Podnoszę butelki z podłogi i układam wzdłuż meblościanki jedna obok drugiej. Pierwszy rząd. Drugi. Trzeci. Zrzucam jej torebkę na ziemię. Zawsze kładzie ją na skrzyni, rozwściecza mnie to. Leży na ziemi z jej winy, a ja otwieram skrzynię, z której wyjmuję odkurzacz. Załączam, i wsysam nim brud. Nie lubię tego robić. Trącam rurą butelkę. Przypadkowo, i przez ten przypadek przewraca się ich kilka efektem domina. Wylewa się z nich zawartość, podnoszę szybko, i ustawiam z powrotem w szeregu. Mówię sobie, że jak skończę odkurzać, pójdę po szmatkę do kuchni, i wytrę to, co się wylało. Nie lubię tego robić.
Kuchnia, szmatka, pokój, wytarcie, powrót do kuchni, przepłukanie szmatki, wyciśnięcie, odwieszenie na miejsce. Nie lubię tego robić. I nie lubię tego miejsca, przeznaczonego właśnie na tę szmatkę. W każdym domu takowe istnieje niezależnie od kuchni. Kafelki, czy gumolit, lodówka duża, czy mała, płyta indukcyjna, czy palnik na gaz, pomidor malinowy, czy koktajlowy, zawsze w rogu wisi jakaś szmatka. Czasem nawet kilka, jedna do cieczy, druga do okruchów. Chorzy ludzie muszą mieszkać w domu z oddzielnymi szmatkami, nie lubię takich ludzi.
Odsuwam łóżko, włączam odkurzacz, i tam, te pajęczyny i kurz naprawiam. Pozbywam się.
Teraz odkurzacz leży na środku pokoju. Teraz mogę zacząć resztę układać, ale przerwa jakaś.
Mielone kroję w paski. Nie wychodzi mi, za kruche. Obok kroję pomidora, też w paski, w trakcie stwierdzam, że takie półksiężyce byłyby lepsze. Nie wychodzą mi te lepsze półksiężyce, środek z pestkami wylewa się na deskę. Jem to tak jak powstało. Nie smakuje mi to połączenie. Wyciągam buraki z lodówki. Nabieram na widelec i kładę na to mielonego. Tak jem. Lepiej, ale wracam do pomidora. Teraz robię mini burgera, na dole zamiast bułki pomidor, w środku pasek mielonego, u góry pomidor, w pasek.
Potykam się o odkurzacz. Niby patrzysz na rozmaitość, twoje receptory obliczają odległość od rozmaitości, lecz ty i tak wpierdalasz się w rozmaitość nogą. Nie lubię tego. Palec boli jakbym w stołek przypadkowo kopnął. Zawsze małym palcem. Pocieram ręką po nodze, uśmierzam ból. Łapię się na tym, że podczas masowania jestem zgięty w pół. Nogi na ziemi, głowa przy kolanach. Myślę sobie, że już tak na zawsze mogę zostać. Lecz brzuch wtedy uwydatniam, zwisa mi, w przeciwieństwie do bólu stopy. Nie lubię tego.
Wychodzi z pokoju, idzie z ręcznikiem do łazienki
- Co, masujesz stopę?
- Boli.
- Masujesz ból?
- Dotykam go
W łazience już jest.
Teraz wychodzi, z ręcznikiem owiniętym wokół pasa
- Szlamo! – mówi patrząc na mnie.
Ja nic nie mówię. On wraca i mówi, że nie obrażał mnie, bo szlama oznacza, że jestem czarodziejem. Ale oznacza też, że moi rodzice nie są. Śmieje się jak to mówi. Ja się tylko uśmiecham.
*
Patrzę za okno, i widzę jak idę po wino. Obracam się, butelka na stoliku, mrugam, butelka otwarta. Piję.
Kandydatów na szaleńca jest tyle, ile butelek w rzędach. Mają w sobie tyle bólu, ile mały palec u nogi po spotkaniu z taboretem. Jestem ich fanem od lat. Odmierzam ich kontur gdy umrą, tak jak robi się to w miejscach morderstw, lecz tu nikt ich nie zabija. Giną z radości. Każdy z nich po łyku krzyczy: tyle wygrać! A jak skończy, pyta gdzie to się podziało. Gdy złapiesz jakieś słowa, pytasz: ale co gdzie się podziało? Na co kandydat: dobra, już mam. I kochasz go za to.
Nie tylko smarujesz wafel ryżowy serem topionym, ale kładziesz na to ogórka konserwowego.
Przesuwam odkurzacz ze środka pod łóżko. Z drugiego pokoju wychodzi właśnie on, i mówi, że nie zamknie za sobą drzwi, bo jestem czarodziejem i mogę to zrobić nie ruszając się z miejsca. Uśmiecham się. On też, i wychodzi. Nie zamyka. Podnoszę rękę do góry, lecz przypomina mi się, że właśnie tak umierają kandydaci, i opuszczam na dół. Wstaję, i zamykam za nim.
Dziś rano wiatr połamał to miasto. Zbudził mnie o piątej stukaniem w okno. Chciałem je otworzyć, żeby popsuć sobie nieco pokój, ale zabrakło mi odwagi. Albo przybyło rozsądku. Człowiek to zawsze taki, do natury go ciągnie, bo ona w parze z chaosem. Nieobliczalna. Trwało to kilka minut, ten wiatr, czy trąba powietrzna? I spokój, tylko deszcz został. Zasnąłem ponownie, a gdy się obudziłem za oknem miasto zamiast normalnie, po ludzku na nogach śmigać, to na rękach chodziło. Spuchło od tej wody, mury nasiąknęły tym tłustym deszczem, i już wtedy wiedziałem, że nie wyjdę. Zastanawiałem się tylko, czy to na zewnątrz przyjdzie do mnie.
Zadzwonił do mnie brat:
- Prądu nie mam.
- Nie masz.
- No nie mam.
- Dobrze.
Rozłączyłem się.
Mój brat jest chory. Ma któryś z zespołów chorobowych. Nie pamiętam nazwy, ale ma coś pojebane z aparatem mowy, i jak wydarzy się coś nowego, to stara się być zaskoczonym bardziej niż powinien. Mieszka z matką. Ona go naprawia od dzieciństwa, ale ten jego zespół wyleczalny nie jest, można go tylko w miarę oswoić. Można nauczyć się z nim żyć, mówiąc o mamie, bo sam brat raczej nie wie, że coś z nim nie tak.
Kluczyk przekręca się w drzwiach. Drzwi się otwierają.
- Co, jednak zamknąłeś?
- Ta.
- Jesteś czarodziejem.
Wstaję z fotela, i zamykam drzwi do pokoju. Nie chcę rozmawiać.
Mieszkam ze współlokatorem. Nie lubię jego koszul w kratkę. Nie lubię też jego twarzy, i jego siostry, która niedawno się wprowadziła. Trzypokojowe mieszkanie, trzy osoby, w tym jedna to ja, dwie pozostałe to rodzina. Nie lubię też ich pozostałych braci, którzy mieszkają jeszcze z mamą, i ich matki. Boję się, że również się tu wprowadzą, zaczną jeść rosół, a na drugi dzień, z tego rosołu zrobią pomidorówkę. I ryżu dodadzą, żeby zagęścić, żeby się bardziej najeść. A na trzeci dzień wyjmą mięso z pomidorowego rosołu, i zrobią gołąbki, albo krokiety.
Nie lubię jak ktoś gotuję.
Podnoszę z podłogi pozostałości. Wracam do sprzątania, mówię w myślach, podniosę to, i to, tylko za chwilę, bo najpierw pokręcę się po pokoju.
Pukanie.
Wejdź – mówię. Wchodzi, i pyta, czy widziałem jak miasto się rozjebało. Kiwam głową na tak. On na to, że tam dalej w parku, to najstarsze drzewa z korzeniami wyrwało. Patrzę na niego, i zastanawiam się dlaczego mi to mówi. Kiwam głową, wyłączam się, on zamyka drzwi od tamtej strony i wraca do siebie. W tym czasie wchodzi do mieszkania jego siostra. I mówi coś, nie do niego, nie do mnie, tylko do nas, tak na forum. Zamyka się w pokoju, i zasypia.
Kładę się na podłodze i liczę kroki właściciela mieszkania, który mieszka nad nami. Zasypiam.
Muszę zaprzeczyć. Jestem. Choć to absurd, bo przecież nie ma mnie. Przynajmniej nic na to nie wskazuje, żebym był. Pustka nie jest wstanie odnotować obecności. Jest w stanie potwierdzić nieobecność.
Gdy nic nie dzieje się wokół, dlaczego ma się dziać w ogóle? Czas nie płynie w pustym pokoju. Czas umiera w pustym ciele. Ciało umiera, gdy kończy się czas.
Jako dziecko bałem się starych ludzi. Bałem się ich obwisłej skóry, i zapachu. Bałem się dziadka, który był jedną wielką zmarszczką, nie rozumiałem babci, która tę zmarszczkę akceptowała. Była młodsza, i bardziej zadbana. Nie rozumiałem miłości, tej w tę drugą stronę. Dlaczego ładny, i młody, kocha brzydkiego i starego? Poza tym, babcia potrafiła rzucać piłką, i łapać gdy ja rzucałem, a dziadek tylko palił papierosy i oglądał telewizor.
Nie lubię starych ludzi. Do dziś.
Rano siedzę na parapecie. W rogu, nogi wysuwam wzdłuż. Muszę wtedy przesunąć doniczkę z bazylią. Kładę ją na podłodze, i co jakiś czas patrzę, czy nie urosła podczas zmiany miejsca, bo na parapecie nie bardzo jej to idzie. I za okno też patrzę. Obserwuję kroki, potknięcia, rozmowy. Czasem wydaję mi się, że łapię jakiś sens, schemat, według którego to wszystko się toczy; blondyna wychodzi z solarium, wsiada do samochodu, który prowadzą mięśnie, bo ciężko nazwać jej partnera chłopakiem. Samochód się oddala, a ja widzę jego lewy triceps wystający za okno, widzę ją jak opowiada mu o wymianie lamp w solarium, które nieźle dają. I to układa się w coś, w jakieś coś. A czasem dziewczyna jest po prostu blondyną, a mięśniak chłopakiem, i nic już dalej, żadnych tricepsów, lamp, i równoległych skrzyżowań.
Gdyby nie moskitiera nie siedziałbym tak. Nie lubię owadów. Denerwuje mnie ich głos, brzdęk, trzepot tych przeźroczystych skrzydełek, które, gdybym miał w sobie dość sprytu i umiejętności manualnych, wyrwałbym jednym ruchem.
Dlatego lubię deszcz. Po deszczu nic nie brzęczy. Mogę swobodnie otworzyć okno, to bez moskitiery, i wdychać unoszącą się parę.
Lubię deszcz, bo nie musze nigdzie iść. Bo przecież pada.
Nie lubię wychodzić.
Gdy miasto puchnie, puchnę i ja. Utożsamiam się. Przyjmuje do wiadomości brak rozwiązań; podlewam bazylię aż nadto, aż listki się krzywią, i obserwuję jak ziemia w niej nie może pozbyć się nadmiaru wody. Ustawiam jakieś butelki w rzędach. Te, które doszły. Jem brokuł z oliwą i koperkiem. Albo kanapkę z tuńczykiem, tak po amerykańsku zrobioną, w tosterze.
W tosterze.
Zapomniała wziąć toster.
Nie weźmie już.
Nie przyjedzie. Nie może. Idę do kuchni, chowam toster do szafki. Wracam, siadam w fotelu. To, czego zapomniała wziąć, wyrzuciłem. Nie lubię pamiętać. I toster, nagle, a w nim jej twarz, zaraz obok tuńczyka, który wyciekł z amerykańskiej kanapki.
To złośliwość wcale nie martwa mówi ci, że musisz pamiętać. Nawet jeśli już długi czas kładziesz na coś chuj, trafi się taki dzień, że zamiast na odkurzacz, nadepniesz na zapomniany toster.
Nie wyrzucę tostera.
Nie wyrzucę, bo lubię opiekać. Coś, co jest miękkie, staję się twarde. Bułka na przykład. Coś surowego staje się w sam raz. Ryba na przykład.
Mógłbym sobie kupić nowy, nieużywany przez nią, przez nas, ale czy mam pewność, że i tam nie będzie jej twarzy? A co jeśli wydam tysiaka, a tam dalej ona, obok grillowanego dorsza? Wkurwię się tylko, i nigdzie już nie wyjdę.
Zbieram resztki po wczorajszym sprzątaniu. Jest dobrze. Wszystko równo, każda butelka przy meblościance. Kurzu i pajęczyn brak. Jest tak jak lubię. Jest po nowemu. Dolewam wody do bazylii, za oknem dalej deszcz. Przerzucam jakieś kartki, ale to tak jakbym w powieki od środka patrzył. Najchętniej zeskrobałbym się całego, do kości.
Zasypiam.
Pod wieczór się budzę. Za oknem znów ja, idę po wino. Dokładam do szeregu butelkę. Nie zasypiam, bo spałem w południe. Za oknem znowu ja, wracam z winem, ten ja u góry uśmiecha się, i macha do tego na dole. Uśmiech jest ważny. Nie lubię długo się nie uśmiechać. Tracę wtedy entuzjazm. Całkowicie. Czuję się jakby ktoś sprzed nosa zwinął mi ostatni kawałek tortu.
Albo pizzy.
Współlokator, brat siostry, człowiek, który powiedział o moich rodzicach, że nie są czarodziejami, gotuje właśnie frankfurterki. Zawsze, jeśli gotuje, gotuje frankfurterki. Dwa lata temu przerzucił się na nie z parówek. Wcześniej gotował parówki w różnych konfiguracjach. Ziemniaki z parówkami, makaron z parówkami, parówka w bułce, parówka wszędzie. Zalewał je sosem ze słoika. Teraz robi to samo, tylko z frankami.
Dziś rano jego siostra jadła pasztet z puszki łyżeczką. Boję się tego pasztetu. I tej łyżeczki, jej miny jak to je. Chciałem spytać dlaczego nie weźmie do tego chleba, ale jadła patrząc wprost na to, co za chwile włoży do ust. Nie chciałem przerywać, odrywać jej wzroku od zmielonego kurczaka, zakłócać połączenie na linii oczy - puszka. Wyszedłem z kuchni i wszedłem do pokoju. Było czysto, tak jak chciałem. Za oknem deszcz zelżał, słońce wychodziło zza rogu. Otworzyłem okno, to bez moskitiery, i wystawiłem bazylię tam, na zewnątrz.
Nie jem. Nie mam ochoty jeść. Nie mam co jeść. Wszystko, co do środka włożę, wypluwam. Rośnie mi w ustach. A gdy uda mi się przełknąć, wypluwam później.
Nie jem. Piję. Od tygodnia tylko to wychodzi mi dobrze. Co robię znakomicie? Przechylam butelkę. Nie wstydzę się tego.
Dobrze też układam butelki w rzędach. Równo. Jedna obok drugiej, druga obok trzeciej, czwarta obok piątej.
Czysto i schludnie jest. Położę się, czuję się zmęczony. Nie lubię być zmęczony.
W lewo, po wyjściu z mieszkania. Potem prosto, do końca drogi. Wtedy w prawo, i już.
Nie rozglądam się. Idę patrząc przed siebie, albo na nogi. Swoje nogi. Nie lubię swoich nóg. Do środka zachodzą. I zamiast iść normalnie, to na wewnętrznej części chodzę. Po to by zepsuć sobie buty, po to, by uruchomić komputer, i zamówić kolejną parę, taką samą.
Pani w okienku mówi: witam. Nie mówię nic. Pokazuję palcem. Nie muszę, to czysta formalność. Pik, pik, płacę, i już trzymam to w ręce. Wracam tak jak przyszedłem.
Gdy przychodzi kurier, otwieram przy nim paczkę. Nie ufam sprzedawcy. Od tylu lat już. I przymierzam, przy nim, chcę aby spojrzał na nie, zobaczył. Dopiero później płacę. Chwilę później przychodzi drugi kurier, z wkładkami ortopedycznymi. Żeby te stopy, co do wewnątrz się gną, na zewnątrz odgiąć. Otwieram przy nim, i przeglądam, czy to te, jeśli te, wkładam do obuwia, i zakładam. Płacę jeśli wszystko się zgadza.
Czasem wyobrażam sobie trasę, jaką mógłbym zrobić w nowych butach.
Czasem nawet idę. Ale rzadko. Nie lubię wychodzić.
Przed wejściem na klatkę schodową stoi sąsiad. Pali. Czekam za rogiem. Po chwili wynurzam się, ale dalej pali. Zobaczył mnie. Nie cofam się, idę. Do przodu.
Dzień dobry – mówi. Kiwam głową. Mijamy się. Jego na ręka na moim ramieniu: wie pan co, długo pan już mieszka, a nie znamy się, może wpadłby pan na jednego? Nie piję, mówię. Patrzę na butelkę, on patrzy na butelkę. Jestem u góry, przekręcam klucz, wchodzę.
Skłamałem. Nie lubię towarzystwa. Nie lubię pić jednych, złożonych z całej butelki, podczas gdy jego żona robi zakąskę z czerstwego chleba i kiełbasy kminkowej. Nie lubię pić w kuchni, z kimś. Nie lubię tego oczekiwania w trakcie picia, tych rąk wędrujących po kieliszek, i po zakąskę. Oczekiwania na co? Na co czekasz? Pij. Jakby miało być lepiej, po każdym następnym.
Otwieram butelkę w domu. Przechylam. Dobrze mi z tym. Przed snem popełniam kilka pompek. Na rozgrzanie, na lepsze wejście w sen.
Księżyc jest dziś duży, a to nie jest dobre dla snu. Pompki też nie, ale nie mam co z ciałem zrobić. Rozochociło mi się, muszę to stymulować zakłamanym ruchem, oszukać się.
Gdy już zasnę, budzi mnie muzyka. Wstaję, idę do pokoju obok, wchodzę. Patrzę tylko. Już ściszam, mówi.
I męczę się. To nie bezsenność. To brak pomysłu. Tygodnie zlewają się w jeden. Miesiące. Lata, do cholery jasnej! Jednym ruchem mógłbym to skończyć. Ale chcę się jeszcze. Wyjść po coś, napić się. Ale po co chcę mi się? Jestem jak ten kot, co leżał niegdyś Hrabalowi na brzuchu, a ten głaskał go po jajkach. Jestem jak ten kot, ale nie leżę już na Hrabalu, tylko nieufnie zaglądam przez okno, bo wykastrowali mnie. I pewien jestem, że to ten, który mnie głaskał, uciął mi te jajka.
I już nie ma mnie po czym głaskać.
Tylko czekam aż nałoży mięska do miski. Zjem, i pójdę. Tylko to. Tylko tyle.
Przyszli wspólni znajomi. W pokoju obok już nie tylko muzyka, ale zdania. Co trzecie słowo w całości dochodzi, ochłapy rozmów mają dziś dla mnie. Pogłaśniają muzykę, bawić się chcą. Zakładam słuchawki. Zasypiam.
W pewnym momencie stoisz pośród rozwalonych talerzy w kuchni. Ona wchodzi i pyta: co tu się stało? Nic nie mówisz. Nie wiesz. Łapiesz za butelkę i zamykasz drzwi od sypialni. Słyszysz jak sprząta. I płacz, to też słyszysz.
Rano widzisz ją jak śpi na kanapie w salonie. Chcesz podejść, ale nie podchodzisz. W ogóle już nie podchodzisz.
Mijacie się w progu. Albo w kuchni. Ona co jakiś czas mówi, że musisz z nią porozmawiać. Przyzwyczajasz się.
Pierwsze znika żelazko. Czajnik. Później kubek, zmiotka. Ona.
Nie masz pieniędzy na czynsz. Dzwonisz do niej.
Później jest on. Są parówki. I jego siostra. Dzielicie się czynszem. Oni płacą, ty mieszkasz.
Dzwonisz do niej po jakimś czasie, i dziękujesz. Nic nie mówi. Czeka aż się rozłączysz.
Rozłączasz się.
Później widzisz ją przy ołtarzu. Kiwa głową na tak. On też, ale nie patrzysz na niego. Na nią patrzysz. Goście patrzą na ciebie. Wiedzą co zrobiłeś. Wiedzą ile zrobiłeś.
Dzień ci się urywa o tej godzinie, co zawsze.
Rano jest tak samo. Musisz wstać i iść, choć najchętniej w ogóle byś nie wychodził.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt