Niewielkie ognisko z wolna dogasało, radośnie igrając setkami płomyków, kiedy nieśpiesznie jedli pieczone, soczyste flądry, smakowicie pachnące w połączeniu z sosnowym dymem, kupione u pana Williamsa, starego, poczciwego rybaka, nabite na długie kije.
To on polecił im to miejsce na plaży, by tam rozbili namiot, bowiem twierdził, że to wymarzony raj dla zakochanych, chcących każdą, szczerozłotą chwilę spędzić z dala od zgiełku i poczuć, jak nocą księżyc zachęca do miłości, a za dnia słońce czule pieści ciało.
Był lipiec, namiętny i gorący, niczym ta mała, którą zabrał nad morze, aby spróbować, jak mogłoby smakować „wspólne życie”, upojne minuty, kiedy był z nią w wodzie, a ona, obejmując go w pasie nogami, dawała całą, młodą kobiecość, nieświadoma tego, co dzieje się w jego głowie, niezwykłe sekundy, gdy czuła jego pocałunki, ale nie znała myśli.
Przed nim nie miała innych, więc pragnęła, by życiowy debiut stał się wiecznością.
Mówią, że to, co pierwsze, bywa tym, co ostatnie, i ona w to wierzyła.
Czy była to naiwność, czy „pomaganie przeznaczeniu”, trudno rzec.
Jeśli czas potrafi stanąć, stało się tak tamtego lata, na cichej plaży, kiedy byli ze sobą, i Mary poczuła to już w noc, gdy tuż po przyjeździe wziął ją w namiocie i sprawił, że ziemia się poruszyła – dla niej nieznającej tej magii, jaka potrafi połączyć kobietę i mężczyznę.
Kiedy pojedyncze, siwe włosy oblały pewnej jesieni srebrem skronie, zrozumiał, że minęło wiele lat, odkąd bezskutecznie próbował określić swoje miejsce „tu i teraz”, zdając się na mętny nurt życia, porywający go ku kobietom, których nawet nie rozumiał, ponieważ nie dopuściły go siebie w niewielkim bodaj procencie, jednakże działały jak osobliwy magnes, choć przyciąganie to i jego istota pozostały dla niego zagadką.
Zrozumiał, że dotąd był tylko z tymi, które wywoływały w nim pewien nienazwany lęk.
Podniecało go to, ale też niepokoiło, choć zbytnio się tym nie przejmował.
Był jak ćma, lecąca do świecy – im większy płomień, tym bardziej przyciągał.
Kochał się tak czuć, niepewnie, jakby stąpał po cienkim lodzie.
Te godziny oczekiwania na telefony, których nigdy nie było, na spotkania odwoływane w ostatniej chwili, te słowa, które lekko rzucane raniły, ale słodycz ta nie pozostawiała urazów – zachęcała do poszukiwań dziwacznego owocu, gorzkiego, lecz jakże własnego, do szukania bólu, namiętnej przystani, postrzeganej jako powietrze, którym się oddychało.
Im bardziej tego pragnął, tym cel oddalał się coraz szybciej.
Bywały chwile, gdy w głowie miał niezatarty przez czas obraz tej pierwszej, słodkiej Lilly, czułej i bezbronnej, którą kochał dziewiczą miłością, jedyną, jaką w życiu zaznał, i kiedy zginęła pod kołami pędzącego pociągu, prowadzonego przez pijanego maszynistę w deszczowy, paskudny Halloween, coś na zawsze pękło.
Gdy ognisko w końcu wypaliło się, a w niebo wzbiły się gęste, siwe dymy, delikatnie wziął Mary na ręce i wszedł do morza, czując jak tuli się do niego, ufna, wpatrzona jak w księcia z bajki, co pojawia się tylko w jedną, lipcową noc, by nad ranem rozpłynąć się w porannych mgłach.
Całował czule i niespiesznie jej młode piersi, językiem namiętnie błądził po miękkim ciele, a szalony księżyc, ten wieczny zawadiaka zdawał się rubasznie uśmiechać pod nosem, szczęśliwy, że tych dwoje w nocną godzinę sięgnie gwiazd, a plaża będzie rajskim kocem, rozłożonym tylko dla nich, by gorące minuty stały się wiecznością.
Jej nie przeszkadzało nic: ani to, że był starszy od jej ojca, ani to, że nigdy nie powiedział, że ją kocha, a to, co do niego poczuła, musiało wystarczyć dla nich obojga.
Wiedziała też, że potrafi z tym żyć, znajdzie w sobie tę siłę.
Potem, gdy leżeli na kolorowym ręczniku, powiedziała:
- Czasem jesteś taki nieobecny, odległy, a ja czuję się wtedy, jakbym śniła cudzy, zły sen, w którym nas nie ma. Dlaczego tak mało cię znam? Czy był, kiedyś ktoś?
- Napisałem dla ciebie wiersz – powiedział Mike.
- Ty nie piszesz wierszy. Nie jesteś romantykiem.
- Tak, ale wiedziałem, że powiesz to, co właśnie powiedziałaś.
- Będziesz dla mnie pisać? Może poprzez to bardziej cię poznam. Wiesz, ja tak bardzo…
- Nie, to był pierwszy i ostatni raz. Posłuchasz?
- Tak.
pytasz mnie czy zostanę
w słońcu i w burzy
do ostatniej kropli czasu
pytanie to jest jak tornado
jeśli nigdy pomnożysz przez zawsze
otrzymasz odpowiedź
- Smutne.
- Tak myślisz?
- Co mi powiesz, na tej plaży? Niewiele do mnie mówisz. Uwielbiam barwę twojego głosu.
- Masz piękne ciało, kiedy cię czuję, jest mi naprawdę dobrze.
- Inne też mają piękne ciała.
- Tak, mają.
- A wiesz, że Johnny Cash przez całe życie kochał tę samą kobietę?
- Tak. Chciałbym być jak on.
- To czemu nie jesteś?
- Nie wiem.
Następnego dnia pan Williams podpłynął bezszelestnie kutrem w miejsce, gdzie stał ich namiot, i zgasiwszy kubańskie cygaro, poczuł, że życie to naprawdę świetna sprawa.
Mike właśnie robił śniadanie, i kiedy zobaczył starego rybaka, wesoło zagadał:
- Ale ja nie płynę. Mam chorobę morską. Ktoś w końcu musi pilnować domostwa.
- No, coś ty, młody człowieku, puścisz swoją łanię z takim capem jak ja?
- A jakoś się pana nie boję. Skoro sama chce.
- Mówiła, że nigdy nie była na morzu, że chce popływać, więc co, mam odmówić?
Może mam już dziewięćdziesiąt lat, ale wciąż jestem w pionie, chłopcze, i cholernie dobrze mi to wychodzi. Oby tak dalej. Po wszystkim odstawię ci ją pod sam namiot, ok.?
- Jasne, panie Williams.
- Nie ma to jak noc na wodzie, kiedy młode dziewczę opiera głowę na twoim ramieniu i ufa ci, że wszystkie porty świata są na wyciągnięcie ręki. Żadne słowo tego nie wyrazi. To mnie odmładza, czuję się wciąż potrzebny, choć pogasiłem już po moich światła. Sam jestem. Miło dać komuś radość. I wiedzieć, że później będzie to wspominać jak piękny sen, który nie musiał się przyśnić, ale się przyśnił. Chyba dobrze to ująłem, co?
- Lepiej nie trzeba.
- Zatem, mój drogi, dam jej rejs, jakiego nigdy nie zapomni! Jakem Williams, John Williams.
Masz to jak w banku. Potem czekam na dobrą whisky, dobrodzieju.
- Ma się rozumieć, dla pana wszystko.
Elizabeth, Sonia, Ella, Wendy, Lola i wiele innych przelotnych twarzy.
Czy cokolwiek pozostawiły po sobie?
Czy może paradoksalnie utwierdziły w przekonaniu, że trzeba obejść wiele trefnych ścieżek, cuchnących zaułków, by w końcu wejść na tę jedyną, właściwą?
Rozkoszne chwile, szampan, drogie knajpy, świty, oglądane z luksusowych apartamentów.
A może wszystko to nic nie znaczy, jest urojeniem, w którym chciało się być?
A ona, Mary, kim jest, kim jest naprawdę?
Kolejnym zwidem?
A może jej nie ma, może to tylko projekcja mózgu, nadmorskie marzenie?
A co, jeśli nie?
Przez dwa dni, długie jak marazm i szerokie jak nicość, poznał wbrew sobie metr po metrze prawie całą plażę i bezmiar morskiej toni, kiedy to uporczywie wypatrywał punktu, który winien się pojawić, jednak tak się nie stało – tylko mewy znaczyły niechciany ślad, natrętnie, hałaśliwie, nerwowo, jakby słowo lekko rzucone na wiatr, miało wrócić lichą bzdurą.
Tylko morze milczało jak zaklęte, chowając upragnioną tajemnicę.
Cichy błękit szeptał niewyszeptane, bo czasem dźwięk nie jest dźwiękiem.
Ile kilometrów przemierzył, trudno by dochodzić, jednak nadal głęboko wierzył, wciąż w najgłębszych otchłaniach duszy był pewien, że lada moment ujrzy starą krypę pana Williamsa i wszystko będzie jak cofnięty film, którego tak naprawdę nikt nigdy nie puszczał, i potem…
Czy to, co nastąpi, coś zmieni?
A może już zawsze będzie oczekiwanie na łódź, która ma przywieźć odpowiedź?
Może być to niechcianym prezentem, albo kluczem, który otworzy dotąd zamknięte drzwi.
Nikt nie zaalarmował, bo sędziwy rybak był od lat wdowcem i nie miał już bliskich, mieszkając w małym domku na obrzeżach miasteczka, z dala od innych domostw.
Tamtej paskudnej nocy sprawy przybrały naprawdę zły obrót: nie wiadomo czemu w kutrze zgaszono światła, i gdzieś, w nocnej godzinie doszło do zderzenia – inna łódź, pełna zapijaczonych do nieprzytomności mężczyzn, bełkoczących gardłowo po hiszpańsku, uderzyła z całym impetem w łódź pana Williamsa i ogień, jaki potem wybuchł, strawił obie jednostki, posyłając je rychło na dno, szybko i bezlitośnie, jakby cała ta koszmarna scena była wymysłem chorego umysłu.
- Co podać? – zapytał śniady barman, uśmiechając się na widok jedynego w lokalu gościa.
- Sto gram wódki – odpowiedział Mike. – I śledzia. I piwo na popitkę. A potem powtórka.
- Się robi, szefie.
- Wiadomo coś?
- Nie. Nawet nie wiedzą, gdzie zatonęli.
- Nikt nie ocalał?
- Chyba nie. A czemu pan pyta?
- To już nie ma znaczenia. Czasem na wszystko jest za późno, choć jeszcze wczoraj można było zmienić wiele, bardzo wiele. Wie pan, jak to jest być głupcem?
- Raczej nie.
- To nietrudne, wystarczy nie widzieć tego, co daje życie. Traktować je jak wieczną zabawę.
Ale z każdym, uciekającym dniem ma się wrażenie, że dłonie chwytają tylko wiatr, nic nieznaczące powietrze. Czas boli, czas gniecie niewidzialnym ciężarem. Ten tunel nie kończy się światłem. I powiem panu coś jeszcze.
- Tak?
- Potem nie czuje się nic. Mijają godziny, układając się w dni, tygodnie, miesiące. Nie czeka się, bo niby na co. I właśnie wtedy, nieoczekiwanie…
- Co chciał pan powiedzieć?
- Wierzy pan w to, że jedna chwila może odmienić całe życie człowieka?
- Nie wiem, raczej nie. Zależy też, co to za chwila.
- Kiedy nagle rozumiemy, że czegoś już nigdy nie będzie. Wtedy wiemy, że te narodziny popchną na inną drogę, jaką się dotąd nie szło, wsiądzie się do pociągu, który nie jedzie na żadną stację.
- To przykre. Czy pan chce mi coś powiedzieć?
- Właśnie wsiadłem do tego pociągu.
- Pogadałbym jeszcze, ale niedługo zamykamy.
- I tak miałem już iść. Jutro będę daleko, w swoim świecie. Chyba już nigdy nie zobaczę morza. Wiem to na pewno.
- Powodzenia.
- A co to?
Tej nocy nie zmrużył oka, siedząc przed namiotem i wpatrując się w falujące cicho morze próbował przypomnieć sobie twarz Mary, ale jej obraz, dziwnie rozmyty, uciekał.
Choć minęło kilka dni, wciąż czuł zapach tamtego opalonego ciała, smak pocałunków, odbierał to bardziej zmysłami niż pamięcią, weszło to w jego jestestwo i pozostało.
Wiedział też, że nigdy nie zapomni tej małej, mimo że znali się zaledwie trzy miesiące.
Powoli do obolałej świadomości docierało „nowe”, i to, że od tej pory lato nie będzie kojarzyło mu się z kochaniem, stanie się znienawidzonym, wstrętnym listopadem.
Gdy świt cicho pieścił budzącą się do życia ziemię, powoli zaczął się pakować, po tym jak pospiesznie złożył namiot, patrząc nań bezosobowym spojrzeniem kogoś, kto odchodzi.
W porcie miał zaparkowany samochód, piekielnie szybkiego, czarnego SLK, ale wiedział, że zaraz po powrocie do domu sprzeda go i kupi inny.
Kiedy już szedł plażą, dźwigając cały swój skromny „dobytek”, przez moment wydało mu się, że w oddali zamajaczyła ledwie wyraźnie ludzka postać, niewielka, niczym ciemny punkt.
Jednakże z czasem stawała się coraz większa, by po chwili dostrzegł także, że to kobieta, bez wątpienia, trzymająca pod pachą wielki, pomarańczowy materac.
I gdy była już bardzo blisko, dogłębnie poczuł, jak przedziwny, nieznany dreszcz przeszedł go od stóp do głów, niczym zapowiedź losu, który zawsze stawia na swoim i każdemu da to, co mu pisane: tam, przed nim, prawie na wyciągnięcie ręki, stała Mary, żywa, choć widać było na jej szczupłej twarzy wielkie zmęczenie, lecz oczy mówiły co innego – płonęły jak wtedy, kiedy był z nią w morzu.
Na jej widok instynktownie rzucił wszystko, co miał w rękach, i niewiele myśląc podbiegłszy, zaczął całować, dziko, opętańczo, jakby jutro miał się skończyć świat, świat, w którym była ona, już tylko ona, i teraz tuląc się do niego, odwzajemniała jego pocałunki, jakże nowe, jakże dotąd nieznane.
Już nie paraliżowało ją przerażenie, nie było nieludzkiego wyczerpania – był tylko on, któremu nie zada już „tamtych” pytań, „teraz” stanie się długo wyczekiwaną wiecznością.
- Ty żyjesz… - wyszeptał z trudem.
- Jakoś tak wyszło. Gdyby nie ten materac, straciłabym cię. Nigdy tego nie pojmę – odpowiedziała, z trudem uśmiechając się. – Byłam już po drugiej stronie tęczy. Nie czułam nic, coraz mniej było mnie, a więcej tego „czegoś”, czego się nie widzi, ale zawsze „wtedy” wyczuwa gdzieś, bardzo blisko, niebezpiecznie blisko.
- Ty żyjesz, malutka – mówiąc to, przytulił ją mocno i poczuł, że drży. – Już nie pozwolę ci wypłynąć w morze, wiesz?
- Wiem, Mike.
- Chodźmy do smażalni. Dziś jest świetny dorsz z bukietem warzyw. Pewnie jesteś bardzo głodna. Głupio pytam. Duży Teddy, ten wesoły facet, który ma knajpkę przy molo robi go jak nikt inny.
- Dla nas zrobi tak, jak jeszcze nigdy nie robił, choć jeszcze o tym nie wie – powiedziawszy to, pocałowała go tak, jak jeszcze nikt go nie całował, i w chwili, gdy to robiła dostrzegła, że jego twarz jaśnieje, jest jak najczulsze spełnienie, którego mogło nie być, jednak było.
Potem długo patrzył w jej zielone oczy, wciąż nie wierząc, że to się dzieje naprawdę.
Jednak nie był to sen: jej ciepła dłoń, wpleciona w jego upewniała, że nie śnił.
A nawet, gdyby wszystko okazało się jedynie sennym zwidem, chciałby w nim pozostać po kres czasu, byle z nią, z nią tylko - ze swoją Mary.
Tam, gdzie lato czule pieściło słońcem – nad morzem.
Wtedy w lipcu, tamtej niedzieli.
Cykl: Tamtego lata nad morzem
14 lipca 2015
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt