Bóg raczy wiedzieć dlaczego, syczał i parskał, ilekroć na niego spojrzałem. Bez zbędnych wyrzutów sumienia mógłbym to zaproszenie zbagatelizować, gdyby nie Lisa, która łagodnie nalegała, bym przedstawił ją ciotce, choć ta nawet nie raczyła pojawić się na naszym ślubie.
Kocham żonę do szaleństwa. Nie potrafię wyobrazić sobie życia bez jej uśmiechu i tego zadziornego tonu w głosie, gdy przekonuje mnie do swoich racji. Nie wiem, jak mógłbym obejść się bez widoku łagodnego wgłębienia przy biodrze, kiedy śpi na boku, albo zroszonych potem piersi, gdy się kochamy. Dlatego ulegam jej zawsze i tym razem nie było inaczej.
Zresztą, poddałem się nie tylko Lisie, ale i prośbom matki, która delikatnie, choć kategorycznie zażądała, bym odwiedził jej siostrę.
Dlatego właśnie siedziałem w niewygodnym fotelu, próbowałem pić herbatę z maciupeńkiej filiżanki, uważając, by jej nie połknąć, i jednocześnie pozwalałem Lisie robić to, co należało – zachwycać się domem, przytakiwać starszej pani oraz chwalić urodę kota z piekła rodem, podczas gdy sam lustrowałem wzrokiem zieloną przestrzeń rozległego terenu.
W dębowej alei zauważyłem jakiś ruch. Początkowo sądziłem, że biega tam jakieś zwierzę, bo poruszało się chyłkiem między drzewami, ale gdy przyjrzałem się uważniej, nie byłem już pewien, co widzę.
Zgrabiona postać o posturze karła nie przechodziła ani przebiegała między drzewami, lecz znienacka materializowała się to za jednym, to za drugim pniem. Za każdym razem widziałem wysuwającą się ostrożnie - na ułamek sekundy, nie więcej niż mgnienie oka - bladą twarz, albo źle skryty kawałek nogi, potem jakieś lekkie zawirowanie powietrza z białawą mgiełką i dziwny kształt znów wychylał się zza kolejnego pnia. Wszystko odbywało się tak szybko, że nie umiałem nawet określić, kim ani czym jest.
Pomyślałem, że uległem halucynacji, więc przetarłem palcami oczy, od ich kącików do nasady nosa i z powrotem. Spojrzałem ponownie na rząd dębów. Postać była przy ostatnim drzewie, tuż obok domu. Ostrożnie wysunęła się zza pnia. Wydawało mi się, że patrzy w naszym kierunku. Ponownie przetarłem oczy.
Zerknąłem jeszcze raz, nad głową Lisy, ale nikogo już tam nie było. Jedyny ruch, który spostrzegłem to ten, gdy moja pogrążona w rozmowie żona lekko skinęła głową, a po jej włosach prześlizgnęły się promienie słońca.
Udałem więc, że niczego nie widziałem, przeniosłem wzrok na Marię i uprzejmie rzuciłem:
– Piękny ogród, ciociu.
Spojrzała na mnie bladoniebieskimi oczami, w których nie było ciepła, a jedynie chłód lodowej pustyni.
– Ty, Krzysztofie, nie jesteś zbyt bystry. Nigdy zresztą nie byłeś. – Machnęła lekceważąco ręką. – Lisa, to co innego, może będzie miała na ciebie dobry wpływ. Postaraj się tylko o mądre potomstwo, bo nie zniosłabym kolejnych głupków w rodzinie.
– Ale… – zacząłem, lecz nie pozwoliła mi dokończyć.
– Płodzenie dzieci nie zaczyna się od „ale”, tylko czegoś innego. Kup sobie jakiś podręcznik, jeśli nie wiesz! Doprawdy – zwróciła się do Lisy z lekkim zniecierpliwieniem. – Nie wiem, jak sobie z nim radzisz. A teraz już idźcie, jestem zmęczona.
Pożegnaliśmy się w pośpiechu.
Ani tego dnia, ani później nie komentowaliśmy dziwacznej wizyty. Wrodzony takt nie pozwalał Lisie nazwać ciotki wredną babą, czy też wiedźmą, ja zaś starałem się wyrzucić z pamięci całą sprawę, łącznie ze smyrgającą między drzewami postacią.
Po tym spotkaniu firma wysłała mnie na dwutygodniowe szkolenie, a gdy wróciłem okazało się, że w ogóle nie muszę zawracać sobie głowy starszą panią, bo już nie żyje.
– Bardzo mi przykro – powiedziałem nieszczerze, gdy mama przekazała mi smutną nowinę. – Co się stało?
– No właśnie, w tym problem. Nie wszystko jest jasne…
– Nie ustalili przyczyny zgonu? – zdziwiłem się. – Pewnie i tak wpiszą „niewydolność oddechowo – krążeniowa”. Zawsze tak robią.
– Nie – pokręciła głową. – Z sekcji wynika...
– Z sekcji?! – wpadłem jej w słowo. – Po co robić staruszce sekcję?
– Tak zdecydowała policja. Właśnie z sekcji wyszło, że… w ciele Maryli nie było ani kropli krwi.
Zaśmiałem się nerwowo.
– Mamo, wampiry nie istnieją!
– Oh, przecież wiem… – Na zmęczonej twarzy, malował się wyraz niezdecydowania, jakby zastanawiała się, czy mówić dalej. – Tylko że.. w ciele ciotki nie było również serca, wątroby i płuc. Ktoś rozpłatał jej klatkę piersiową, wyjął narządy, a potem zszył ranę jedwabną nicią. Na twarzy miała rozłożoną białą chustę, przyszytą do twarzy w okolicy ust i nosa. I jeszcze… ten ktoś zmiażdżył jej wszystkie kości rąk i nóg. Nawet palce.
– Po co, u licha, miałby to robić?!
Wzruszyła bezradnie ramionami i ciągnęła dalej beznamiętnym głosem:
– Gdy policja otrzymała wyniki sekcji, wrócili do domu Maryli. Przywieźli ze sobą psa, któremu podetknęli pod nos słoiczek z kawałkami zakrwawionego prześcieradła z łóżka ciotki. No, i ten pies zaprowadził ich w kąt ogrodu, w krzewy jaśminu. Tam ziemia była świeżo wzruszona, więc zaczęli kopać i w płytkim dole znaleźli metalowe pudło oraz kanister, oba owinięte w folię. Chyba nie muszę mówić, co w nich było.
Zrobiło mi się niedobrze, więc tylko skinąłem głową.
– Potem przyszedł policjant, który pędzelkiem nakładał jakiś srebrny proszek na pudło i kanister, przykładał kawałki folii, a potem kręcił głową, mówiąc, że sprawca nic nie zostawił, żadnych śladów linii papilarnych czy rękawiczek.
W milczeniu trawiłem ponure informacje. Wyglądało to na robotę jakiegoś porąbańca, bo przecież trzeba mieć mocno skopane pod czaszką, żeby na miejscu zbrodni ściągać krew, wykonywać sekcję i łamać kończyny, co by nie było, nieboszczykowi. Niespecjalnie kochałem ciotkę, ale nawet ona nie zasługiwała na taką śmierć.
– Jest coś jeszcze – powiedziała mama.
– Tak?
– Dwa dni przed twoim powrotem przyszedł tu jakiś człowiek. Chciał z tobą rozmawiać, ale nie powiedział, o co chodzi. Zapisał tylko numer telefonu i prosił, żebyś zadzwonił, gdy wrócisz. Kartka leży na półce, w przedpokoju.
Rzeczywiście, znalazłem ją w lakowej miseczce, stojącej obok figurki murzyńskiego chłopca.
Numer telefonu zapisany był odręcznie jakby w pośpiechu. Poza tym, nie było żadnego nazwiska, ani choćby imienia właściciela telefonu.
Zastanawiałem się, czy istnieje powód, dla którego miałbym spełnić prośbę nieznajomego i wystukać te dziewięć cyfr, z których cztery były piątkami, ostatecznie jednak uznałem, że tak samo nie ma powodu, by to zrobić, jak nie istnieje powód, dla którego powinienem sobie odpuścić.
Numer telefonu, jak się okazało, należał do prawnika ciotki, który bez zbędnych ceregieli zaprosił mnie na odczytanie testamentu. Tylko mnie, ale z jakiegoś powodu nie wydawało mi się to dziwne. Testament był krótki i jednoznaczny – dziedziczyłem dom ciotki wartości około miliona złotych, wraz z całym wyposażeniem. To już było bardzo dziwne, bo przecież Maria nie miała żadnego powodu, by mnie tak hojnie obdarować. W rzeczywistości, przypuszczałem, że majątek zapisze jakiejś organizacji dobroczynnej, lub Związkowi Kotów Rasowych, ostatecznie, Stowarzyszeniu Postaci Śmigających Wśród Drzew.
Testament zawierał też prośbę, by uszanować ostatnia wolę zmarłej i spełnić dwa warunki: po pierwsze, nie sprzedawać nieruchomości przez okres najbliższych pięciu lat, po drugie, zatrzymać kota o imieniu Marcel i zapewnić mu dom do końca jego żywota. O ile pierwsza prośba nie nastręczała żadnych trudności, tak druga była co najmniej niewygodna, bo nie wyobrażałem sobie życia z kotem, wydającym co krok ostrzegawcze syki. Jednak i teraz zdanie Lisy przeważyło, tym razem na korzyść Marcela.
– Przesadzasz – roześmiała się, gdy mamrotałem pod nosem słowa niezadowolenia. – To najbardziej koci kot na świecie, uwierz mi, wiem, co mówię.
Uwierzyłem, w końcu była weterynarzem.
Miesiąc później wynajęliśmy nasze mieszkanie jakiemuś łysemu gościowi, który w milczącym skupieniu podpisał umowę i odebrał klucze, zaś sami wprowadziliśmy się do drewnianego domu z prawdziwymi okiennicami, dachem pokrytym czerwoną dachówką, oraz czterema przeszklonymi werandami. Dom był w doskonałym stanie i wyróżniał się staromodnym urokiem wśród sąsiednich, nowobogackich willi.
Pierwszy miesiąc wdawał się nam szczęśliwym snem. Po ciasnym mieszkaniu nie mogliśmy nacieszyć się przestrzenią pokoi i wdziękiem saloniku jakby żywcem wyjętego z dziewiętnastowiecznej powieści. Wieczorami siadywaliśmy na werandzie, wpatrując się w ogołocone z liści lipy i dęby, lub rozgwieżdżone niebo. Poczucia szczęścia nie zdołał mi nawet zakłócić Marcel, który wykazał się dużym taktem, spędzając całe dnie na wędrówkach sobie znanymi ścieżkami. Przynajmniej tak sądziłem, wnioskując po licznych śladach kocich łap na cieniutkiej warstwie pierwszego śniegu. Poza tym kota z piekła rodem widywałem tylko przy misce i, co zaskakujące, wcale na mnie nie syczał.
Gdy już poczuliśmy się dobrze zadomowieni, postanowiliśmy zaprosić rodziców. Niestety, teściowie, Anna i Krzysztof, z żalem musieli odmówić, powołując się na wcześniej zaplanowany wyjazd, ale obiecali odwiedzić nas po powrocie. Natomiast moja matka chętnie przyjęła zaproszenie, bo od śmierci ojca czuła się nieco samotna. Co jednak najważniejsze, bardzo lubiła Lisę i obie panie łączyła nić sympatii, a nawet, rzekłbym przyjaźni, więc Lisa z radością przygotowała jej ulubione dania – zupę cebulową oraz polędwiczki w żurawinach z opiekanymi ziemniaczkami, a nawet zrobiła sernik. Obiad podaliśmy w przestronnej jadalni, gdzie królowały potężne meble: rzeźbiony kredens i stół, z krzesłami o wysokich oparciach.
Siedliśmy we troje, w jednym końcu grzmota, zdolnego pomieścić dwadzieścia cztery osoby i zaśmiewaliśmy się z jego gabarytów, próbując odgadnąć, jak można prowadzić rozmowę z krańcowych miejsc, bez konieczności zdarcia gardła.
To było bardzo miłe, rodzinne spotkanie i takim pewnie by pozostało, gdybym w pewnym momencie nie palnął bezmyślnie:
– Nie wiem, dlaczego Maria wykazała się taką łaskawością, bo ostatnio wyrażała się o mnie niezbyt pochlebnie. Chyba cioteczka rzuciła losy i zwyczajnie padło na mnie? Biedaczka musiała zdawać sobie sprawę, że ma niewielu przyjaciół i w rodzinie raczej nikt za jej złośliwościami płakać nie będzie.
Nie miałem nic złego na myśli. Ostry język ciotki był niejednokrotnie obiektem naszych rozmów, a nawet kpin. Tym razem mama zareagowała dziwnie – jej twarz stężała, a w oczach mignęły iskierki smutku.
– Ja płaczę – powiedziała powoli. – I jeszcze długo będę płakać. – Niemal wyzywająco spojrzała mi w twarz, ale zaraz spuściła głowę. – Wiesz, powinnam ci już dawno powiedzieć… – wyszeptała. – Maria… była… moją matką. I twoją babką – dodała jeszcze ciszej.
Kątem oka zauważyłem, że Lisa unosi dłonie do ust, jakby chciała stłumić krzyk.
Zakręciło mi się w głowie. To jakiś żart, zwyczajnie niemożliwe!
Od zawsze wiedziałem, że dziadkowie, Marian i Helena, zginęli w wypadku samochodowym, gdy miałem sześć miesięcy. Odkąd pamiętam, w każde Święto Zmarłych jeździliśmy na cmentarz, gdzie starannie czyściliśmy ich grób z opadłych liści oraz ustawialiśmy świeże kwiaty. Zapalaliśmy dwa znicze, jeden od matki, drugi ode mnie, a potem, wdychając charakterystyczną woń topiącego się wosku, staliśmy przez chwilę w zadumie, kuląc się pod zimnymi podmuchami wiatru. Ostatni raz byliśmy tam nie dalej, jak tej jesieni.
Wyznanie matki wstrząsnęło mną do głębi. Stawiało pod znakiem zapytania trzydzieści lat mojego dotychczasowego życia i wszystko, co wiedziałem o własnej rodzinie.
Jednak pamięć podsunęła mi wspomnienie jedynego uśmiechu, który widziałem na twarzy ciotki. Ten uśmiech skierowany był do mojej matki, jej córki, jeśli to, co usłyszałem było prawdą.
– Jak to możliwe? – zapytałem po nieskończenie długiej ciszy.
– Zwyczajnie. – Mama wzruszyła ramionami, była w tym jakaś bezradność i rezygnacja. – Jestem dzieckiem adoptowanym.
– Adoptowanym? – powiedziałem powoli, jakbym powtarzał jakiś nowy, niezrozumiały wyraz.
– Tak. Maria nie mogła mnie wychowywać… dla bezpieczeństwa. To długa historia. Nie wiem, czy powinnam…
– Powinnaś.
Zanieśliśmy talerze do kuchni i w brzęczącej ciszy, przerwanej tylko na chwilę syczeniem wrzątku w czajniku, Lisa przygotowała herbatę i ciasto. Potem przeszliśmy do salonu, gdzie w kominku buzował ogień. Mama zajęła miejsce w fotelu, my, na kanapie. Pełne niepokoju oczekiwanie zawisło w powietrzu i stało się wręcz namacalne. Przez ułamek sekundy poczułem się znów jak mały chłopiec, czekający na tajemniczą opowieść, jedną z tych, które mama miękkim szeptem snuła wieczorami, gdy byłem dzieckiem. Kto, jak kto, ale ona umiała czarować słowem.
– Maria jako dziecko i młoda dziewczyna mieszkała tu, w tym domu – zaczęła, zatapiając wzrok w tańczących płomieniach. – Był świadkiem jej życia, które zapewne potoczyłoby się innym torem, gdyby nie pewne wydarzenia.
Maria miała dobre maniery i staranne wykształcenie. Nie była pięknością, ale też nie odpychała brakiem urody, toteż szybko znalazła adoratora. Problem w tym, że jej wybranek nie był ani adwokatem, ani lekarzem, ani nawet zwykłym robotnikiem fizycznym, którego rodzina – z bólem, ale w drodze wyjątku – mogłaby zaakceptować.
Był Cyganem, synem Talaithy, która szumiąc szeroką, kwiecistą spódnicą i potrząsając złotymi kolczykami, chodziła od domu do domu, czasem sama, czasem w towarzystwie swojego pierworodnego, młodzieńca o dymnej skórze i czarnych jak węgiel oczach.
Talaitha pukała do drzwi i wołała śpiewnie: „Daj pani powróżyć, połóż pieniążek, a Cyganka prawdę ci powie, nigdy nie skłamie, wróżba spełni się prędko”.
To właśnie powiedziała młodej Marii przed drzwiami tego domu.
Dziewczyna była ciekawa przyszłości, jak każda młódka, ale przede wszystkim spodobał się jej ciemnooki Milos, więc chichocząc i strzelając w jego kierunku oczami, wyciągnęła dłoń do Talaithy.
Cyganka przyjrzała się dłoni dziewczyny, zmarszczyła brwi, a potem odsunęła od siebie rękę ze strachem, tak wyraźnie wypisanym na twarzy, że Maria aż się wzdrygnęła.
– Nie, panienko – wymamrotała Talaitha i potrząsnęła złotymi kołami u uszu. – Dziś zły dzień na wróżenie, dłonie nie chcą mówić.
– Może cokolwiek? – zapytała z nadzieją Maria.
– Nie. Nie mówią. – Talaitha odwróciła się na pięcie tak energicznie, że kwiecista spódnica zawirowała niczym stado motyli. – Chodźmy – mruknęła do syna. – Nic tu po nas.
Zdarzenie może nie miałoby żadnych konsekwencji, gdyby nie to, że młodemu Cyganowi spodobała się zalotna Maria, więc następnego dnia, już bez Talaithy, wrócił pod dom wśród dębów i lip, gdzie ukryty wśród listowia, na szerokim konarze rozłożystego drzewa, czekał tak długo, aż zobaczył postać dziewczyny w ogrodzie. Tam, ukryci w altanie odbyli pierwszą rozmowę, która dała początek ich uczuciu i dalszym wydarzeniom.
Rzecz oczywista, młodzi nie mieli akceptacji żadnej z rodzin.
Ojciec Marii grzmiał oburzeniem, a matka ukradkiem połykała łzy wstydu i upokorzenia, gdy wieść o romansie młodych obiegła sąsiadów.
Talaitha zaniosła się jękliwym lamentem, zaraz po tym, jak syn oświadczył, że weźmie Marię za żonę. Błagała, by ją zostawił i wybrał porządną cygańską dziewczynę, która będzie dla niej podporą na starość.
Młodzi byli jednak uparci.
Pewnej księżycowej nocy Maria wybiegła z domu w najlepszej sukni i z małym kuferkiem w ręku. Kuferek i własną rękę oddała Milosowi, który zaprowadził ją do cygańskiego obozu, gdzie wobec Starszyzny oświadczył wolę poślubienia bladolicej panienki, a że był mężczyzną i jego pragnienie stało ponad słowem matki, mimo sprzeciwu Talaithy ślub się odbył.
Gdy wiadomość o tym dotarła do domu wśród lip, matka dostała histerii, a ojciec Marii udał się do knajpy, gdzie po raz pierwszy i ostatni w życiu spił się do nieprzytomności.
Przez następne lata nikt nie miał żadnej wiadomości o Marii, bowiem Cyganie tak, jak znienacka pojawili się w okolicy, tak zniknęli.
Po trzech latach, pewnego mglistego poranka, w drzwiach domu rodziców Marii stanęła brudna, wyczerpana kobieta. Chwila minęła, nim rozpoznali w niej własną córkę.
Maria była nieskora do wynurzeń, oświadczyła tylko, że jej cygański mąż popełnił samobójstwo i nie ma już czego szukać wśród tamtej społeczności.
Rodzice otoczyli marnotrawną córkę stosowną opieką, więc w niedługim czasie dziewczyna była na powrót uśmiechniętą, zalotną panną. Jako że ślub zawarty w cygańskim obozie był prawnie nieważny, nie miała statusu rozwódki, lecz „panny z incydentem”, ale mimo to szybko znaleziono jej stosownego adoratora, któremu ów incydent nie przeszkadzał. Był niemłodym człowiekiem i wiele w życiu widział, wiec nie przejmował się reputacją przyszłej małżonki, a i Maria, wbrew obawom rodziców, nie odrzuciła jego zalotów. Nie miał co prawda gibkiego ciała oraz płomiennych oczu Milosa, za to niemałe pieniądze. Roman, przyszły mąż, był starszy od niej o dwadzieścia lat, ale to nie stanowiło przeszkody.
W rok później urodziło się ich pierwsze dziecko, dziewczynka, mała płaczliwa istotka, która zmarła w wieku dwóch miesięcy.
Wtedy nie słyszano o syndromie śmierci łóżeczkowej, wiedziano tylko, że czasem niemowlęta umierają bez żadnej przyczyny i to może zdarzyć się każdemu. Wszyscy pospieszyli do zbolałej matki z wyrazami współczucia, jednak, gdy w wieku czterech miesięcy zmarła jej druga córka, ludzie zaczęli szeptać, że z Marią jest coś nie tak.
Gdy zaszła w ciążę po raz trzeci, najpierw dostała histerii, potem zemdlała, a w końcu, obejmując obronnym gestem brzuch, w którym łagodnie, wśród wód płodowych, balansowało nowe życie, uchyliła rąbka tajemnicy z przeszłości.
Milos był doskonałym kochankiem, ale leniwym i apodyktycznym mężem. Całymi dniami nie robił nic, zajmując się swoimi męskimi sprawami, zazwyczaj pogawędkami z innymi mężczyznami, podczas gdy na Marię spadł ciężar utrzymywania obojga.
Podobnie jak teściowa chodziła od domu do domu, opowiadając bajki na temat przyszłości każdemu, kto położył na jej dłoni monetę. Czasem pomagała Talaithcie w kradzieżach – zajmowała uwagę ciekawej przyszłości pani domu, plotąc banialuki, jakie tylko zdołała wymyśleć, a Talaitha myszkowała po domu. Rzadko wracały z pustymi rękoma.
Po trzech latach bycia posługaczką i złodziejką, byle tylko zaspokoić swojego wiecznie niezadowolonego i leniwego męża, zrobiła coś, co zatrzęsło całą społecznością cygańską.
Pewnego popołudnia, ze skupioną twarzą, ściskając w ręku kolorową spódnicę weszła na plac, gdzie wokół ogniska wypoczywali mężczyźni. Podeszła do męża i bez słowa zaczęła smagać go spódnicą po głowie, tułowiu i nogach.
Małżonek wił się pod razami, nie tyle z bólu, ile obrzydzenia i strachu, bowiem dla Cygana być dotkniętym przez kobietę częścią garderoby zakrywającą jej strefy intymne, to mageripen – czysta forma skalania: odebranie mężczyźnie honoru i miejsca w rodzinie i życiu społeczności.
Maria machała spódnicą bez wytchnienia, do czasu, gdy na plac, z rozdzierającym popołudniowe powietrze krzykiem, wpadła Talaitha i wyrwała jej z ręki kwiecistą materię.
Wiedziała, że jej syn został nie tylko upokorzony, ale i skazany na samotność do końca swoich dni, bo kontakt ze skalanym zagraża tym samym każdemu, kto zbliży się nieszczęśnika. Od tej pory nikt nie odważy się podać mu ręki lub usiąść przy jednym stole. Wszyscy, znajomi i rodzina będą go unikać w obawie, by również nie zostać oddalonym z grupy.
Wiedział to również Milos, który jeszcze tego samego wieczora powiesił się na gałęzi buka rosnącego na skraju obozu. Rodzaj śmierci nie miał już dla niego znaczenia.
W społeczności zawrzało. Zwołano radę Starszyzny, która postanowiła wygnać Marię, ta zaś, wysłuchawszy wyroku, odeszła, jak stała, z dumnie podniesioną głową, ścigana pełnym nienawiści krzykiem Talaithy:
Oby twoje córki przeżywszy w łonie, nie doczekały na tym świecie końca niemowlęctwa! Oby twój kobiecy pomiot zginął na zawsze!
Wtedy nie sądziła, by klątwa teściowej miała jakąś moc. A jednak dwukrotnie stało się właśnie tak, jak jej życzyła. Dlatego wśród łez oświadczyła, że nie urodzi kolejnego dziecka.
Rodzice i Roman najpierw osłupieli, a potem zaczęli tłumaczyć córce, że uwierzyła w średniowieczne zabobony i gusła, które nie mają nic wspólnego ze śmiercią jej córek, a pozorne wypełnianie się klątwy jest jedynie dziełem przypadku.
Sami chyba jednak w to nie wierzyli, bo jeszcze tego samego dnia uradzili, że zwiozą Marię na wschód, do Szeptuch, rodzimych wiedźm, które podobno leczą ziołami i potrafią zdejmować uroki.
Ciążę postanowiono zachować w tajemnicy, natomiast rodzinie powiedziano, że dla podreperowania zdrowia Maryla jedzie na kurację wzmacniającą nad morze. Maryla przyjęła pożegnalne wizyty i wyjechała, jednak nie nad morze, a do małej wioski, gdzie mieszkała rodzina jej męża. Miała tam pozostać do rozwiązania.
Sześć Szeptuch czuwało nad jej ciążą, a wszystkie bezradnie rozkładały ręce, bo klątwę rozpoznały, ale była tak mocna, że żadna z nie dysponowała odpowiednią mocą, by ją zdjąć.
W ich bezradnej obecności urodziła córkę. Szeptuchy zabezpieczyły dziecko, jak umiały, ale zaznaczyły, że ich ochrona może być niewystarczająca. Powiedziały też, że klątwa Thalaity może stracić na sile, im dalej córka będzie trzymana od matki.
Maria, gdy tylko wstała z połogu, zaniosła dziecko do pobliskiego klasztoru sióstr Nazaretanek. Zakonnice prowadziły mały sierociniec, do którego trafiały zazwyczaj dzieci będące owocem „chwil zapomnienia” eleganckich mężatek i frywolnych aktorek.
Tam nie tłumacząc wiele, wręczyła Matce Przełożonej okrągłą sumkę, którą wyłożył na ten cel jej mąż i zażądała, by w dokumentach wpisano, że dziecko zostało znalezione pod klasztorem, a jego matka jest nieznana. Pieniądze, które zaproponowała, były na tyle duże, że mogły na jakiś czas zaspokoić potrzeby ubogiego sierocińca, więc Matka Przełożona przyjęła je, prosząc w duchu Boga o przymknięcie oka na ten grzech.
Mama przerwała opowieść i oderwała wzrok od płomieni. Upiła łyk wystygłej kawy i ciągnęła dalej:
– Zakonnice dały mi na imię Teresa. Podobno byłam spokojnym, zawsze uśmiechniętym maluchem, toteż nie skończyłam roku, gdy znaleźli się chętni, by uznać mnie za własną córkę. Marian i Helena Kołeccy, ludzie, których przez całe życie uważałeś za swoich dziadków, byli czuli i opiekuńczy, dorastałam więc otoczona miłością, nie mając pojęcia o prawdziwym pochodzeniu. Dopiero potem dowiedziałam się, że Maria, tuż po adopcji, ponownie udała się do klasztoru, gdzie wręczyła Matce Przełożonej następną kopertę, tym razem w zamian za ujawnienie, gdzie obecnie mieszka jej córka. Siostra szybko zmówiła modlitwę i kopertę przyjęła, w zamian przekazując wąski pasek papieru, z odręcznie wykaligrafowanym adresem i nowym nazwiskiem dziewczynki. Maria trzymała go w szkatułce z biżuterią, jednak z powodu klątwy bała się do mnie zbliżyć, mimo że dawno minął okres niemowlęctwa.
Gdy dwa dni przed ślubem wracałam do domu od krawcowej, po ostatniej przymiarce sukni, pod domem spotkałam kobietę, która poprosiła mnie o chwilę rozmowy.
Zdziwiłam się, ale w jej smutnej twarzy było coś, co spowodowało, że się zgodziłam. Weszłyśmy do domu i tam, w salonie dowiedziałam się prawdy.
Nie chciałam uwierzyć, nawet wtedy, gdy rodzice, unikając mojego wzroku, potwierdzili słowa nieznajomej.
Rodzice początkowo sądzili, że Maria chce wyłudzić od nich pieniądze, więc mężczyzna, którego nazywałam ojcem, drżącym tonem zapytał, jaka kwota wchodzi w grę. Kobieta zmierzyła go tylko pełnym bólu spojrzeniem.
Dopiero gdy przywiozła nas do tego domu, gdzie mieszkała wówczas z mężem i starzejącymi się rodzicami, a wszyscy oni potwierdzili jej historię, uwierzyłam, że to prawda. Po długich minutach konsternacji, padło pytanie: co dalej?
Ostatecznie - zgodnie z rodzinnym zwyczajem - postanowiono sprawę zachować w tajemnicy.
Maria pojawiła się na moim weselu i została przedstawiona jako ciotka, która wyemigrowała z rodzicami, będąc dzieckiem, a teraz znudzona życiem na obczyźnie postanowiła wrócić do kraju. Nikt nie wnikał w szczegóły i dla wszystkich stała się ekscentrycznym i niespecjalnie rodzinnym członkiem familii.
Gdy zaszłam w ciążę, Maria wpadła w obsesję. Przychodziła codziennie i z kształtu brzucha oraz wyglądu cery usiłowała odgadnąć, czy noszę w łonie syna, czy córkę. Odetchnęła dopiero gdy pokazałam jej wrzeszczącego chłopca, z nielichym przyrodzeniem. Była bardzo szczęśliwa. Jednak krótko po śmierci swoich rodziców, a później, Romana, któremu życie odebrał zawał serca, Maria zupełnie odsunęła się ode mnie i ludzi, gorzkniejąc w samotności. Nigdy nie wybaczyła sobie młodzieńczego uniesienia, które na zawsze pozbawiło ją tego, co dla kobiety najważniejsze: spełnionego macierzyństwa. Ta świadomość wysysała z niej życie, ale tylko ja o tym wiedziałam.
Mama westchnęła i zamilkła.
– Dlaczego mi nie powiedziałaś? – Słowa miały kształt i smak waty, ledwo je wykrztusiłem.
– A gdybyś wiedział, byłbyś szczęśliwszy?
– Nie wiem… Nie pozwoliłaś mi spróbować.
– Przestańcie – poprosiła cicho Lisa i zwróciła się do teściowej: – Wiem, mamo, że chciałaś dobrze. Rozumiem cię i Marek też kiedyś zrozumie. Ale teraz… teraz nie możemy już nic zrobić, pozostaje tylko pogodzić się z rzeczywistością.
– Dziękuję ci, moje dziecko. – Mama spojrzała na Lisę z wdzięcznością, a potem zawiesiła wzrok na mnie. Był w nim smutek, wstyd, żal i wątła, jak nić babiego lata, nadzieja. – Wybaczysz mi, synu?
Wiedziałem, że tak. Lisa miała rację: bezsensem jest mocować się z przeszłością. Przynajmniej tak wtedy myślałem. Dopiero późniejsze zdarzenia uświadomiły mi, że się myliłem.
Wszyscy bardzo się myliliśmy.
To, czego staliśmy się świadkami, pozbawiło nas spokoju, równowagi psychicznej i… złudzeń.
Co było pierwsze? A tak, już pamiętam – ta noc, kiedy ciszę uśpionego domu przerwał huk, jakby wielka dłoń klasnęła w ciemności.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt