Klątwa cz.2 - Figiel
Proza » Historie z dreszczykiem » Klątwa cz.2
A A A
Od autora: Dla przypomnienia tym, którzy czytali, dla ułatwienia goszczącym pod tekstem po raz pierwszy:

Marek, pacjent kliniki Neurochirurgii pisze list do żony, w którym opowiada o swoich spotkaniach z dwugłowym ptakiem o purpurowych oczach, którego pióra krzyczą ludzkimi głosami. Planuje ucieczkę ze szpitala, w przekonaniu, że ptak jest demonem, zagrażającym jego rodzinie.
Jednocześnie, wraca pamięcią do zdarzeń, które doprowadziły go do pobytu w Klinice.
Pół roku wcześniej on i jego żona, Lisa, spotkali się ze zgryźliwą ciotką Marią, mieszkającą w starym, drewnianym domu. Podczas tej wizyty Marek zauważył dziwną postać, przemieszczającą się między drzewami w ogrodzie, ale uznał to za przewidzenie.
Dwa tygodnie później, ciotka została zamordowana. Jej ciało znaleziono pokrojone i pozbawione krwi oraz narządów wewnętrznych, a w okolicy ust i nosa ktoś przyszył białą chustkę. Marek odziedziczył dom ciotki oraz jej kota, Marcela. Przyjął spadek i wprowadził się z żoną do nowego domu. Podczas rodzinnego obiadu dowiedział się, że ciotka Maria w rzeczywistości była jego babką, co matka Marka ukrywała przez lata. Poznał życie Marii, w którym ogromna rolę odegrał ślub z Cyganem, Milosem i trzyletni pobyt w cygańskiej społeczności, która ostatecznie wygnała ją po samobójstwie męża. Matka Milosa rzuciła klątwę na wszystkie dziewczynki, które Maria urodzi. Rzeczywiście, córki Marii, umierały w niemowlęctwie, a jedyną, która przeżyła była matka Marka, Teresa, oddana do adopcji. Wyznanie matki uruchomiło szereg dziwnych zdarzeń, których początkiem była noc, gdy w domu Marka rozległ się hałas, jakby wielka dłoń klasnęła w ciemności…

Tamtego wieczora nie mogłem zasnąć. Leżałem przytulony do boku Lisy, chłonąc jej miarowy oddech i ciepło rozleniwionego ciała. Noc trwała ciszą, przerywaną jedynie szmerem ruchu głowy na poduszce, lub szelestem podciąganej kołdry. Odgłos, podobny do uderzenia pioruna, który wydobył się z głębi domu, w ułamku sekundy pozbawił mnie błogości. Usiadłem na łóżku.

– Co to było? – zapytała na wpół obudzona Lisa i miękkim, sennym gestem odgarnęła z twarzy splątane pasmo włosów.

– Nie wiem. Pójdę sprawdzić… Śpij spokojnie.

– Yhy – mruknęła, przewracając się na bok.

W ciemności namacałem spodnie oraz sweter. Nie byłem pewien, skąd pochodził hałas – być może, jego źródło kryło się gdzieś na zewnątrz, w mroźnej czerni, więc wolałem być przygotowany.

Sięgnąłem do szafki nocnej i wyjąłem jedyną broń, jaką posiadałem – mały aerozol z gazem pieprzowym, który, jako taksówkarz, miałem zawsze przy sobie. Ściskając w ręku okrągły pojemnik, wyszedłem z sypialni i namacałem ręką włącznik światła. Korytarz zalał się blaskiem energooszczędnej żarówki, który dawał mi względne poczucie bezpieczeństwa, więc ruszyłem na obchód domu. Systematycznie zaglądałem do wszystkich pomieszczeń: najpierw pokoi gościnnych, potem salonu i jadalni, ale nie zauważyłem tam nic szczególnego. Jako ostatnią sprawdziłem kuchnię połączoną z werandą, która miała wyjście na zewnątrz.

 Pstryk! Czerń rozjaśniła się przyjazną żółcią, która w długie zimowe wieczory czyniła kuchnię przytulną i nadawała jej rangę serca domu. Rzut oka wystarczył, by ustalić przyczynę niepokojącego odgłosu: to wiatr zamknął jedną z okiennic. Wyraźnie widziałem za szybą zarys drewnianego prostokąta, więc tylko roześmiałem się pod nosem: to prawda – cisza nadaje głosom mocy. Któż nie pamięta z dzieciństwa przeraźliwego szelestu celofanu, ze zjadanego ukradkiem pod kołdrą cukierka?

Już sięgałem do wyłącznika światła, gdy zza kuchenki wyprysnął niewielki, zgarbiony kształt. Przemknął przez środek kuchni i schował się pod kredensem. Skrzywiłem się z niechęcią. Szczur.

Nie jestem specjalnie obrzydliwy, ale gryzoni nie lubię, tym bardziej, jeśli bezkarnie hasają po moim domu.

Otworzyłem drzwi na werandę, a potem następne, prowadzące na zewnątrz. Chłód styczniowej nocy wdarł się do kuchni i napełnił ją rześkim powietrzem. Sięgnąłem po szczotkę stojącą za lodówką, a potem klęknąłem na podłodze i zajrzałem pod mebel. Nadal tam był, siedział się za tylną nogą. Widziałem błyszczące koraliki oczu oraz różowy nos, węszący w moim kierunku.  

Przez moment patrzyliśmy na siebie. W oczach szczura czaił się obłędny strach, a drobnym ciałem wstrząsały dreszcze. W nerwowym ruchu wąsów i spojrzeniu czarnych paciorków widziałem nie gotowości do walki, lecz przerażenie.

Nie chciałem go skrzywdzić, a jedynie wygonić, więc wsunąłem trzonek szczotki tuż obok kryjówki gryzonia, i próbowałem przesunąć zwierzę w prawo, bliżej otwartych drzwi. Pisnął przenikliwie, ale stawiał opór, jakby chciał za wszelką cenę pozostać w bezpiecznej przestrzeni. Ruszyłem energicznej szczotką, a wtedy wyskoczył na środek kuchni.

Przez kilka sekund siedział skulony na plamie światła, potem zaczął węszyć w stronę werandy, skąd napływało nocne powietrze. Rzucił się w jej kierunku, pokonał próg, przemknął do następnych drzwi i zniknął w mroku, demonstrując spasiony tyłek.

Wyszedłem na werandę, a wtedy zobaczyłem, że spod desek, wąską szczeliną miedzy podestem a ziemią, wyskoczył drugi szczur, a zaraz potem trzeci, czwarty, piąty, i jeszcze następne – wszystkie nerwowymi susami podążyły w noc.

Wiedziałem, że z samego rana będę musiał zająć się niepożądanymi domownikami, a na razie, pozostawało mi tylko porządnie zamknąć drzwi. Gdy sięgnąłem klamki, usłyszałem miękki łopot skrzydeł i przecinające ciszę tryumfalne pódź!, pódź! Pomyślałem, że tej nocny sowa na pewno nie będzie głodna.

Wróciłem do sypialni, gdzie Lisa spała głębokim, bezpiecznym snem. Położyłem się obok. Gdy tylko zamknąłem oczy, mózg, w spowolnionych przepływach impulsów, wykreował pod powiekami obraz sowy, gardłowo wykrzykującej swoje wojenne banzai!, by naraz zmienić ją w zielonopiórego ptaka o dwóch głowach z pałającymi czerwienią oczami.

Wtedy zobaczyłem go po raz pierwszy.

Rano obudziłem się zlany potem i głową napełnioną strzępkami snu w kolorze purpury, których pragnąłem się jak najszybciej pozbyć, ale dopiero w towarzystwie Lisy, przy śniadaniu, odpłynęły w niepamięć, pozostawiając jedynie delikatne uczucie trudnego do zdefiniowania niepokoju. Wyjaśniłem żonie przyczynę nocnego hałasu, natomiast nie wspominałem o szczurach, nie dlatego, że bałem się Lisę wystraszyć – jako weterynarz trzymała w rękach dziesiątki ich pobratymców, obmacywała brzuchy, wysłuchiwała bicia maleńkich serc i sprawdzała stan porośniętych niewidocznymi włoskami ogonów. Milczałem, bo zamierzałem temat nieproszonych gości załatwić definitywnie jeszcze tego samego dnia.

Gdy tylko wyjechała do pracy, znalazłem w necie speca od likwidacji gryzoni.

Wybrałem jego numer i już po dwóch sygnałach usłyszałem niezbyt entuzjastyczne:

– Taa?

– Dzień dobry, ja w sprawie deratyzacji.

– Myszy czy szczury? Duża liczebność stada? Sto?

– Szczury. Na pewno kilkanaście.

– To kup pan łapkę, taka dużą. Będzie taniej.

– No, tak… ale może być ich więcej, a wolałbym, żeby nie kręciły mi się po domu.

– Rozumiem, że wyszły na mieszkanie. Hm… Masz pan piwnicę?

– Mam.

– To pewnie tam siedzą. Najważniejsze, czy nie ma gniazd z młodymi, wie pan, one mnożą się po czterech tygodniach od urodzenia, a każda samica ma po dziesięć, jedenaście sztuk miotu, weź se pan policz! Dobra, zrobimy tak: przyjadę, rozejrzę się i pomyślimy, co dalej. Pasuje?

– Pasuje.

Przyjechał po godzinie. Miał szeroką, szczerą twarz oraz taki sam uśmiech. Podziękowałem mu za szybkie przybycie. W odpowiedzi kiwnął tylko głową, a potem wszedł do domu.

– Niezła chałupka – stwierdził, rozglądając się po wnętrzu. – Chyba stara, nie?

– Raczej tak.

– Nie dziwne, że tu przyszły. One lubią stare.

– Koneserzy antyków? – zażartowałem.

– Coś w tym rodzaju. W każdym razie stare domy zapewniają im trzy ce.

– Słucham?

 – Cicho, ciemno, ciepło – wyjaśnił. – Dobrze, od czego zaczynamy? Może od miejsca, gdzie pan je widział ostatnio?

 Zaprowadziłem go do kuchni.

– Tu zobaczyłem pierwszego, schował się pod kredensem.

Facet wyciągnął z kieszeni spodni małą latarkę, klęknął na podłodze i skierował snop światła pod mebel.

– Musiałeś pan go nieźle wystraszyć! – zaśmiał się. – Ten szczur był śmiertelnie przerażony.

Zastanawiałem się, skąd wie. Facet jakby czytał w moich myślach:

 – To widać po odchodach – wyjaśnił, wstając. – Widzisz, pan, bobki wyluzowanego szczura są twarde i bezwonne. W stresie sadzi jak najęty, rzadkimi kupami, które capią jak baranie jaja. Ten, co tam siedział, właśnie tak walił. Gdzie jest wejście do piwnicy?

– Tam. - Ruchem głowy wskazałem klapę w podłodze.

   Podszedł do niej, szarpnął za uchwyt, a potem zszedł po drabince na dół. Przez chwilę widziałem poruszający się snop światła latarki, a potem usłyszałem podekscytowany głos szczurołapa:

– O, żesz kurwa! Złaź tu człowieku, musisz to zobaczyć! Jasny gwint, w życiu czegoś takiego nie widziałem!

Pełen złych przeczuć zszedłem po chybotliwych szczeblach.

 Facet stał kilka metrów od włazu, a światło jego latarki prześlizgiwało się po betonowej podłodze przykrytej śmieciami. Przynajmniej tak mi się w pierwszej chwili wydawało, ale gdy światło latarki znieruchomiało, przyjrzałem się im dokładniej. To były nie śmieci, lecz truchła młodych szczurów. Delikatne strużki zakrzepniętej czerwieni połyskiwały na delikatnych futerkach, część z nich spłynęła małymi kałużami, wsiąkając w beton.

– Powiem tak – odezwał się szczurołap. – Miałeś pan kłopot, a teraz masz burdel! Ktoś załatwił zlecenie za mnie, tylko ja zrobiłbym to czyściej.

– Może kot? Mam w domu kota.

Pokręcił głową przecząco.

– Na pewno nie! – Sięgnął za pasek spodni, wyjął grube, robocze rękawiczki. Schylił się i podniósł jedno zwierzę. – Spójrz pan na ranki za uchem. Ten szczur został zabity przez innego szczura ugryzieniem w tętnicę szyjną. – Rzucił go na podłogę, a potem poruszył latarką, zatrzymując snop światła na innych ciałach. Ten też… I ten... Wszystkie.

– Może się pogryzły o żarcie? – podsunąłem.

Pokręcił głową.

– Nie w ten sposób. Szczur, broniąc jedzenia, co prawda odgania natręta, ale może go najwyżej dziabnąć w dupę. Tętnicę szyjną atakuje tylko wtedy, gdy chce zabić. Ponadto, tu mamy wyłącznie młode osobniki, ledwie podrośnięte oseski, niektóre jeszcze nie otworzyły oczu. Wygląda na to, że stare szczury wyprowadziły się, ale przedtem zagryzły miot niezdolny do opuszczenia gniazda. Bo dorosłych osobników na pewno nie ma w tej piwnicy.

– Wnioskuje pan…

– Tak. Z braku świeżych odchodów. Szczury srają bezustannie. Tylko… – zawahał się – nigdy nie eliminują młodych, bo to gwarancja ciągłości populacji. W najgorszym przypadku powinny zostawić małe, żeby przeżyły najsilniejsze. To brzmi idiotycznie, ale te najwyraźniej uznały, że śmierć będzie dla nich lepsza… Jedno jest pewne – nigdy już tu nie wrócą, coś je cholernie mocno wystraszyło. – Podrapał się w głowę. – To co? Sprzątam i po sprawie?

– Tak, tak… Oczywiście.

Facet zrobił swoje i odjechał z warkotem silnika, a ja tej nocy, oraz przez dwie następne nasłuchiwałem, czy nie usłyszę pospiesznego tupotu małych łapek, albo nerwowego pisku, lecz nic takiego się nie zdarzyło. Szczurołap miał rację – gryzonie wyniosły się na zawsze i znów mogłem cieszyć się pięknym domem oraz napawać widokiem Lisy, poruszającej się z gracją po stylowych wnętrzach.

Chyba nigdy nie kochałem żony tak bardzo, jak w tamtych dniach, leniwie i gładko przemykających, niczym palce rozmodlonej kobiety po koralikach różańca. Choć było coś, co delikatnie, gdzieś z tyłu głowy szeptało, że spokój tak intensywny, musi być jakimś podstępem losu, nadmiarem szczodrości, która niczym łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Odganiałem tę uporczywą myśl, w obawie, by nie stała się samospełniającym proroctwem, jednak im dalej ją odsuwałem, tym natrętniej wracała ze zdwojoną siłą. I w końcu stało się.

Tamtego dnia, zadzwoniłem do Lisy jak zwykle, koło południa. Nie odebrała. Pomyślałem, że jest zajęta jakimś psem czy szynszylą, kolejnym biedakiem z bólem brzucha, katarem albo chorymi nerkami. Jednak głuche pozostały również kolejne połączenia, a także następne. W końcu, gdy ją usłyszałem, powiedziała rozwlekłym, jakby pijanym głosem, że nie wie, gdzie jest.

W niepokoju, który narastał niczym chmura tornado, by ostatecznie sięgnąć lejem ziemi, w chwili, gdy uruchamiałem samochód, jechałem jak szaleniec do punktu, który wskazywał sygnał jej telefonu komórkowego.

Przypomniałem sobie wtedy, że od czasu do czasu łowiłem uważne, jakby smutne spojrzenie Lisy. Zdarzało się, że mówiłem coś, a ona zdawała się nie słuchać. Dopiero gdy powtarzałem, wyrywała się z zamyślenia, nieco zdezorientowana i patrzyła na mnie z niemym zapytaniem w oczach. Na pytanie: „co się dzieje”? – odpowiadała niezmiennie:

– Oh, nic, zwyczajnie jestem przemęczona pracą.

Wyłowiłem z pamięci obraz Lisy, gdy ściskała palcami skronie, a potem, łykając tabletkę, którą jej przyniosłem, krzywiła usta w grymasie bólu.

– To lekka migrena – bagatelizowała mój niepokój. – Zaraz mi przejdzie.

Teraz, znalazłem ją siedzącą na chodniku przy samochodzie, pośród ludzi, mrowiących się za własnymi sprawami w tę i z powrotem. Obracała w ręku kluczyki, przyglądając się im z dziecinnym zdziwieniem, jakby próbowała odgadnąć, do czego służą.

Następne dni miały dla mnie kolor szarych płytek korytarza i zapach, właściwy szpitalnym salom. Lekarz, z profesjonalnym spokojem na doskonale ogolonej twarzy, przez kilka dni z rzędu informował mnie, że jeszcze nic nie ustalono i trwają badania diagnostyczne. Po tygodniu zaprosił mnie do gabinetu.

– Proszę usiąść – powiedział, ruchem głowy wskazując krzesło, a potem chwilę w milczeniu przeglądał leżącą na biurku dokumentację. W końcu westchnął, zdjął okulary i spojrzał na mnie.

– No, cóż… Wykonaliśmy wszystkie możliwe badania, ale ich wyniki są trudne do interpretacji… – Znów założył okulary. – Chodzi o to, że są prawidłowe – dokończył.

– To chyba raczej dobra wiadomość. – Poczułem, jak ulga rodzi się gdzieś w okolicy splotu słonecznego, i spływa wzdłuż ciała, rozluźniając napięte do granic możliwości mięśnie.

– Niekoniecznie, bo nadal brak nam odpowiedzi na pytanie o przyczynę stanu zdrowia pańskiej żony. Biorąc pod uwagę diagnostykę, powinna być absolutnie zdrową osobą… Krótko mówiąc, nie wiemy, co pacjentce dolega, bo wyniki badań przeczą jakimkolwiek sensownym hipotezom.

– Może to zwykłe przemęczenie. – Chwyciłem się tej banalnej myśli jak tonący koła ratunkowego.

Pokręcił ze smutkiem głową.

– Obawiam się, że nie. Zauważamy stałe pogorszenie i jest jeszcze coś… Dziś rano pańska żona zapadła w śpiączkę.

 Słowa lekarza zmroziły mnie ostrymi, kłującymi kryształkami lodu, które krwiobiegiem rozpełzły się po całym ciele. Nie odczuwałem niczego, z wyjątkiem przejmującego chłodu każdej tkanki, każdej komórki ciała.

– Czy mogę się z nią zobaczyć? – zapytałem, ledwo poruszając wargami. Słowa chrzęściły w ustach.

– Oczywiście. Proszę też pamiętać, że cały czas pracujemy nad powrotem pacjentki do zdrowia.

Skinąłem głową i bez słowa wyszedłem z gabinetu.

Lisa spała w ciszy bezosobowej izolatki, podłączona do aparatury medycznej, która z cichym szmerem monitorowała czynności organizmu, a jej ciało wyglądało jak martwe.

Przesiedziałem przy jej łóżku wiele godzin, układających się w dni, z nadzieją, że za moment moja pełna łagodności żona otworzy oczy i wróci do mnie. Odliczałem czas jaskrawością lub czernią szpitalnego okna, notując gdzieś na granicy zauważalności, zmieniające się pory dnia oraz nocy.

Z dnia na dzień lekarze coraz rzadziej mówili o przyczynach, a skupiali się wyłącznie na odczytach parametrów. Bezradnie rozkładali ręce. Kazali nie tracić nadziei. Czekać. Zająć się czymś.

Mieli rację – powinienem pracować, ale nie potrafiłem odejść od łóżka Lisy, więc tylko czekałem: godzina za godziną, dzień za dniem.

Czasem towarzyszyła mi mama, ze skupionym niepokojem spoglądająca to na Lisę, to na mnie, ale zazwyczaj byłem sam, nie licząc wrony, która zadomowiła się na parapecie okna. Ptak nie dawał się odpędzić i w proteście przeciw natarczywym ruchom mojej ręki skrzekliwie krakał, otwierając dziób z wibrującym, różowym językiem. Trwał na swoim posterunku w śniegu, który, oblepiając pióra, nadawał mu wygląd pokracznego bałwanka, w przejmującym wietrze, gdy niczym nastroszona kula przywierał do ściany, i w pierwszych kroplach marcowego deszczu. Żywił się resztkami jedzenia, które wykładałem mu na parapet. Przekrzywiał czarny łepek, nieufnie śledząc rękę zdolną zerwać się do niecierpliwego machnięcia, a potem, pochłaniał wszystko, co do okruszynki. Najprawdopodobniej odłączył się od stada, może chory, albo niezdolny latać? Nie mogłem mu pomóc, a jedyna osoba, która umiałaby to zrobić spała głębokim snem, wobec którego medycyna była bezsilna.

Po pewnym czasie, przestałem wierzyć współczującym spojrzeniom lekarzy.

Prawdę mówiąc, najchętniej starłbym im z twarzy ten grymas litości, powleczony cieniutką jak pergamin imitacją zrozumienia. Parę razy ledwo powstrzymałem się, by nie rąbnąć lekarza pięścią między oczy, i nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że widok krwi, spływającej po jego twarzy przyniósłby mi może nie ukojenie, ale mściwą satysfakcję.

Nie jestem agresywny. Nigdy nie byłem, wręcz brzydzę się przemocą, więc z niejakim zdziwieniem obserwowałem ten nieznany rys własnej osobowości, ale w tamtych dniach nic nie było normalne.

Któregoś dnia stanąłem przed lustrem. Ze szklanej tafli, zawieszonej nad małą, szpitalną umywalką patrzyła na mnie poszarzała twarz ciemnowłosego mężczyzny o szarych oczach. Jego spojrzenie było zmęczone, ale gdzieś, w zewnętrznych kącikach, jeszcze lekko zasłonięte powiekami drgały złość, gniew i zupełnie irracjonalna nienawiść.

Po kolejnej konsultacji, która nie wniosła do leczenia niczego nowego, zdecydowałem, że zabieram Lisę do domu. Lekarze zgodzili się nad wyraz skwapliwie, tym bardziej że obiecałem otoczyć żonę całodobową opieką medyczną. Jednak aby to zrobić, musiałem zwrócić się do matki o pomoc – była co prawda emerytowaną, ale pielęgniarką, do tego nadal doskonałą w swoim fachu.

– Chcę cię o coś prosić – powiedziałem, gdy tylko przyszła. – Czy mogłabyś… zamieszkać na jakiś czas ze mną i Lisą? Zamierzam ją stąd zabrać, a sam…

– Oczywiście, że się przeprowadzę! – oświadczyła bez zastanowienia. – Ani mi w głowie zostawić cię z tym samego!

Następnego dnia przewieźliśmy Lisę do domu i umieściliśmy w pokoju z widokiem na drzewiastą aleję. Najmniejszą sypialnię, zaraz obok, zajęła mama i gdy tylko się rozpakowała, usiadła przy łóżku synowej. Żadna córka nie mogłaby liczyć na lepszą opiekę. Mama była niestrudzenie czuła i pełna oddania. Wiedziałem, że mój dług wobec niej rośnie z każdą minutą.

Dwa dni później, z samego rana poszedłem do Lisy. Mama już tam była. Stała przy oknie, zapatrzona w ogród. Zbliżyłem się i lekko dotknąłem jej ramienia.

– Chodź na śniadanie, zrobiłem jajecznicę. Mam nadzieję, że taką, jak lubisz.

– Tak, tak, już idę – odpowiedziała nieco roztargnionym głosem. – Widziałeś?

– Co miałem… – Urwałem, bo gdy podążyłem za jej wzrokiem, poczułem, że w piersiach braknie mi tchu, jakbym znienacka otrzymał potężny cios w klatkę piersiową.

Na zewnętrznym parapecie okna, nieruchoma niczym posąg, siedziała wrona. Wyglądała identycznie, jak ta która towarzyszyła mi w szpitalu. Przycupnęła tuż przy szybie, czujnie patrząc na nas okrągłymi, osłoniętymi migawkową powieką oczami.

– Jest tu od jakiejś godziny. – Mama, nie wiedzieć czemu, zniżyła głos do szeptu. – Siedzi na parapecie cały czas i nie daje się odgonić. Gdy otworzyłam okno i machnęłam na nią ręką, próbowała mnie udziobać. Poza tym…

– Tak?

– Wydaje mi się… Wiem, że to głupie, ale… ona chyba mnie obserwuje. Spójrz tylko…

Przeszła szybkim krokiem przez pokój, a wrona odprowadziła ją pełnym skupienia ruchem głowy. Mama podniosła ręką w górę i szybko opuściła, a czarny dziób zakreślił ten sam tor. Gdy stanęła, nie wykonując żadnego gestu, ptak stracił nią zainteresowanie, wbijając puste spojrzenie w przestrzeń pokoju.

Patrzyłem na ten popis w milczeniu. Myśli rozpoczęły szaleńczą gonitwę.

To nie mogła być ta sama wrona, na pewno nie. Który ptak lata kilometrami za człowiekiem, tylko dlatego, że dał mu trochę rozpaćkanego szpitalnego jedzenia i parę kromek suchego chleba? Ponadto, tamten nie mógł fruwać, miał uszkodzone skrzydło – chęć racjonalizacji niespodziewanego zdarzenia podsuwała najprostsze wyjaśnienia, i już byłem gotów je przyjąć, ale coś cichutko szeptało, że przecież nie wiem na pewno, że tamta wrona była chora. Z drugiej strony, kusiło najprostsze wytłumaczenie: żyliśmy w potwornym stresie, a przecież wtedy rozum lubi płatać figle.

Spojrzałem w twarz matki, na której malowała się niepewność, więc starając się nadać głosowi lekki ton, powiedziałem:

– Daj spokój, to zwykły ptak. Patrzy na ciebie, bo się ruszasz. A poza tym, długo tu nie posiedzi, bo przyjdzie Marcel i popędzi go gdzie pieprz rośnie.

Uśmiechnęła się blado.

– Masz rację, synku. Chyba na starość wyobraźnia mi szaleje… A co do Marcela – nie widziałeś go dzisiaj? Nie przyszedł do mnie spać, a wiesz, jak lubi wylegiwać się w pościeli.

Wiedziałem. Drań lubił wszystko, co dobre – żarcie z górnej półki i miękkie piernaty. A także moje buty, do których nasikał już dwukrotnie. Nie zmartwiłbym się, gdyby poszedł sobie w cholerę, ale… mama najwyraźniej go polubiła. Pewnie przez wzgląd na Marię.

– Wróci na pewno – powiedziałem uspokajająco. – Pewnie poszedł polować albo na spotkanie z kocią panną, w końcu jest marzec.

– Tak, oczywiście. Ale… może poszukałbyś go po śniadaniu? Martwię się, że mógł zaczepić obrożą o krzak i może gdzieś tam siedzi, nie mogąc się uwolnić.

– Dobrze, zrobię to. A teraz chodź, jajecznica stygnie.

Gdy wychodziliśmy, jeszcze raz spojrzałem w okno. Wrona wlepiła we mnie świdrujące spojrzenie. Ku własnemu zdziwieniu, wiedziony nagłym impulsem, pokazałem jej środkowy palec.

Zaraz po śniadaniu wyruszyłem na poszukiwanie Marcela.

Obszedłem wszystkie krzaki, z umiarkowanym entuzjazmem wydając z siebie przymilne kici-kici-ciiii, bo byłem pewien, że Marcel, choćby siedział unieruchomiony w śmiertelnej pułapce i nie jadł trzy dni – zignoruje moją pomoc. Z niewyjaśnionych przyczyn nie chciał mieć ze mną nic wspólnego, więc chyba zwyczajnie mnie nie lubił, zresztą, z wzajemnością, z tym że moja niechęć do niego, była o niebo słabsza, niż jego do mnie.

Mimo to sumiennie zajrzałem w krzaki bzu rosnące pod oknem kuchni, plątaninę kolczastych berberysów i obszedłem grupę forsycji z nabrzmiałymi pąkami, widocznym zwiastunem nadchodzącej wiosny. Z własnej woli odbyłem też spacer do dębowej alei, bo pomyślałem, że durne kocisko mogło nie tyle zaplątać się w krzakach, ile wleźć na drzewo i tkwić na nim do Sądnego Dnia.

Szedłem wolno, rozglądałem się po konarach, ale nigdzie nie zauważyłem znajomego, szarego kształtu. W pewnym momencie, przy jednym z drzew o pękniętym pniu, tworzącym rodzaj wysokiej dziupli, usłyszałem jakiś szelest. Mam cię, draniu – pomyślałem. Zajrzałem do dziupli, a potem obszedłem pień dookoła. Marcela tam nie było, za to szelest powtórzył się, tym razem jakby trochę dalej, więc spojrzałem w kierunku, skąd dochodził.

Przez chwilę miałem wrażenie, że nawiedziło mnie jakieś zwariowane deja vu, bowiem za następnym pniem zobaczyłem karłowatą sylwetkę Tego, Co Smyrga Między Drzewami. Jak poprzednio – pojawił się i zniknął, materializując przy następnym, a potem kolejnym drzewie.

Bez namysłu ruszyłem za nim.

– Cholerny żartowniś, gnaty mu policzę! – sapałem pod nosem, biegnąc szeroką aleją, podczas gdy moje buty rozpryskiwały na boki błotnistą maź topniejącego śniegu zmieszanego z namokłą ziemią.

Dopadłem go przy ostatnim dębie. Stał odwrócony tyłem, w bezruchu, jakby na mnie czekał. Zwolniłem. Z odległości kilku kroków mogłem mu się przyjrzeć: był niewysoki, może z metr pięćdziesiąt, ubrany w lekką kurtkę z kapturem oraz jeansy. Na nogach miał najzwyklejsze adidasy. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdybym w jego stroju nie rozpoznał własnych ubrań.

 Doskoczyłem do gościa i energicznie szarpnąłem za ramię. Odwrócił się powoli, jakby w zwolnionym tempie, zupełnie nie podlegając prawom fizyki. A potem… spojrzałem w jego twarz i wrzasnąłem głosem, w którym zabrzmiały histeryczne nuty.

Miał moje rysy, tak samo wydatne kości policzkowe, identyczną, pionową zmarszczkę między brwiami i charakterystyczny wykrój ust. Nawet włosy były w tym samym odcieniu. Różniły nas tylko oczy. Jego, upiorne, zasnute białawą mgłą, szeroko otwarte, patrzyły w bezbrzeżną pustkę.

Odskoczyłem jak oparzony. Zdecydowanie nie miałem już chęci liczyć mu gnatów, Bóg jeden raczy wiedzieć, co mogła skrywać moja stara kurtka.

Przez kilka sekund staliśmy w milczeniu, ja drżąc na całym ciele, on nieruchomo, z wbitym przed siebie niewidzącym spojrzeniem. W końcu odezwał się głosem brzmiącym niczym chrzęst setek, ocierających się o siebie pancerzy chrabąszczy:

– Umowa została zawarta i wypełnia się. Bój się mocy ćowahani, bo Pani o Świetlistych Włosach nie ma już władzy nad własnym pomiotem. Melalo czeka na ciebie i z każdym oddechem bezpowrotnie podążasz pod jego opiekę. Twoja żona…

– Co z nią?! Mów! – wychrypiałem przez ściśnięte gardło. – Kim jesteś i dlaczego, do kurwy nędzy, wyglądasz, jak ja?

Nie odpowiedział. Zniknął, z cichym PYK! w obłoczku mgiełki, opadającej w błoto jak podrzucony w powietrze strzępek gazy.

Zostałem sam, pośród dębowej alei, bezskutecznie próbując opanować dygoczące nogi. Minęła dobra chwila, nim mogłem zrobić krok w kierunku domu, a gdy po nieskończenie mozolnej wędrówce tam dotarłem, poszedłem wprost do salonu, sięgnąłem po butelkę z barku i nalałem sobie potężną porcję wódki. Ostry smak rozpalił gardło, spłynął do żołądka, skąd rozlał się wokół kojącym ciepłem. Powoli próbowałem zbierać myśli.

Widziałem tylko dwie możliwości: albo wydarzenia ostatnich tygodni objawiły się u mnie stresem, w wyniku którego przeciążony umysł zaczął generować koszmarne halucynacje, co byłoby w gruncie rzeczy nienajgorsze, bo przecież Lisa w końcu obudzi się i jest spora szansa, że umysł nienękany zaburzeniami procesów chemicznych, wróci sam do równowagi.

Albo – i to była gorsza opcja – ten sam stres spowodował, że zwyczajnie zwariowałem, więc lada moment będę prowadził dyskusje z głosami rozbrzmiewającymi w mojej głowie, lub staczał walki z wyimaginowanym przeciwnikiem.

Gdybym miał wybierać, pierwszy wariant był zdecydowanie korzystniejszy, więc z chęcią bym się na niego zgodził, jeśli tylko pamięć zechciałaby nie podsuwać mi obrazów nieżywych szczurów, wrony, siedzącej na parapecie pokoju Lisy. Z chęcią pozbyłbym się także wizji dwugłowego ptaka ze snu i pustych oczu kolesia, biegającego po ogrodzie z ustami wypełnionymi bełkotem o jakiejś pani ze świetlistych włosami, czy innych, nieznanych mi osobach.

Ostatecznie, obiecałem sobie, że jeśli jeszcze raz zdarzy się w moim otoczeniu coś irracjonalnego, natychmiast pójdę do lekarza od świrów i będę łykać wszystkie psychotropy, jakie mi zapisze.

Z tym postanowieniem wypiłem jeszcze jedną wódkę, a potem poszedłem do Lisy.

W korytarzu, z jakiegoś zakamarka wyskoczył mi pod nogi Marcel. Wygiął grzbiet w pałąk, nastroszył ogon i syknął, otwierając pysk tak szeroko, że mogłem policzyć osadzone w nim zęby. Tupnąłem z irytacją – odskoczył bokiem, dając drapaka. Skurwiel, zwyczajnie zadekował się gdzieś w domu, podczas gdy jak idiota biegałem za nim po w ogrodzie.

Lisa spała w półmroku, pod czujnym okiem mamy, która na moje nieme zapytanie, pokręciła tylko głową – nic się nie zmieniło.

Wycofałem się po cichu.

Idąc do swojego pokoju, poczułem na przedramieniu swędzenie. Podrapałem się bezwiednie, a potem zerknąłem na rękę. Był tam bąbel, podobny do tego, jaki powstaje po ugryzieniu komara.

Wieczorem, wyłoniło się z niego maleńkie, niespełna trzymilimetrowe, puchate piórko. Patrzyłem w osłupieniu, jak kołysze się chwiejnie, ilekroć poruszyłem dłonią. Gdy próbowałem go dotknąć, schowało się pod skórą.

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Figiel · dnia 11.07.2015 18:56 · Czytań: 704 · Średnia ocena: 5 · Komentarzy: 7
Komentarze
bemik dnia 11.07.2015 21:32 Ocena: Świetne!
Oż w mordeczkę. Nadal jest mrocznie, niesamowicie i tajemniczo. Bardzo mi się podoba Twój sposób prowadzenia opowieści - taki niby niespieszny, ale co rusz z jakiegoś zakamarka wyłania się coś niesamowitego. Nawet moje spojrzenie na własne domowe koty nie jest już takie samo jak przed lekturą.
Znowu urwałaś w takim miejscu, że mam ochotę Cię udusić. Trudno, poczekam na ciąg dalszy.
I przepraszam Cię ogromnie, ale tym razem nie bawiłam się w korektorkę, żeby nie psuć sobie przyjemności czytania.
Auć, coś mnie ugryzło...
Figiel dnia 12.07.2015 08:49
bemik, ale się cieszę, że czytasz! Spieszę Cię uspokoić, że na własne koty możesz zerkać jedynie z czułością, bo to co prawda chimeryczne stworzenia, ale w większości przypadków zupełnie niegroźne. A Marcel? Zobaczymy...
Uuuu! niepokojące ugryzienia? Bacznie obserwuj!:)
Jest szalenie zadowolona, że udało mi się rozbudzić Twoją ciekawość i wciągnąć Cię w opowieść, ale niestety, przynajmniej jeszcze raz narażę się na próby uduszenia:) Zakładałam trzy części, ale nie dam rady zmieścić w nich sensownie całości materiału, więc muszą być cztery. Zapraszam Cię do nich już dziś:)
Pozdrawiam serdecznie:)
bemik dnia 12.07.2015 08:58 Ocena: Świetne!
Na pewno nie przeoczę Twojej publikacji. W Twoim tekście jest ukryte to "COŚ", co sprawia, że wracam i czytam, zaniechując (jest takie słowo?) nawet wyszukiwania niedoróbek. A to rzadko mi się zdarza. No, chyba że tekst to jedna wielka niedoróbka, ale wtedy zwykle nie zostawiam śladów bytności.
Figiel dnia 12.07.2015 09:25
Spróbuję Cię nie zawieść:)
amsa dnia 12.07.2015 16:38
Figiel - toś mi teraz podkręciła ciekawość, się narobiło! jak powiada moja latorośl młodsza. Dawaj szybciej te części, bo spać po nocach nie będę mogła.
Technicznie to za długie zdania tworzysz, można je podzielić, co będzie korzystne dla stylu i unikniesz niepotrzebnych spójników, a czytelnik złapie oddech:). Mam wrażenie, że coś nie tak jest z przecinkami, ale nie chcę się wypowiadać, bo mogę błądzić. Trochę powtórek, skorzystaj z synonimów. Poza tym nastrój budujesz fajnie, nic nie wyjaśniasz, a dokładasz kolejne zagadki. I tak mi pisz:).

Pozdrawiam

B)

Cytat:
ale nie za­uwa­ży­łem tam nic, co mo­gło­by wzbu­dzić nie­po­kój. Jako ostat­nią spraw­dzi­łem kuch­nię po­łą­czo­ną z we­ran­dą, która miała wyj­ście na ze­wnątrz.

Pstryk! Czerń roz­ja­śni­ła się przy­ja­zną żół­cią, która w dłu­gie zi­mo­we wie­czo­ry czy­ni­ła kuch­nię przy­tul­ną i nada­wa­ła jej rangę serca domu. Rzut oka wy­star­czył, by usta­lić przy­czy­nę nie­poko­ją­ce­go­ od­gło­su: to wiatr za­mknął jedną z okien­nic; za szybą, za­miast ciem­no­ści wi­dzia­łem wy­raź­nie zarys drew­nia­ne­go pro­sto­ką­ta, więc tylko ro­ze­śmia­łem się pod nosem: to praw­da – cisza na­da­je gło­som mocy.
- podziel
Cytat:
Prze­mknął przez śro­dek kuch­ni i scho­wał się pod kre­den­sem(ukrył pod - unikniesz dwóch się w pobliżu i powtórki). Skrzy­wi­łem się z nie­chę­cią.
Się­gną­łem po szczot­kę sto­ją­cą za lo­dów­ką, a potem klęk­ną­łem na pod­ło­dze i zaj­rza­łem pod kre­dens(szafę, mebel). Nadal tam był, cho­wał się za tylną nogą. Wi­dzia­łem błysz­czą­ce ko­ra­li­ki oczu oraz ró­żo­wy nos, wę­szą­cy w moim kie­run­ku.

Przez mo­ment pa­trzy­li­śmy na sie­bie. W oczach szczu­ra czaił się obłęd­ny strach, a drob­nym cia­łem wstrzą­sa­ły dresz­cze. W ner­wo­wym ruchu wąsów i spoj­rze­niu czar­nych pa­cior­ków wi­dzia­łem nie go­to­wo­ści do walki, lecz prze­ra­że­nie.

Nie chcia­łem go skrzyw­dzić, a je­dy­nie wy­go­nić, więc wsu­ną­łem trzo­nek szczot­ki pod kre­dens,

Cytat:
Wró­ci­łem do sy­pial­ni, gdzie Lisa spała głę­bo­kim, bez­piecz­nym snem. Po­ło­ży­łem się obok i za­mkną­łem oczy. Tym razem szyb­ko zna­la­złem się na gra­ni­cy snu(.), a (M)mózg, w spo­wol­nio­nych prze­pły­wach im­pul­sów, wy­kre­ował obraz sowy, gar­dło­wo wy­krzy­ku­ją­cej swoje wo­jen­ne ban­zai!, by naraz zmie­nić ją w zie­lo­no­pió­re­go ptaka o dwóch gło­wach z pa­ła­ją­cy­mi czer­wie­nią ocza­mi. (podziel)

Wtedy zo­ba­czy­łem go po raz pierw­szy.

Rano obu­dzi­łem się zlany potem i głową na­peł­nio­ną strzęp­ka­mi snu w

Cytat:
– Dzień dobry, ja w spra­wie de­ra­ty­za­cji(.)

Cytat:
– Cicho, ciem­no, cie­pło. – wy­ja­śnił. –
- usuń spację na początku i kropkę po ciepło.
Cytat:
Prz­yn­ajmniej, tak mi się w pierw­szej chwi­li
- chyba tu bez przecinka
Cytat:
Facet zro­bił swoje i od­je­chał z war­ko­tem sil­ni­ka, a ja tej nocy, oraz przez dwie na­stęp­ne(,) na­słu­chi­wa­łem, czy nie usły­szę po­spiesz­ne­go tu­po­tu ma­łych łapek, albo ner­wo­we­go pisku, lecz nic ta­kie­go się nie zda­rzy­ło. Facet miał rację –

Cytat:
Po­czu­łem, jak ulga rodzi (się) gdzieś w oko­li­cy splo­tu sło­necz­ne­go, i spły­wa wzdłuż ciała

Cytat:
która z ci­chym szme­rem mo­ni­to­ro­wa­ła czyn­no­ści ciała(organizmu), wy­glą­da­ją­ce­go jak mar­twe.

Cytat:
Naj­praw­do­po­dob­niej odłą­czył (się) od stada, może chory,

Cytat:
Wie­dzia­łem, że mój dług ro­śnie z każdą mi­nu­tą jej obec­no­ści.
- wiem o co chodzi, jednak warto dookreśli o jaki dług idzie i kto jest wierzycielem
Cytat:
Prze­szła szyb­kim kro­kiem przez pokój, a wrona od­pro­wa­dzi­ła ją peł­nym sku­pie­nia
ru­chem głowy. Mama po­ru­szy­ła ręką w górę i w dół, a czar­ny dziób za­kre­ślił ten sam tor. Gdy sta­nę­ła w bez­ru­chu, ptak stra­cił nią za­in­te­re­so­wa­nie,

Cytat:
Gdy­bym miał wy­bie­rać, pierw­szy wa­riant był zde­cy­do­wa­nie ko­rzyst­niej­szy, więc z chę­cią bym się na niego zgo­dził, gdyby tylko pa­mięć ze­chcia­ła mi nie pod­su­wać ob­ra­zów nie­ży­wych szczu­rów, wrony, sie­dzą­cej na pa­ra­pe­cie po­ko­ju Lisy, a także wizji dwu­gło­we­go ptaka ze snu i pu­stych oczu ko­le­sia, bie­ga­ją­ce­go po ogro­dzie z usta­mi wy­peł­nio­ny­mi beł­ko­tem o ja­kiejś pani ze świe­tli­stych(mi) wło­sa­mi, czy in­nych, nie­zna­nych mi oso­bach.
- podziel
Dobra Cobra dnia 14.07.2015 07:38 Ocena: Świetne!
Horror jak się patrzy! A to jeszcze nie koniec.

Czy można cofnać bieg wypadków, czy mesczyzna nie osiwieje a Lisa ulegnie przebudzeniu? Czy ptak odleci a mama nie zeświruje? Te i inne pytania się cisną do glowy.


Cdn.


DoCo
Figiel dnia 15.07.2015 10:05
amso, wybacz, że odpowiadam z opóźnieniem, ale kilka dni byłam bez netu, a dziubanie w telefonie przekracza moją cierpliwość ( ta klawiatura tylko wygląda na zwyczajną, w rzeczywistości działa szybciej niż ja myślę).
Ciesze się, że rozbudziłam ciekawość i jeszcze troszkę - mam nadzieję - zajmę Cię historia Marka.
Błędy słusznie wykazane zaraz poprawię. Mówisz:
Cytat:
Mam wrażenie, że coś nie tak jest z przecinkami


Ja mam dokładnie to samo wrażenie, choć robię co mogę:) Serdecznie ich nie lubię, mają złośliwość chochlika i naturę pchły.

DoCo,

oj tam, od razu horror:) Krew się nie leje, głowy nie lecą, flaki nie fruwają. A i tak biedak ma pełne ręce roboty, choć klasyczne zombie nie czyhają na niego za każdym rogiem.
Zapraszam pod kolejną, trochę się wyjaśni:)

Pozdrawiam serdecznie:)
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
ks-hp
18/04/2024 20:57
I taki autor miał zamysł... dziękuję i pozdrawiam... ;) »
valeria
18/04/2024 19:26
Cieszę się, że przypadł do gustu. Bardzo lubię ten wiersz,… »
mike17
18/04/2024 16:50
Masz niesamowitą wyobraźnię, Violu, Twoje teksty łykam jak… »
Kazjuno
18/04/2024 13:09
Ponownie dziękuję za Twoją wizytę. Co do użycia słowa… »
Marian
18/04/2024 08:01
"wymyślimy jakąś prostą fabułę i zaczynamy" - czy… »
Kazjuno
16/04/2024 21:56
Dzięki, Marianie za pojawienie się! No tak, subtelnością… »
Marian
16/04/2024 16:34
Wcale się nie dziwię, że Twoje towarzyszki przy stole były… »
Kazjuno
16/04/2024 11:04
Toż to proste! Najeżdżasz kursorem na chcianego autora i jak… »
Marian
16/04/2024 07:51
Marku, dziękuję za odwiedziny i komentarz. Kazjuno, także… »
Kazjuno
16/04/2024 06:50
Też podobała mi się twoja opowieść, zresztą nie pierwsza.… »
Kazjuno
16/04/2024 06:11
Ogólnie mówiąc, nie zgadzam się z komentującymi… »
d.urbanska
15/04/2024 19:06
Poruszający tekst, świetnie napisany. Skrzący się perełkami… »
Marek Adam Grabowski
15/04/2024 16:24
Kopiuje mój cytat z opowi: "Pod płaszczykiem… »
Kazjuno
14/04/2024 23:51
Tekst się czyta z zainteresowaniem. Jest mocny i… »
Kazjuno
14/04/2024 14:46
Czuję się, Gabrielu, zaszczycony Twoją wizytą. Poprawiłeś… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty