Przesiąknięty - jackass1408
Proza » Inne » Przesiąknięty
A A A
Od autora: Jebany Humpty Dumpty w czerwonym kostiumiku
Podszedł do mnie i mówi: „Cyku, cyku”.
A ja mu na to:
"Beng beng!"
Klasyfikacja wiekowa: +18

Przesiąknięty

            W końcu wsiadłem do pociągu. Ale jak to, nic nie ma przedtem? No jest. Jest grubas, co dał mi ćwiarę Krupnika o wiele za drogo, a potem nie przyjął zwrotu, gdy już drobne i banknoty wyściełały samotną przestrzeń kasy. Zrobił niby smutną minę w tej samej chwili, w której zapytałem o promocję i pokręcił łepetyną chyba na korbę i delikatnie wzruszył ramionami ewidentnie pociągnięty za sznurki, wyrzekając: „Za późno”. O ćwierć chuja i pół pizdy za dwa gwizdy za późno na smak cytrynowawy w ilości zaiście podwójnej i fachowo podanej bez przepoi i zagryzy za smakiem tak podjarającym, że aż skowyt wynurza się z krtani na światło gwiazd i lamp, i ludzi.

            Nie spać! Zwiedzać! Zapierdalać! I tak wkoło by się chciało, niestety jak zwykle nie daje się rady, i zimno trzepie, i zmęczenie ogarnia, że nawet na następny koncert nie chce się iść ani nic. Kaszana nieziemska. Co poradzić? Człowieka rozkłada taka niesamowita błogość i ciemność, gdy tylko wtarabani się do namiociku. Choćby na chwilkę legnąć sobie i przymknąć oczęta. A potem budzisz się, wydawałoby się, zaledwie po sekundzie, uświadomiwszy sobie po chwili, iż od sceny nie dobiega już żaden szmer, ani nutki nie porwał wiatr w wielkodusznym celu nastroszenia twoich czułek, wystawionych ze śpiwora jako jedyny fragment człowieka, nie przemarznięty nadal do kości, bo przecież rozgrzany, ach, nawet nie wiesz jak, i wciąż wibrujący w bólu i nostalgii za koncertem, który cię ominął i nie wróci już, gdyż życie ma to do siebie, że wszystko rozpieprza, wszystko rwie na strzępy a twoje marzenia i sny o bezustannym potoku nażywej muzy popowej, pankowej, metalowej, rockowej czy choćby rokokowej(a chuj – to wszystko chuj… czasem mały… a potem jeszcze większy) niweczy w pizdu i pył, wdeptuje w ziemię z bananem ujarania zielskiem prosto z holenderskiego kosmosu o napisie na etykietce wyrwanej z zeszytu do polskiego, w te grube cholerne linie, brata małego, ach jak!, ach w dupę!, i wciąż (o dziwo! o męska! o żeńska i obojniacza!) nie uzależnionego, bez alfy, bety i gammy w swych niewciągających wciąż niewłochatych dziurkach nosowych dwóch nie inaczej, bez cienia mocarza na swym samiwieciektowie czym o świcie, gdy mała ruda karze nie zdrapywać już betonu z ulicy, a tak byś chciał wreszcie dokądś się dokopać. A nie, to kwas. Mocarz najpierw zabija, taki cwel mocarny. A co se nie jebne! – mówią dzieci. Te zazwyczaj, co wychodzą na przerwie na fajkę i wychodziły od dziecka, gdyż tak je wychowano i z dymem rosły albo, jak coponiektóre zostały w tym dymie, w kłębach siedzą teraz, podpompowując się tylko od czasu do czasu całym syfem, jaki im podają prosto do łapek, by brać, och brać, ich kochana i kurwa jego mać również mogła, a potem otworzą się bramy niebieskie, które okażą się bekstejgem i wywiąże się i dla nich znajomość z nieznajomymi, a jakby ściśniętymi między krótką spacją i kropkami słowa wydumanego: sku...sy..ny. Czyje? – zapytają oniemal, gdy już tłum z sił opadnie i pierdolną z fali, aby zagrzebała ich ciała młode i piękne pogolandia nienasyconych nimfetek w opętańczym stuku kopyt na biegu stukonnym, o którym marzy jednoosobowy tłum na promenadzie podczas zawiei. I choćby mieli w glanach czerwone sznurówki, choćby Wiatry Zmian Skorpionsów umieli wygwizdać na medal, a potem nucić i nucić, nawet na rękach wibrującego na maksie tłumu rządającego niemożliwego, z apetytem, ach jakim, tego nie wie nikt i nie uroniliby fałszywej nuty z aparatu gębowego, choćby wierzyli, że Lennonowi się nie marzyło, Cobain się nie zabił, a Magik poleciał zamiast spaść na ryj, na beton, w samych klapkach i slipach, choćby, choćby i ich serca przepełniała miłość do braciszków i siostrzyczek, jakby dopiero co zostali nawróceni, w przeciwieństwie do mnie, któremu to na najważniejsze pytanie nie została udzielona prawidłowa odpowiedź, bo nie, on nie chciał widzieć oblicza kościoła, nie chciał widzieć murów wznoszonych cegła po cegle, tylko po to, aby księżulom w zamian za celibat żyło się hajlajfowo. NIE! On nie chciał widzieć Boga w trzech postaciach, ponieważ od zawsze tego było za wiele, przynajmniej o jedną postać, on nie chciał wierzyć, że napełnienie, dajmy na to, takim Duchem jest odczuwalne fizycznie, bo, kurwa, nie potrafił uwierzyć, nie do końca, co z drugiej strony było niemal tak śmieszne, jak to, że podpierdolono mu namiot lub to, że cuda, jeśli ich natłok nie był zajebiście skumulowany, tylko z umiarem jakimś, mogły, zakładał, że miały do tego prawo, niemal jak człowiek do oddychania, się zdarzyć, a tu i teraz, i jeb, i pierdu! Pierdu. Pierdu? Choćby mieli lat dwadzieścia, ba, szesnaście, mało, trzynaście… TAK! Choćby nazywali się jak ludzie i nosili nawilgłe od potu lub grzybowej wody powłoki, choćby nie żal im było zamoczyć dupę, by odzyskać ją na własność, choćby historii nie wyrzekli się i nie zaparli nawet pod bardziej okrągłym lub kwadratowym niebem, gdzieśtam w Maseczjusets albo Czikago, gdzie zapytaliby ich: „A ty co tak siedzisz?” –  Odrzekliby wtedy: „To przez mesjanizm, rozumiesz? Polakiem jestem i nic, co łączy się ze składaniem samotnych ofiar na drodze do wspólnego jutra i jakimś takim mniej grzesznym wydźwiękiem nie jest mi obce. I niech mi powiedzą: Trzeba iść na bagnety. I niech poświecą, bo lekko ciemnym chujem pomalował świat artysta jeden na milijon. I pójdę, jednak najpierwej spytawszy: PO Gówno? – z obowiązkowymi łzami w oczach i skomleniem iście psim – PÓJDĘ! POLECĘ! – Żeby tylko rzekli, że tak trzeba, że kraj i ludność jego przenajświętsza, składająca modlitwy zdecydowanie odmienne od tych z „Dnia Świra”, gdzie sąsiadów nie wielbiono, to mało powiedziane i uchybione lekko na zakręcie wywrócone podwoziem do góry, z mostkiem zerwanym, tak tylko, jakby, och oby, bebechy nie doznału uszczerbku. Któż by je poskładał na wypizdowie, którego nie zamawiałeś a przyszło, o które wcale się nie prosiłeś, a wjebało się w japonkach plus białych skarpeciorach, mówiąc: „Bierz mnie, będzie wspaniale, złączeni własnym blaskiem popłyniemy w kosmos”. A tam nie ma nic, wiesz o tym? Widziałem na filmach. Ciemno, zimno i trudno jakoś o łyk świeżego powietrza. Widziałem to. Ty to widziałaś. Wiesz, dziś napisałem list do ciebie moja miła: „Abyś długo umierała i krótko, krótko żyła”. Nie czytaj. To pomyłka. Byłej chciałem wysłać, a wyszło nieluksusowo jak zwykle. Zapytała mnie: „Znamy się?” Stała w drzwich, jak ja dzisiaj setki tysięcy razy odwzorowując każdy niuans tamtej sutuacji sprzed trzech tysięcy lat i babrając się we własnych flakach pogrążonych w żalu i tęsknocie, dodając wciąż coś od siebie, tak, aby powstał pełnometrażowy film – oczywiście polski, ambitny co nie miara, lecz gdzieś około trzeciej, czwartej minuty nabierający wody i titanikujący ku zagrzebanej w oceanicznym mule Atlantydzie. Co słyszałem ostatnio? Że Atlantyda chuja najprawdziwszego, murzyńskiego być może, nie utonęła. Dryfuje se gdzieś po ciepłych wodach i wielce oczekuje na swojego Kolumba, który wpław przepłynie glob, wszerz i wzdłuż, aby następnie dojść do wniosku, że Atlantydę widział, ma się ona dobrze i śle pozdrowienia w nieodkorkowanej butelce nieatlandczykom wszystkim, którzy aż do tej pory ostali się na pustkowiu zwanym zawczasu kontynentem. Choćby wszystkie kawałki Dżemu znali na pamięć i nie mylili ich z Konfiturami, choćby umieli przygrywać do nich harmonijką, nosili długie kręcone włochy na jajajach Kokodżambo i pod pachorami, choćby nie groził im pinkflojdowski sarkazm w klasie, psychodencingowa nocka w celi zwanej wypiździanym namiotem z fontanną fontann po samym środku ani nawet kultowy poranek po tym wszystkim w toni niezbyt niebieskich rzygów iście kolorowych o zapachu i smaku przyprawiających o drżenie wewnętrznych powiek i obłędne tango synaps prosto z kraju przekwitłej tikitaki, malagi i kasztanków. Choćby dzień w dzień zapieprzali autostradą do piekła i z powrotem za rączkę z członkami ejsidisi, nie prosili o litość żadnych aniołów ani nie grali im nieziemskich solówek(których niektórym, nie wytykając palcami faktów po faktach z ludźmi po ludziach, nie udało się, kurwa jebana, zobaczyć na żywo i do tej pory, nie omieszkując złachanej dupy, samobiczują się za to klamrastym pasem o wydźwięku złym co najmniej), nie odpierdalali zbombionych faz w swoich głowach rodu kranberich, gdzie zombie stają się zombie pod naporem bomb, czołgów i ganów, gdzie dla ludzi nie ma miejsca, a wojna przygarnia wszystkie zbłąkane dusze, by tylko skraść je na moment, mgnienie oka niedosłowne, nadziać na pal i rozbebeszyć, żeby się działo, żeby jeden facet mógł powiedzieć: „Dobra robota, panowie. Chwila, dwie i medal złocistokrwisty(kielecki?) przyznamy, a tłumem świadków i mętnych męskich czirliderek/czirliderów zatrząśnie erupcja świężutęńkich hormonów, niczym te bułeczki z piecyka prosto” – tak! – te same, do których potrzebny jest kompresor, by trzymały jako taki pion, cieszyły oczy, a gdy przyjdzie na nie chrapka okazywały się kolejną pustą skorupą, obtoczoną w panierce fałszu i pychy, gdyby nie pierwotny głód, zwany polubownie gastrofazą, który omotuje całą banię od końcówek przetłuszczonych i usyfionych, a co!, włosków po ostatni kłak zwisającej nierówno i zdecydowanie nieschludnie brody, którą tak uwielbiasz i której tak nienawidzisz, którą ściąłbyś na zero, jak glacę coponiektórzy tną, ale wrosła się suka kudłata głęboko i ani myśli się odkorzeniać. Nie to, że zapuszczałeś. Skądże. Jakbyś śmiał. Po prostu. Budzisz się po tygodniu, a tu jest. Krzaczasta i kępczasta, jednak całkiem dorodna, jak na małoletnie dziesięciolecia łysej żuchwy. Piękna ci się wydaje? Nie. Niezbędna? A i owszem. To dzięki niej o dowód nie pytają twej nastoletniej głowy, co drugi sklep z apetytem, dajmy na to, na wino – po co oszczędzać wątrobę, co dzień słyszysz, radio nadaje, tożsamość ofiar nie znana, liczba tym bardziej, lecz są, widzimy to na ekranie, setkach milionów ekranów, skumulowane niczym totalizator od święta ciała. Nie masz czelności odmówić butelki, niucha, bucha, hasz komory, bomby, wiadra, łyka, dosłownie niczego, wszystko przyjmiesz jak mają gest, gdyż od zawsze mówili: „Bierz jak dają, najwyżej będzie na później, hop siup, jeb, gulgul, fyyy, ssss, bez wpływu słabiutko, nędznie, podrzędnie, jak taka knajpa pośrodku pustej przestrzeni, skąd nawet właściciela, barmana, kelnera i sutenera w jednej osobie( i tutaj wierzę!) wywiało na drugi koniec świata do kolejki za chlebem o nazwie nie polszej, a smaku normalszym, schemiowanym znaczy, ważne, że zapychającym po brzegi i rozpętującym antyburczącą rewolucję w twym, tuż nad twym mięśniem piwnym dożywionym i sterczącym jak przystało, żółądoniuniem żebrzącym o drobne przysmaczki, drobniejsze też.

             Mówili: „Chciałbym pojechać w siny kraj, nie całkiem sąsiedni, ale jaja nie te i pyta mniej stercząca niż kiedyś, wiesz człowieku, libido”. „Wiem, bido, wiem, współczuję serdecznie również, jak i składam kondolejencje osobom trzecim i pierwszym, przydawkom, zaimkom i rzeczownikom, a co!” A gówno niemyte, obszarpane i świeżo zdrapane ze ściany niebetonowej, a jakby, nie ceglanej, a między czerwienią i oranżem pośród mieszanki kolorów, nie regipsowej, a dającej się przebić glanem, nie suporexowej, a zdatnej do wciągania niuchami głębokimi, jak Rów Mariański gdzieśtam na mapie z gimnazjum, kiedy to również twojemu znajomego kazano szukać samozszokowanej swoim autentycznym wydźwiękiem Czumulungmy. I zgadnij co? Sterczała tam – pierdolony szczyt świata, podest ceppelinowskich schodów do nieba, po których właśnie przyjdzie ci wejść i ci, i mi, a strach nie opuści nas nawet na moment ani zachwyt, a majestat będzie przyćmiewał widnokrąg i jarzył się o tam, tuż tuż, rączki zbyt krótkie, gość z góry, lub, niewykluczone, z dołu, poskąpił centymetrów nie tylko twojemu niezjednanemu kompanowi dziecinnych zabaw w piaskownicy, gdzie widziałeś dłuższe dżdżownice. I choćbyś wcząchnął glizdunie co do sztuki, sikiem wirującym traktując konwenanse, to wszystko CHUJ! – drzesz ryja, po chwili czując, jak właśnie wszystko w chuj zmierza, lecz za wolno, stanowczo za wolno, nie doczekasz się, co roku to samo, nie, nie, teraz chuj, musi tak być, nie zwlekaj Chuju, stańmy się jednym. Lecz on zwlekł. I znów nic. Poniżej pasa i jakichkolwiek oczekiwań. Jesteś rozwlekły – chujowy i chujujaśny, a nie, co nie, tonie na klatce po betonie, a słowa jej, jak pięści, wdzierają się pod maskę i twierdzisz, że już wiesz, wydało na świat cię, dwóch takich, co wyrwało z ust głodujących paschę, sprzedali cię za grosze, bo byłeś im zbędny, mówili wszystkim proszę, proszę, proszę, jesteśmy w chuj pewni.

            Myślałem, że ani słowa więcej z przepastnej otchłani słownika nie wyduszę, a tu proszę, zdziwko, kolejny rwący potok leci i już wiem… Gumy niekoniecznie do żucia, cygarety(pierwsza paka w żyćku, a co), lustereczko powiedz przecie – niestety albo stety nie było, bo na nic mi ono(uroku nie doda, a zbędną samoświadomością zakłóci intensywność przeżyć) – scycora też nie uświadczysz, będzie masła bez. Kasjereczka leciusienienko zszokowana, że taki obdartus ją zapytuje o takie rzeczy pośrodku nocy, w mieście zawszonym. Że o takie rarytasy, frykasy, dziwolągi śmie ją zagadywać gość z całym życiorysem upchanym konkretnie do naplecnego torbacza, bez którego ani śmie ruszać się w szeroki świat połączeń międzymiastowych. Ludzie w rozciągniętej nagle kolejeczce zszokowani widokiem gum lateksowych, wyciąganych spod kasy i oddawanych z namaszczeniem prosto w żądne łapki tego, co wyrzekł słowo magiczne: „Prezerwatywy”. I mienią się w słońcu, różne rodzaje i marki, i kuszą. A bok lewy głowy, kawałek pleców, biodra i nogi omiatają spojrzenia wielce zdziwione, że jak tak można przy ludziach, świat schodzi na psy, ba, świat – kraj, miasto, dzielnica, psy, na psy, kto to widział, takie rzeczy, a ja, jakby nigdy nikt nie raczył mnie wrogością i niezrozumieniem braku wyczucia, krążę paluszkiem od paczuszki do paczuszki, aż w końcu, przejechanym przez całkiem jednak znośną kasjereczkę na bezdechu i bezruchu, decyduję się na pierwsze lepsze. I płacę wyliczoną gotówką, którą, może się wydawać, wyżebrałem. Jednak to jeszcze nie ta chwila, jeszcze trzymam się wypadających coraz częściej piór kuraka znoszącego niewiele jaj, ale wciąż jakieśtam, wystarczające do zwlekania ciała i błądzenia w całodziennym potoku bezsensownych gestów i słów odsłoniętych przed wiecznie zdegustowaną publiką, wystawionych na pokaz, na świecznik, by w razie gafy móc pomidorową zupę na wynos zaserwować bez skrupułu jednego, błąkającego się po otchłani wewnętrza, tak chętnie wybebeszanego przez rozciekawiony tłum i obserwowanego pod nagrzanym zbliżeniem lupy. Fragmentów wyławianych szczypcami, siekanych skalpelem, rozkładanych na cząsteczki atomowe, z których podobno ja i ty, i ptaszek, i chmurka utkani jesteśmy, tak czytałem. Internety kłamią, ale nie muszą jeśli nie chcą akurat, bo Dzień dobroci dla zwierząt zglobalizował świat łączy i ekranów.  

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
jackass1408 · dnia 07.09.2015 20:36 · Czytań: 484 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 1
Komentarze
Heisenberg dnia 07.09.2015 23:16
Te długie zdania na granicy, przedobrzyłbyś minimalnie, i by się czytać nie dało.

Bawisz się słowami niemiłosiernie. W sumie nie wiem, czy to dobrze, że idziesz tą drogą. Ale niech będzie, że się podoba.
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
27/03/2024 22:12
Serdeczne dzięki, Pliszko! Czasem pisząc, nie musiałem… »
pliszka
27/03/2024 20:55
Kaz, w niektórych Twoich tekstach widziałam więcej turpizmu… »
Noescritura
25/03/2024 21:21
@valeria, dziękuję, miły komentarz :) »
Zdzislaw
24/03/2024 21:51
Drystian Szpil - to i mnie fajnie... ups! (zbyt… »
Drystian Szpil
24/03/2024 21:40
Cudny kawałek poezji, ciekawie mieszasz elokwentną formę… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:18
@Optymilian - tak. »
Optymilian
24/03/2024 21:15
@Zdzisławie, dopytam dla pewności, czy ten fragment jest… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:00
Optymilian - nie musisz wierzyć, ale to są moje wspomnienia… »
Optymilian
24/03/2024 13:46
Wiem, że nie powinienem się odnosić do komentarzy, tylko do… »
Kazjuno
24/03/2024 12:38
Tu masz Zdzisław świętą rację. Szczególnie zgadzam się z… »
Zdzislaw
24/03/2024 11:03
Kazjuno, Darcon - jak widać, każdy z nas ma swoje… »
Kazjuno
24/03/2024 08:46
Tylko raz miałem do czynienia z duchem. Opisałem tę przygodę… »
Zbigniew Szczypek
23/03/2024 20:57
Roninie Świetne opowiadanie, chociaż nie od początku. Bo… »
Marek Adam Grabowski
23/03/2024 17:48
Opowiadanie bardzo ciekawe i dobrze napisane.… »
Darcon
23/03/2024 17:10
To dobry wynik, Zdzisławie, gratuluję. :) Wiele… »
ShoutBox
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
  • Slavek
  • 22/03/2024 19:46
  • Cześć. Chciałbym dodać zdjęcie tylko nie wiem co wpisać w "Nazwa"(nick czy nazwę fotografii?) i "Album" tu mam wątpliwości bo wyskakują mi nazwy albumów, które mam wrażenie, że mają swoich właścicieli
  • TakaJedna
  • 13/03/2024 23:41
  • To ja dziękuję Darconowi też za dobre słowo
  • Darcon
  • 12/03/2024 19:15
  • Dzisiaj wpadło w prozie kilka nowych tytułów. Wszystkie na górną półkę. Można mieć różne gusta i lubić inne gatunki, ale nie sposób nie docenić ich dobrego poziomu literackiego. Zachęcam do lektury.
  • Zbigniew Szczypek
  • 06/03/2024 00:06
  • OK! Ważne, że zaczęłaś i tej "krwi" nie zmyjesz już z rąk, nie da Ci spać - ja to wiem, jak Lady M.
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty