Urodziłem się jako wcześniak, słaby i wątły, ledwie trzymający się życia.
Lekarze twierdzili, że przez resztę ziemskiej wędrówki będę borykał się z groźnymi chorobami, bo złośliwa natura nie okazała mi zbyt wiele łaski: wyposażyła w to, czego nigdy nie powinna była dawać, niejako zakpiła w żywe oczy, bo czemu właśnie ja miałem nieść swój krzyż cięższy niż inne?
Dość szybko poczułem jego gorzki smak, a dokładnie smaków wiele, gdyż jak puszka Pandory rozlał się wszech bólem po każdej cząstce jestestwa, wtargnął do mózgu, do krwi.
Jako najmniejszy w klasie i niezbyt rozgarnięty, siedziałem w ostatniej, oślej ławce.
W trakcie lekcji odwracali się, i ordynarnie śmiejąc, patrzyli na mnie jak na durnego mutanta, który spadł nagle z Księżyca i merda idiotycznie nóżkami w szkole, gdzie chodziła sama elita, kwiat młodzieży, nie jakiś nędzny miękisz z zatęchłych czynszówek.
Gdy dzwonił dzwonek, czułem, że to już zaraz się zacznie, oni wybiegną na korytarz i krzykną jak banda nieomylnych sędziów: „Debil, debil!”
Nawet kanapki miałem gorsze, bo z białym serem, nigdy z szynką czy salami, nie mówiąc o coli, o której mogłem tylko pomarzyć, podczas gdy oni opijali się nią do oporu, każąc mi na to patrzeć, gdyż wiedzieli, ile niewypowiedzianego cierpienia mi to wówczas przysparzało.
Po raz pierwszy ujrzałem cię, Suzie, jak siedzisz uśmiechnięta na puszystym dywanie i bawisz się szmacianymi lalkami, gładząc je jak najczulsza matka, w noc pełną majaków.
Miałaś ciemne włosy i jasne oczy, pełne radosnego blasku, kojącego mój lęk przed światem.
Drobne rączki gładziły powietrze, w którym szukałaś mnie.
Nie wiem, ile razy śpiewałaś mi tamtą piosenkę, co tak często leciała wtedy w radio, próżno by liczyć, ale czułem, że nigdy tak już nie zaśpiewasz, nie powtórzy się chwila dana tylko nam, wtedy, w lipcu, gdy za oknem świat całował upałem, a ja, miałem tylko ciebie, i kolejną klasę do powtórzenia.
- Debil, debil! – szło korytarzem, kiedy kończył się rok szkolny.
Nie mówiłaś do mnie, nigdy nie poznałem zdań ułożonych w poezję myśli, co w tobie żyły.
Twój głos jakże nieodgadniony, był jak ląd, na którym nie postawiłem dotąd stopy.
Leżąc na łóżku, patrzyłem w sufit, a tam twoja roześmiana twarz zdawała się szeptać: „Czekam, aż razem pobawimy się w mojej piaskownicy. Dam ci się pocałować. I wtedy to odejdzie. To, z czym żyjesz od samego początku. Jakby tego nigdy nie było…”
Po tym, jak w wielkim mozole ukończyłem podstawówkę, znalazłem licho płatną pracę w śmierdzącym wilgocią sklepie, pewnie dlatego, że tylko tam mogli zatrudnić takiego nieuka jak ja, wiecznie potykającego się o własne sznurowadła, w kiblu nakłuwającego palec, by zbadać poziom cukru, a na ulicy niepotrafiącego nawiązać kontaktu wzrokowego z ostatnim, zapyziałym lumpem tego świata.
Szybko nauczyłem się obsługiwać kasę, z uśmiechem na twarzy wydawałem resztę, przyjmowałem pieniądze i myślałem, że złapałem samego Boga za nogi, bo wiele od życia nie chciałem, aż do dnia, kiedy opasły, spocony grubas z dzikim wytrzeszczem wpadł pod wieczór z nożem w dłoni i krzyknął, bym dawał cały szmal, bo jak nie, to mnie potnie.
Poczułem, jak mocz ciepłą strugą spływał mi po nogach, kiedy bezwolnie dawałem banknoty.
- I morda w kubeł, kurwa, zrozumiano? – wysapał, wysmarkując nos na podłogę.
- Tak – odpowiedziałem drżącym głosem, patrząc, jak zabiera ze sobą swój mięsisty tyłek.
- Bo jakby co, to tu wrócę i ci łeb rozwalę, śmieciu. Znajdę cię na końcu świata.
Kiedy potem pojawił się szef, powiedział niewiele, lecz wyjątkowo bezwzględnie, miotając dookoła okrutne spojrzenia, jakby ktoś zabił mu matkę ruską harmonią:
- Wypierdalaj stąd, cukrzyku jebany, a o pensji zapomnij. Won, bo jeszcze po ryju dam.
- Ale, proszę pana…Ja tu prawie miesiąc…
- Milcz, jak do mnie mówisz, jasne?
Tak skończyła się moja krótka i jakże mało udana przygoda z pracą w handlu, choć jeszcze dane mi było zaliczyć kilka trefnych miejsc – wszędzie, wcześniej, czy później, wylatywałem z hukiem, bo urodzić się pod podłą gwiazdą to nie żart, to nie smętne urojenie, to najprawdziwszy fakt, taki sam, jak to, że ziemia jest okrągła i oblewają ją liczne oceany.
Mnie towarzyszył sromotny pech i brak jakikolwiek perspektyw: każdego dnia budziłem się z poczuciem winy, rozlewającej się po umyśle jak mocna trucizna, że znów coś spieprzyłem, lub kazano mi spieprzać, i stan ten trwał i trwał, gdzieś obok mijały lata, aż…
- Masz prawo jazdy? – spytał Kościsty Fred, facet, który miał w sobie dobroć.
- Mam. Kupiłem od takiego jednego. Ale obiecuję, że…
- Będziesz jeździć autobusem. Dużym i czerwonym. Tylko nie schrzań tego. Wchodzisz w to, mały?
- Potrzebuję forsy na czynsz za pokój, w którym mieszkam. Jestem cienki na kasę.
- To chyba jesteś w domu.
- Gdzie?
- A rodzina?
To pytanie nie powinno było paść, a słowo „rodzina” jawiło mi się jak kupa świeżego gówna.
Nigdy nie zapomnę obrzydliwego smrodu, jaki panował w domu dziecka, gdzie spędziłem pierwsze lata życia, zanim adoptowano mnie, wiecznych bójek tuż po zgaszeniu światła, trepów, bijących nas na oślep linijkami, ohydnego, śliniącego się dyrektora, lubiącego poczuć małą, dziecięcą dłoń na nabrzmiałym, pulsującym rozporku, wsadzającego gorący język do ucha, a potem nakazującego pełzać po podłodze, gdy on od tyłu dotykał i lubieżnie sapał.
I kiedy masturbował się, każdy z nas wiedział, że nie będzie już bić, że możemy wracać do siebie, bo on dostał to, czego chciał, i gasł kolejny dzień w przybytku lęku i upodlenia.
Rodzina, która mnie adoptowała, pewnego dnia stwierdziła, że mam się wynosić.
Poszedłem w świat, obcy mi, niezrozumiały, pełen dziwnych twarzy, gestów, słów.
Widziałem cię, Suzie, jak siedzisz w małym, wiejskim kościółku i dziękujesz Bogu za miłość.
Za to, że pewnego dnia pojawiła się na twojej drodze, i jak piękny skarb, pozostała.
Miałaś już siedemnaście lat, różowy beret i wydatne, zmysłowe usta, pociągnięte czerwoną szminką, która kojarzyła mi się ze spełnieniem, jakie pojawi się, gdy w końcu czuły Los splecie nasze dłonie – nie miałem cienia wątpliwości, że to tylko kwestia czasu.
W marzeniach całowałem tę niezwykłą czerwień, namiętnie, rozpaczliwie, jakby świat miał się zaraz skończyć, bo była wszystkim, co wtedy miałem.
Już cię kochałem, każdym oddechem, każdym spojrzeniem w przyszłość.
Coś szeptało, że nic nas nie rozdzieli, ani czas, ani źli ludzie, będziemy tylko my, nierozłączni.
A twoja młoda twarz patrzyła roziskrzonym spojrzeniem: „Kochany, kiedy przyjdziesz? Ja już tak długo czekam, i to czekanie bardzo mnie męczy, bardzo…”
Ktoś kiedyś w domu dziecka powiedział mi, gdzie szukać, podał nazwę wsi.
Czasem podobno warto cofnąć czas, cokolwiek by to nie znaczyło, żeby nie trwać do końca życia w bolesnych rozmyślaniach nad tym, że jedyna szansa przeszła bezmyślnie koło nosa, bo są rzeczy, co do których należy mieć absolutną pewność, nawet, jeśli cuchną.
Pojechałem, choć nie miałem żadnych nadziei, bo niby na co, po tylu latach, kiedy żyłem życiem, którego nie było, i podświadomie rwałem się jak ćma do światła ku prawdzie.
A ona nawet na mnie nie czekała, była, jak zasrany kibel na wszawym zadupiu.
- John Brown? – spytałem, doskonale wiedząc, z kim rozmawiam.
- Tak – odparł szpakowaty kurdupel w za dużych, szarych kaloszach, o wzroku onanisty.
- Dlaczego?
- Co „dlaczego”?
- Wiesz… To ja, Mike, ojcze.
- A chuj ci w dupę, bękarcie.
Rozmyte, debilne postacie, wypite piwa, dziwne, kolorowe pigułki, ogłuszająca muzyka…
Ile to lat, pięć, siedem, a może więcej?
Gdzieś, po drodze wskazówki zegara zapętliły się w osobliwą matnię.
Tuż po czterdziestce coś mnie tknęło: młody człowieku, zarzygasz całe swoje życie?
Przepieprzysz je na płaskich, komiksowych twarzach, których nad ranem nie pamiętasz?
Na niegodziwych obietnicach: „Ja ciebie, do końca, po czasu kres…”
Obok zmieniały się pory roku i nie dawały ukojenia, choć bardzo na nie czekałem – było poza zasięgiem, jak marzenie, które jest w głowie, ale nijak nie może się stamtąd wydostać.
Ten obraz zaistniał bardzo wyraziście, jakbyś była tu ze mną, w moim pokoju.
W bujnym rozkwicie rysów twoje oblicze nabrało dojrzałości – nie byłaś już młodą dziewczyną, która towarzyszyła mi od lat, od wieczności, odkąd poczułem po raz pierwszy, że są lepsi ode mnie, a ja, dziecko z przypadku, na przypadek tylko mogę liczyć, nie na łaskę losu, co gardził mną od dnia narodzin.
Ty się zmieniałaś, ja się zmieniałem, gdy obok gasły dni i noce, samotnie, w ciszy.
Jednak byłaś we mnie jak bukiet najpiękniejszych słów, jak krew żywa i niosąca radość.
Kobieta w rozkwicie – tak bym cię wówczas określił, jakże moja, jakże wyśniona.
Nawet nie wiesz, Suzie, jak bardzo mi ciebie brakowało.
W twoim uśmiechu kryła się obietnica, i już wiedziałem, że jeszcze miesiąc, może dwa…
Ale ile przyjdzie jeszcze żyć?
Może nie zdążymy?
Może miniemy się?
Życie jednak poszło swoją drogą.
Założyłem rodzinę z kobietą, która ciemną, listopadową nocą złapała mnie na dziecko.
Patrzyłem w gwiazdy i marzyłem, by narodzić się na nowo, w ciele atlety, w mózgu geniusza, we wrażliwości chama, którym nie umiałem być, choć pewnie wyszłoby mi to na dobre.
Gdy nagle zacząłem siwieć, zrozumiałem, że za daleko to wszystko zaszło – nadal byłem tylko kierowcą dużego, czerwonego autobusu, owszem, miałem, gdzie mieszkać i co jeść, ale inni posiadali to, czego mnie brakowało, choć tak niewiele potrzebowałem do szczęścia.
Któregoś dnia, kiedy wróciłem z daleka do domu, nieświadom niczego, zastałem go prawie pustym – moja pretensjonalna, byle jaka żona najzwyczajniej okradła mnie i uciekła z dzieckiem, gdzieś w nieznane, pozostawiając po sobie smród lichych perfum i niesmak.
Usiadłem wówczas wygodnie w ulubionym, zielonym fotelu, zapaliłem papierosa i wybuchnąłem radosnym, beztroskim śmiechem:
- Na zdrowie, kochanie, na zdrowie, ty pusta lalko! Tylko nie waż się wracać! Nie zamierzam cię szukać – i tak zbyt długo znosiłem cierpliwie twoją durną osobę i kiczowate ubrania, kretyńskie okulary i nudne do bólu opowieści, jak to było dziś u fryzjera, który na imię miał tak lub siak i posiadał piękne, niebieskie oczy, czy u nieznanej mi absolutnie manikiurzystki, co tydzień temu urodziła w taksówce bliźniaki, jadąc do ciotki na imieniny, gdzie jedzono gromadnie łososia w galarecie, zakąszając doskonałym ogórkiem kiszonym oraz oliwkami z Hiszpanii. To zabiłoby nawet poczciwego, drewnianego konia na biegunach. Co za ulga. Jak to dobrze, że już cię nie ma.
Nie miałem nic, tylko nocne widziadła, co spływały na mnie radosną kaskadą, niczym zapowiedź losu, który po latach posuchy obiecuje ciepły, obfity deszcz, ukojenie bólu, co jak rak żył w ciele przez puste miesiące, nijakie tygodnie, niezapomniane w swej szarości wtorki i soboty.
Był taki dzień, jakich wiele, byle jaki, bez wyrazu, niewarty wspomnienia.
Spłynął cicho jak grudniowy śnieg, przyszedł znienacka jak złodziej.
Nigdy nie byłem zbyt rozgarnięty, ale pewne rzeczy rozumie się same przez się.
Wtedy ujrzałem swą postać na szpitalnym łóżku… i na ślubnym kobiercu.
Pielęgniarka jakże lekko i od niechcenia odczytała mój wiek: pięćdziesiąt osiem lat.
Czyżbym był aż tak stary, tak nadgryziony zębem czasu?
Kiedy to nastąpiło, kiedy srebro zagościło na mojej głowie, a twarz pokryła się bruzdami?
Przecież przed chwilą… przed małą chwilą byłem tam, w domu dziecka, ja, Mike Brown, porzucony przez rodziców wcześniak, zbędny balast, ktoś, kto nie powinien się nigdy narodzić, grający od samego początku w przegraną grę.
Nie jestem starcem, jestem wciąż młody, wiem, bo ten ogień jeszcze nie zgasł.
Lekarz mówił coś o śpiączce cukrzycowej, że kiepsko ze mną, może już nigdy…
Pytał, czy mam rodzinę, kogo trzeba zawiadomić, jeżeli…
Odpowiedziała cisza, ona wie najlepiej, bywa, że to jedyny sędzia w ludzkich sprawach.
Nasze kochanie to moje życie, każda jego cząstka, mała chwila, kiedy byłaś w mroku umysłu, gdy podły świat gnoił mnie, dzień po dniu, a ja pełzałem jak robak.
Bez ciebie, Suzie, nie dałbym rady przez to przejść, upadłbym na pierwszym kroku.
Dawałaś mi siłę, jakiej nigdy we mnie nie było, żył tylko lęk, który ty pędziłaś precz.
A kto szeptał, że pewnego dnia dane nam będzie się spotkać, dotknąć, pocałować?
I wtedy, latem, ujrzałem cię, jak stoisz pośrodku rzeki i zapraszasz mnie ruchem ręki.
Nie tonęłaś, czyż to nie dziwne?
Nie unosił cię prąd, jakbyś znajdowała się na suchym lądzie.
Byłaś taka piękna i świeża, podczas gdy ja wyglądałem przy tobie jak starzec.
Jak to możliwe – dla ciebie czas stanął w miejscu?
Miałaś na sobie suknię ślubną, ja szpitalną piżamę.
Czułem, że życie wróciło, pierś znów oddychała lekkością, nic nie gniotło duszy.
I nawet starość już nie robiła na mnie wrażenia.
Pewnego wiosennego dnia, siedząc samotnie na szpitalnym łóżku, patrzyłem nieruchomo w ścianę, jakbym szukał tam odpowiedzi na najważniejsze pytania życia.
Była niedziela, jedna z tysiąca niedziel - dużo czasu do zabicia, lecz nie miałem na to siły.
Coś szeptało mi, że wróciło trzeźwe myślenie, niezachwiana niczym pewność, że mogę w końcu się z tobą spotkać, teraz nic nam już nie przeszkodzi, nadeszła właściwa godzina.
Jeden z lekarzy ze zdumieniem stwierdził, że to niespotykana iluminacja, bo przecież w moim stanie, sama rozumiesz…
Cichaczem wymknąłem się ze szpitala pewien, że nikt mnie nie widział, i postanowiłem przejść się brzegiem rzeki, która bardzo przybrała, niosąc szarą, mętną wodę.
Idąc, nie miałem żadnych myśli, ruchy nóg niosły mnie przed siebie, donikąd.
Czasem, jakby w ocknieniu, patrzyłem na brudną rzekę, mroczną w swej potędze, wijącą się ciemnymi warkoczami, szaloną w owej minucie i jakże niebezpieczną.
Dziwne…
Nigdy nie nauczyłem się pływać, zawsze panicznie bałem się wody, paraliżował mnie strach przed utonięciem, lęk przed śmiercią w ten sposób, tragiczny i bezmyślny, groteskowy.
W owej, dziwnej chwili myśli umarły.
Odległy, daleki świat, który mnie już nie widział, oddalał się coraz bardziej z zawrotną prędkością, w miarę, jak powoli brnąłem dalej i dalej w rzekę.
Woda sięgała mi już po pas, po piersi, po szyję…
Tego dnia po raz pierwszy się jej nie bałem.
Wtedy ujrzałem cię, jak stoisz tam, na środku, i wzywasz mnie ku sobie.
Czule, namiętnie, jakbyś chciała, by lata mego upodlenia poszły w niwecz.
Odkąd pierwszy raz weszłaś do mojej głowy, odkąd staliśmy się nierozłączni.
Zauroczony patrzyłem na ślubną sukienkę – czyżby dla mnie?
A jednak, Suzie.
U schyłku życia dane mi będzie poślubić tę, której oblicze widziałem od zawsze?
I tylko wodny żywioł między nami, tylko on, aż on…
W pewnej chwili dałem krok naprzód i woda zakryła mnie cichym poszumem.
Gdzieś w górze rzeka niosła swój nurt dalej, monotonnie i niewzruszenie, jak gdyby nic nie zakłóciło rutyny jej biegu, jakbym nigdy nie istniał.
Szedłem jeszcze po dnie kilkadziesiąt sekund i wtedy…
Zobaczyłem rzekę niejako z boku, z brzegu, jakbym był obojętnym obserwatorem.
Potem byłem w domu, spokojny i pewien, że wiem, co mam zrobić.
Zastałem go cichym i czystym, tonącym w błogim wyciszeniu.
Odnalazłem tam mały, niepozorny obrazek, szkic w zasadzie, który popełniłem pewnego dnia ołówkiem, myśląc kiedyś o tobie, w sekundzie, kiedy mój świat walił się na łeb, na szyję.
Byłaś…
Uśmiechnąłem się pod nosem, odkładając kartkę.
Spokojny usiadłem w zielonym fotelu, tym samym, w którym tak lubiłem przesiadywać, kiedy jeszcze żyłem.
17 stycznia 2016
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt