-Chyba będzie padać...
-Skąd wiesz? Przecież jest piękne słońce!
-Kolana mi to powiedziały... To znaczy bolą mnie dzisiaj jak nie wiem.
-A mnie dzisiaj okropnie głowa boli, mimo że wziąłem leki. Za moich czasów medycyna była lepsza...
Uniosłem oczy ku niebu i westchnąłem w duchu, zdając sobie sprawę, do czego ta rozmowa zmierza. Też jestem starszym człowiekiem, ale ile razy można słuchać, kto na co chorował, jak to się stało, i że z pewnością za ich czasów wszystko było dużo wspanialsze... Ciekawe, czy „za ich czasów” też tyle marudzono? Nie mam pojęcia. Mimo że miałem siedemdziesiąt lat, nadal uważali mnie tutaj za „młodzika”... No tak, na emeryturze byłem dopiero od kilku lat, nie umywałem się do tych niemal stuletnich weteranów i weteranek... Ja, Leszek Mońdżer, niegdyś słynny jazzman, koncertujący w niezliczonej ilości miejsc, teraz siedzę w ogródku należącym do domu starców i w najlepsze popijam sobie herbatkę oraz gram w karty z innymi niedołężnymi starcami takimi jak ja!
Ech, a może jednak powinienem za młodu się ożenić i mieć dzieci? Wtedy byłoby mi łatwiej... Ale kiedy byłem młody, miałem w głowie tylko karierę, koncerty i mój ukochany jazz... Tak bardzo chciałem być niedościgniony w tym, co robię, z całego serca pragnąłem spełnić swe marzenia. A gdy świat był prawie u moich stóp, nie potrafiłem już zwracać uwagi na kogoś innego poza samym sobą i moją muzyką... A trzeba mi było zrobić sobie dzieciaka, zmieniać mu pieluchy
i słuchać na wywiadówkach, co znowu zbroił, to bym teraz nie musiał słuchać tej gadaniny
o wszelkich dolegliwościach cielesnych moich towarzyszy niedoli, staruchów, którymi nikt nie chciał się opiekować. Ale jak to mówią – cierp ciało, coś chciało... Przynajmniej nie jestem teraz dla nikogo ciężarem. Zawsze sam stanowiłem o sobie, nawet teraz.
Spojrzałem w stronę malutkiego skweru, gdzie bawiła się starsza kobieta z wnukiem
o aparycji cherubina... Grali w chowanego już od dziesięciu minut, a ona nadal udawała, że nie może go znaleźć, mimo że przez cały czas stał za tym samym drzewem i szczerzył się, jakby był co najmniej genialny i właśnie wynalazł lek na raka... Jego babcia mogła chwalić się nim na wiele sposobów, ale z pewnością nie mogła powiedzieć, iż należał do bystrzaków. Gdybym miał takie wnuki, to chyba prędzej one by mnie wykończyły niż papierosy, które palę już od niepamiętnych czasów... Nie, nie jestem wcale zgryźliwy. Ani zazdrosny. Ani trochę.
Chociaż z drugiej strony, posiadanie rodziny mogłoby okazać się również złym wyborem. Kiedy patrzę na mojego najlepszego kolegę w tym domu, Zbyszka, poczciwinę, który cały czas ogrywa mnie w karty, posiadającego rodzinę na Kresach, robi mi się go szkoda. Jego wnuki przyjeżdżają tu bardzo rzadko. Za każdym razem, kiedy tu są, wypraszają od niego całkiem spore sumy z jego małej emerytury. Odzywają się do niego, tylko gdy czegoś chcą. Widać, że czekają, aż dostaną od niego pieniądze, nie miłość. Jego jedyni krewni z pewnością nie mogą doczekać się momentu, kiedy przepisze na nich swój majątek. A on się godzi i patrzy na to przez palce, bo nie chce zostać sam. Naprawdę mu współczuję, bo to bardzo dobry człowiek.
Dlaczego tak musi być? Młodzi są tacy zabiegani. Ciągle gdzieś pędzą, chcą coś zobaczyć, poznawać świat, wierzą, że jest u ich stóp... Zdaje się, jakby każdy atom ich ciała wypełniały ciekawość i chęć do życia. Ciągle idą przed siebie, a gdy dorastają, nim się zorientują, dają się wciągnąć w wyścig szczurów... W kółko podejmują nowe wyzwania i rozwiązują nowe problemy po to, by... No, właśnie, po co? Nie mogą choć na chwilę zatrzymać się i rozejrzeć się dookoła? Nie mówię, że zaraz muszą kochać wszystkich starców tego świata, ale mogliby okazać większy szacunek... Czy tak trudno ustąpić starszej osobie miejsca w autobusie? Przepuścić ją w kolejce do lekarza albo ponieść przez chwilę jej ciężkie torby z zakupami? Po części jestem w stanie ich zrozumieć. Sam przecież kiedyś taki byłem – pełen marzeń i energii, żółtodziób z mnóstwem pomysłów w głowie, który koniecznie chciał je wszystkie wcielić w życie. Teraz. Zaraz. Natychmiast! Jednak w tej chwili jestem w stanie dostrzec swoje błędy. Byłem za bardzo zapalczywy, podejmowałem zbyt pochopne decyzje. Powinienem więcej się nad sobą wtedy zastanowić. Może obecnie nie smęciłbym jak stary dziadyga, którym notabene jestem, siedząc w ogródku pełnym takich samych zrzęd jak ja... Za czym tak pędziłem w młodości?
Westchnąłem, gdy zobaczyłem, jak przechodzi starsza wnuczka Zbyszka, Kalina. Szła sobie jak gdyby nigdy nic, żując gumę i trzepocząc swoimi wytuszowanymi do granic możliwości rzęsami. Obiektywnie rzecz biorąc, była naprawdę ładną dziewczyną. Ale mimo to Zbyszek nie przestawał mówić, jak to ona o siebie dba, ciągle ćwiczy, stosuje specjalne diety... Niedługo będzie wyglądać jak szkielet. Dzisiejsza młodzież za dużo ogląda telewizji, w której każdy jest szczupły, piękny i niemal perfekcyjny. „Telewizyjni” ludzie uśmiechają się do nich, najszerzej jak umieją, jakby dostali szczękościsku, dając im do zrozumienia, że jedynie wyglądając jak chude modelki albo hollywoodzcy aktorzy, można być prawdziwie szczęśliwym. A co gorsza, młodzież w to wierzy. Właśnie dlatego tak wielu młodych ludzi jest nieszczęśliwych i ma liczne kompleksy. Według nich osoba o aparycji patyka jest dużo bardziej interesująca niż jej pulchna odpowiedniczka, która stara się kryć ze swoją odmiennością... Czy tylko ja uważam, że każdy młody człowiek jest piękny już przez sam fakt, że ma zdrowe, jędrne ciało, a jego kolana nie mówią mu, jaką mamy dzisiaj pogodę?
Ech, pewnego dnia wiatr porwie tę biedną, wychudłą Kalinę i zabierze gdzieś hen daleko,
w jakieś egzotyczne miejsce... Miejmy nadzieję, że nie będzie tam telewizorów. Może również jacyś mili dzikusi postanowią nauczyć ją SZCZEREGO szacunku do starszych? Cóż, nadzieja umiera ostatnia.
Rany, chyba naprawdę stałem się zrzędliwy, skoro dokuczam biednej Kalince, dla której ważniejsze są figura i makijaż niż biedny dziadek... Albo na starość po prostu język mi się wyostrzył. À propos starzenia – chyba wejdę do środka, bo prawdę mówiąc, mnie również zaczynają boleć kolana, więc coś z tym deszczem musi być na rzeczy...
Westchnąłem ciężko, podnosząc się z trudem z krzesła i kuśtykając po chodniku w stronę domu, a w ślad za mną podążyli również inni staruszkowie siedzący w ogródku. Słońce nadal jasno świeciło, a na niebie nie było ani jednej chmurki. Stało się jednak nadzwyczaj parno, a intensywna woń różanych krzewów unosiła się w powietrzu, które zdawało się z minuty na minutę coraz cięższe. Miało się wrażenie, jakby wszystko dookoła chwilowo zastygło w rozleniwieniu. Mimo to starcze kończyny nie dały się zwieść temu pozornemu zastojowi, który po paru minutach przybrał formę kapuśniaczku, aby zaraz potem lunąć jak z cebra.
Siedziałem wciśnięty w kanapę, znajdującą się w holu, i oglądałem przez uchylone okno poczynania żywiołu, gdy dosiadł się do mnie jasnowłosy „mistrz chowanego”, którego widziałem na skwerze, z czymś błyszczącym o nieregularnych kształtach w swych dłoniach. Dopiero gdy przyjrzałem się uważniej, zobaczyłem, że była to trąbka! Ach, przypomniały mi się czasy, kiedy byłem jazzmanem i dawałem koncerty na swojej... Chłopak nabrał powietrza w płuca, uniósł instrument do ust, dmuchnął i... O Jezu, jak on fałszuje!!! Może i jestem stary, ale nie głuchy, i nie zniosę dłużej tej kociej muzyki!
-Chłopcze, mógłbyś przestać grać? To brzmi okropnie!
Młody muzyk spojrzał na mnie wyraźnie oburzony.
-Pan w ogóle się nie zna! To Louis Armsdronk!
-Nie, Armsdronk, tylko Armstrong!
-To nie ma znaczenia! I tak w przyszłości będę najlepszy na świecie w graniu na trąbce tego, no... Armstronga. Ale pan tego nie zrozumie i na pewno nie umie pan tak super grać jak ja!
-Że co? Jakiś chłopaczek będzie mnie pouczał w kwestiach jazzu? Żachnąłem się.
-Że niby ja nie umiem?
-Tak!
-Daj mi no tę trąbkę.
Chłopiec łypnął na mnie nieufnie, ale podał mi ją. Posłałem mu pełen wyższości uśmiech
i domyślając się, co mały próbował usilnie wcześniej zagrać, zacząłem wygrywać pierwsze akordy „What a Wonderful World”. Po chwili spojrzałem kątem oka na chłopca. Przyglądał mi się
z szeroko otwartymi oczami i rozdziawioną buzią. Recepcjonistka, stojąca za kontuarem w holu, uniosła znudzony wzrok znad krzyżówki i również mi się przysłuchiwała. Kilku mieszkańców domu starości też przystanęło. Grałem jeszcze chwilę, a gdy przestałem, grupka gapiów zaczęła bić mi brawo. Uśmiechnąłem się do nich i skinąłem głową.
-Ależ pan wspaniale gra!
Odwróciłem się w stronę, skąd dobiegał głos, kiedy, siedzący do tej pory obok mnie i słuchający z uwagą, „bystrzak” rzucił się właśnie w tym samym kierunku, z okrzykiem na ustach:
-Tataaaa!
Mężczyzna, będący najwyraźniej jego ojcem, pochylił się i padli sobie w ramiona.
-Słyszałeś jego grę? Słyszałeś? Prawda, prawda? – indagował z entuzjazmem chłopiec.
-Tak, Mikołaj, słyszałem... – Uśmiechnął się do niego pobłażliwie, po czym spojrzał na mnie z uwagą. – Kim pan jest? Nie spodziewałem się, że w takim miejscu usłyszę Armstronga! Ach, gdzie moje maniery! Nazywam się Andrzej Smalik. Miło mi. – Wyciągnął w moją stronę dłoń na powitanie.
Uśmiechnąłem się do niego, odwzajemniając uścisk.
-Leszek Mońdżer. Mnie również miło. W przeszłości grałem i komponowałem muzykę jazzową.
-To dziwne, że o panu nigdy wcześniej nie słyszałem... Pański styl jest naprawdę dobry. Jestem producentem muzycznym i chociaż słuchałem pana tylko przez chwilę, mogę już stwierdzić, że jest pan genialny...
Spojrzałem na niego lekko speszony. Chyba odzwyczaiłem się od tego, że ktoś mówi o mojej muzyce z taką energią.
-Proszę mi wybaczyć moją bezpośredniość, ale... Czy zechciałby pan zagrać coś w mojej wytwórni? Otóż, poszukuję kogoś, kto umiałby zinterpretować etiudy Chopina w jazzowy sposób... Wie pan, robię teraz interesy z Japończykami, a oni go uwielbiają. Pomyślałem, że mógłbym je tam bardziej rozpowszechnić. Byłoby to całkiem świeże spojrzenie na utwory Siopana, jak to oni zwą naszego rodaka. – Uśmiechnął się do mnie. – Byłby pan zainteresowany?
-Tak, tylko nie wiem, czy nie jestem na to za stary...
-Ależ skąd! Nadaje się pan w sam raz! Takich brzmień poszukuję! Wszystko później uzgodnimy, tu ma pan wizytówkę. Odwiedzi mnie pan pewnego dnia w biurze, dobrze?
Kiwnąłem głową w odpowiedzi, wciąż niezmiernie zaskoczony otrzymaną propozycją.
T-o świetnie! Napiszę do pana maila i... – Mina ojca Mikołaja lekko się zasępiła. – Pan raczej nie umie używać komputera? Wie pan, technologia jest dzisiaj wszędzie i wypadałoby, aby...
-Niestety, nie...
-Tato, tato, ja nauczę pana Leszka, jak się obsługuje komputer!
-Co?
-No tak! Przecież musi umieć jedynie włączyć komputer, założyć pocztę i odpisywać na twoje maile! Pokażę panu wszystko na moim laptopie w try miga, a pan w zamian nauczy mnie grać no, tego... Armsdronka!
-Armstronga... W porządku, chłopcze. – Uśmiechnąłem się do niego z wdzięcznością. Może ucha muzycznego nie miał i w chowanego był cienki jak barszcz, ale za to widać było, że ma złote serce.
-Dobrze... Mikołaj, możesz wytłumaczyć panu Leszkowi, jak korzystać z komputera, tylko bądź grzeczny. Zrozumiano?
-Tak! – krzyknął, biegnąc w tylko sobie znanym kierunku – Niech pan tu poczeka! Pójdę tylko do pokoju babci po laptopa! – Po czym czmychnął gdzieś w głąb korytarza.
Stałem z panem Smalikiem w milczeniu, odprowadzając chłopca wzrokiem. Potem pożegnaliśmy się. Usiadłem znowu na kanapie. Wyciągnąłem z kieszeni papierosa i zapalniczkę, ale po chwili namysłu schowałem je z powrotem. Chwyciłem w dłonie zostawiony przez Mikołaja instrument, zagrałem parę akordów i uśmiechnąłem się na wspomnienie szczęśliwego zbiegu okoliczności. Kto by pomyślał, że kiedykolwiek będę grał Chopina, albo raczej Siopana, dla Japończyków? I że na starość ktoś nauczy mnie obsługi komputera?
Siedziałem na korytarzu zatopiony we własnych rozmyślaniach, a deszcz dudnił w okna. Nigdzie się nie śpieszyłem. Czekałem. W końcu czekanie to przywilej starych ludzi, prawda? Uniosłem trąbkę do oczu i przyjrzałem się mojemu zniekształconemu odbiciu na jej wypolerowanej powierzchni. Dmuchnąłem w nią jeszcze parę razy. Wtedy pojąłem, że życie jest jak melodia – czasem radosna i energiczna, innym razem smutna i poważna. Ważne jest jednak to, by zagrać ją najlepiej jak się umie aż do samego końca.
„Każdy, kto przestaje się uczyć, jest stary, bez względu na to, czy ma 20, czy 80 lat. Kto kontynuuje naukę, pozostaje młody. Najwspanialszą rzeczą w życiu jest utrzymywanie swojego umysłu młodym”.
- Henry Ford
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt