Na naszej ulicy był taki dyżurny pies. Nazywaliśmy go Anemik. Nie wiem gdzie mieszkał, gdyż nikt się do niego nie przyznawał, ale na pewno nie był bezpański, bo miał obrożę i gardził kanapkami, którymi próbowaliśmy go dokarmić. Olewał wszystkich – dosłownie i w przenośni. Po prostu miał nas w defensywie i bez skrupułów to okazywał. Nic nie robiło na nim żadnego wrażenia. Czasami myślałem, że jest jakimś psim zombie, grasującym po naszych okolicach.
Kiedyś matka zamówiła ziemię do ogródka i wywrotka wysypała ją na podjazd, wprost na Anemika. Nie protestował. Powoli wygrzebał się, otrzepał i dalej siedział niewzruszony sytuacją. Później, gdy ładowałem ziemię na taczkę, chciałem sprawdzić jak się zachowa i nawaliłem mu na łepetynę niezłą porcję. Znowu zero reakcji. Nawet się nie poruszył, pozwalając by czarnoziem obsypywał się z czubka głowy aż po ogon. I tylko patrzył beznamiętnie nic nie wyrażającymi ślepiami.
Teraz to ja czułem się jak Anemik. Wyrzucono mnie z roboty, w portfelu miałem raptem sześć stów (razem z tygodniówką), w pamięci próbę spalenia rodzinnej chałupy przez ruską mafię, mieszkanie kątem u starej ciotki, matkę w wariatkowie, a na dodatek, jak wisienkę na torcie, dziewczynę, która spadła mi niemal z nieba (jak Anemikowi ziemia, co akurat jemu lekką była) i nie bardzo wiedziałem czy mam za nią dziękować losowi czy zwrócić w trybie natychmiastowym. Łączyła mnie z nią jedynie stara wersalka pamiętająca czasy Gierka i kilka przegadanych godzin. Ale nic to, bo ja, jak ten Anemik, przyjmowałem wszystko ze stoickim spokojem i mało mnie to jakoś obchodziło. Co jest, do kurwy nędzy? Czy ja mam jeszcze jaja? – odruchowo wsadziłem ręce do kieszeni spodni.
Przechodziłem akurat obok staruszki, która przycupnęła na chodniku handlując miodem.
- Może słoiczek lipowego? – Zagadnęła mnie, podnosząc szklany pojemnik z bursztynowym płynem.
- Prawdziwi faceci nie jedzą miodu - rzuciłem w jej kierunku. - Oni żują pszczoły! – dodałem i przyspieszyłem kroku, bo zachmurzyło się na dobre, a po niebie przetoczył się grzmot.
Od razu przypomniała mi się Mariolka. Panicznie bała się burzy i tylko seks rozładowywał to napięcie. Wstępował w nią po prostu demon. Krzyczała, piszczała i gadała od rzeczy, w dodatku gryzła namiętnie moje ucho, kiedy kochaliśmy się w czasie błysków i grzmotów. Raz, kiedy burza szalała nad samym Lublinem, tak się przestraszyła grzmotu, że o mało nie zgniotła mi jajek, ściskając moje rachityczne wówczas uda, swoimi - rozbudowanymi jak osiedle dla rodzin wielodzietnych . Mariolka bowiem była kulturystką i dbała o mięśnie czterogłowe bardziej niż ornitolog o własnego ptaszka.
Przyspieszyłem kroku i za chwilę byłem już w autobusie, unikając zmoczenia. Niestety, nie uniknąłem kanara, który wszedł razem ze mną i w pewnym momencie pokazał legitymację.
- Bileciki do kontroli – usłyszałem po chwili.
Jak pech to pech. Już miałem dać mu dowód, gdy nagle drzwi za mną otworzyły się i wypadłem na czekający na przystanku tłumek. Błyskawicznie przebiłem się przez lud i dałem nogę. Kanar nie miał ze mną szans. Na setkę zawsze byłem najlepszy. Jak Franek z naszego osiedla rzucał hasło Lecimy na setkę, odpalałem turbodoładowanie i zawsze byłem pierwszy pod knajpą, a ten kto wygrywał dostawał „setkę” za darmo.
Do domu dobiegłem całkowicie przemoczony i zmęczony jak maratończyk.
Ciotka zobaczywszy mnie w takim stanie załamała ręce. Nawet Pusia i Rudy wybiegli do przedpokoju, żeby mnie obejrzeć.
- O Matko i córko! Zdejmuj to wszystko raz-dwa, zaraz zrobię ci herbaty z miodem lipowym.
- Czyście się wszystkie uwzięły? Żadnego miodu! Miód jest dla mięczaków.
Helena stuknęła się w czoło, pokazując, że mam nierówno pod sufitem i podreptała w stronę kuchni. Za nią, przyczepiony jakimś cudem do brzegu wełnianej kamizelki, poszurał jej stanik z miseczkami jak czapeczki dla podrośniętych bobasów. W życiu nie myślałem, że ma takie cycki. Musiała je chyba zwijać w rulony, bo chodząc bez biustonosza wyglądała płasko jak deska ze stolarni pana Janka. Co najwyżej jakieś dwa sęki by się na niej znalazły.
- Coś się do cioci przyczepiło – mruknąłem pod nosem.
Zatrzymała się i obejrzała za siebie.
- Tak właśnie czułam, że coś za mną chodzi. – Ciotka odczepiła zbędny balast. - Leżał pewnie na krześle i zaczepił się haftką. Aż dziwne, że Rudy nie zauważył.
Rozejrzała się za kotem, ale leń siedział na parapecie i tylko patrzył na nas zmrużonymi ślepiami nieskory do zabawy.
- Kiedyś, jak byłam z Zygmuntem w Budapeszcie, o mało nie zabiłam się na schodach. Też przez bieliznę – zaśmiała się głośno.
Nie byłem pewny czy chcę słuchać tej opowieści, ale ciotka ciągnęła niezrażona brakiem mojego zainteresowania:
- Szykowałam się na kolację, no i chciałam się umyć pod pachami, bo tam w pokojach tylko umywalki były. Zsunęłam więc ramiączka halki, takiej różowej z koronką z przodu, co mi ją Zyga kupił w NRD, no i zapomniałam ją zdjąć do końca, a nałożyłam od góry drugą. I jak schodziliśmy, bo winda się popsuła, ta różowa zsunęła mi się aż do kostek i tak splątała nogi, że padłam jak długa, zaczepiając ręką o spódnicę takiej tlenionej blondyny, co szła przed nami. Halina jej było i pracowała jako kadrowa w zakładzie Zygmusia. A że jej kiecka była na gumce, to zleciała jej z tyłka, pokazując sprane barchany z dziurą na pośladku. Aleśmy się uśmiali. Wszyscy wiedzieli, ze to niechluja, bo burdel miała wszędzie, ale te gacie to był już szczyt – pokręciła głową.
- A tobie nic się nie stało? – Udałem zainteresowanie.
- Mnie nie, ale Karolowi, koledze Zygmusia, ze śmiechu wyleciała szczęka i spadła na sam parter. Wleciała w dziurę czy coś i nie chciała wyleźć. Aż w końcu jakimś cudem ją wydłubali, no ale okazało się, że pękła i biedny Karol nic nie zjadł na tej kolacji, ale za to wybawił się za wszystkie czasy. A i popił nieźle. – Uśmiechnęła się do wspomnień. - Całą wymianę, wszystkie forinty jakie miał, wsadził cyganowi za struny skrzypiec. Tak się kiedyś bawiło!
Znowu ruszyła w stronę kuchni opowiadając ciąg dalszy:
- Tyle, że zabawa skończyła się jak wrócił do domu. Tośka obiła mu gębę, bo miał kupić vegetę i wody Derby na handel, a przywiózł tylko małe porcje dżemu, które wykradał ze śniadań.
Helena była w doskonałym humorze. Wspomnienia zadziałały jak maseczka odmładzająca i koktajl energetyzujący w jednym. Postanowiłem to wykorzystać. Poszedłem za nią do kuchni, sypnąłem parę komplementów aż pokraśniała z radości, a potem przystąpiłem do ataku szczytowego.
- Ciociu, mam do ciebie taką wielką prośbę – chwyciłem ją za obie ręce. - I wiem, że ciocia ma dobre serce i mi nie odmówi…
Nastroszyła się lekko, ale powiedziała:
- Mów, co tam kombinujesz.
- Bo... ta dziewczyna, którą widziała ciocia na klatce to Gabrysia, moja narzeczona. Przyszła narzeczona, znaczy. I chcielibyśmy zamieszkać razem – popatrzyłem na nią prosząco niczym kot ze Shreka.
- A to mieszkajcie, nic mi do tego.
- No ale u Ciebie…
- U mnie? – Wybałuszyła oczy, wyszarpnęła dłonie, a potem nabrała powietrza i już myślałem, że zdzieli mnie przez łeb, a ona powiedziała krótko:
- Pięć stówek co miesiąc, skoro mam być Burdel Mamą. I od lodówki wara!
Koniec cz.XVI
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt