Lustro - spowiednik wszystkich niezdecydowanych, wszystkich pragnących. Dzisiaj i Marta stanęła przed jego obliczem i liczyła na jakąś rozsądną sugestię. Długi wełniany płaszcz już zadomowił się na ramieniu, buty dziarsko stukały w drewniany parkiet. Tylko ona czekała, rozważała. Dłonie powędrowały na twarz, rozciągnęły policzki, rozmasowały zmęczone oczy. Nie chciała wychodzić.
- Mamo, mamo! – Złote włoski wybiegły z kuchni, ciągnąc za sobą sporych rozmiarów lalkę. Chwilę później były już przy nodze Marty i stanowczym szarpnięciem za połać płaszcza, przywołały jej spojrzenie.
- Tak, króliczku?
- Zobacz mamo, lala pije! – Mała buteleczka została wciśnięta pomiędzy plastikowe wargi.
- Pięknie – uśmiechnęła się Marta.
- Widzisz, ja też jestem mamą, bo ją tulę, bo ją głaskam, bo daję jej jeść!
- No pewnie! Ty też masz swoje maleństwo, tak jak ja mam ciebie. – Dłoń powędrowała pomiędzy kosmyki na głowie, zakręciła się, musnęła i uciekła.
- Taaa!
- A teraz leć do pani Kasi, mamusia musi wyjść, kochanie. – Zanim minka zdążyła dogonić czerwieniejące oczy, dodała – zobaczysz, wrócę zanim zatęsknisz.
- Ale ja, już tęsknię…
Cztery piętra niżej, przywitał Martę chłód wczesnej wiosny. Jej zmienny humor, dzisiaj zaprezentował przechodniom mżawkę oraz syczące podmuchy. Aby jednak nie wyjść na zupełną zołzę, dodała do zestawu dwa lub trzy świetliste promyki słońca - no cóż, lubiła być lubiana. Kołnierz został podniesiony, pasek oplatający biodra, zaciśnięty. Ruszyła. Upłynęło pięć lat odkąd przeprowadziła się do stolicy. A właściwie nigdy nie oglądała tego miasta. Czas podzieliła pomiędzy pracę a pewną dziecinkę, która zamieszkiwała jej serce. Do tego bała się i to był główny powód dla którego zamknęła się w swoim małym świecie: pieczątki i papierki, pieluszki i uśmieszki.
- Dzień dobry, jeden dzienny poproszę – wypowiedziała zaklęcie do otworu w szybkie kiosku. Zadziałało, po chwili ukazała się dłoń, dzierżąca mały papierowy kartonik.
Pojawiły się również oczy – na coś czekały. Marta zawisła na tym spojrzeniu, wydawało jej się, że trwa ono stanowczo za długo. Te oczy przyglądały się jej, badały. Czy one mogą coś wiedzieć? … ekchem… Odruchowo wsunęła rękę do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Dotknęła małego pakuneczku, który się tam znajdował. Poczuła pewnego rodzaju ulgę, taką drobinkę ciepła, która powędrowała wzdłuż palców i rozlała się po całym ciele. Ale te oczy… one dalej wiercą!
- Czego pani chce? – Stanowczo. Mocno. Za mocno.
- Należy się siedem złotych.
- Aaa… przepraszam… oczywiście.
Boże! Zaczyna od tego wszystkiego wariować. Siedem złotych… A ona już wyobraża sobie nie wiadomo co. Dlatego właśnie ta wycieczka jest jej tak potrzebna, musi się tego pozbyć, musi zapomnieć. Musi! Inaczej oszaleje. To jest ostatni element, który łączy ją z tamtym dniem, no prawie…
Schowała się w wiacie przystankowej. Tutaj wiatr dał odpocząć od swoich jęków. Mimo, iż przystanek znajdował się na brzegu ruchliwej ulicy, odniosła wrażenie, iż zrobiło się ciszej.
Chwilowa ulga.
…nieee …
Chociaż nie, nie do końca…
Bo teraz strach i zdenerwowanie otrzymawszy wolną drogę w myśli - skorzystały z niej. Tamte wydarzenia stanęły przed oczami, tamten strach i obecne udręczenie. Setki razy myślała o tym, co zrobiła. Analizowała, przepraszała, błagała, płakała. Właśnie do tego służył jej skrycie przechowywany przedmiot, który dzisiaj wylegiwał się w miękkiej ciemności kieszeni. To właśnie on był adresatem jej próśb, bo to on był personifikacją osoby, którą tak bardzo skrzywdziła. A teraz musi odejść. Teraz musi ją zostawić w spokoju, bo inaczej... Wdech, wydech.
Ukradkiem spojrzała na postać siedzącą obok. Jakiś facet, skrywający twarz w cieniu kapelusza. Swoją drogą, dość dziwna postać.
Czy on jej się przygląda?
…taaak …
Nie. Tylko spojrzał. A teraz wpatruje się w zegarek. Pewnie czeka na kogoś. Znowu spojrzał. Przypadek? A może wie. Może, już wszyscy wiedzą i tylko czekają na właściwy moment, aby ją zabrać. Dawno nie oglądała telewizji, a obiecywała sobie, że będzie śledzić wszystkie ogłoszenia, komunikaty. Może jej zdjęcie wyświetlały już tysiące migoczących pudeł. Może wszyscy tutaj, ją poznają. A nawet jeśli nie poznają, to może czują, że gdzieś już ją widzieli. Szukają w głowie tego momentu, gdy jej oczy, nos wystawione były na publiczny pręgierz. Poszukiwana. Boże! Znowu spojrzał! Iść! Nie stać! Gdy się nie przemieszczasz to już, w części, jesteś schwytana - jesteś ich. A nie może być. Nie może.
A-kuku! Tak, to ja! Zaufany kumpel twojego cienia, złowrogie skrzypnięcie za twoimi plecami. Jestem tym, co nie pozwala ci zamknąć oczu nocą. Jestem tym, co nie pozwala ci powędrować w nowy dzień. Pozwól, że potarmoszę chwilę nasze ja. Pójdę sobie, a jakże! Ale za chwilę, za momentów sześć!
Marta przebiegła spory kawałek. Zatrzymał ją ból w płucach. Ostatnio tyle biegała, gdy była małą dziewczynką. A wysokie kozaki nie ułatwiały zadania. Zmęczenie dało jej jednak chwilę odpoczynku od zaborczych myśli. Wrócił spokój, wrócił rozsądek. Niemożliwe, aby wiedzieli. Niemożliwe. Ponownie sięgnęła do kieszeni. Jest. Dobrze. Spokojnym krokiem podeszła do kolejnego przystanku, tym razem jednak nie ukryje się w cichych ramionach wiaty. O nie! Postoi i poczeka tutaj.
Jechała linią 515 w stronę Dworca Centralnego. Przedpołudniowa pora oznaczała wolne miejsca, puste przestrzenie. Nie skorzystała jednak z oferty brązowych foteli, bała się, że rozluźnienie i komfort przygonią ponownie jej maszkary. Wypychała więc te natrętne obrazy poza obszar widzenia, poza krąg swoich myśli. Powoli, lecz konsekwentnie powracało uczucie panowania nad sytuacją, powracały ciepłe myśli, spokojny oddech… Wtedy też autobus zatrzymał się. Wyjrzała przez okno, aby odnaleźć źródło tego przestoju. Sznur cicho powarkujących aut, blokował drogę – w tym miejscu, niezależnie od pory dnia, tworzą się zatory drogowe. A na ich końcu, tuż za światłami… migają policyjne koguty!
Szpony zatracenia ponownie wbiły się w miękkie części ciała. Odganiane, tylko głębiej znaczyły swoją drogę. To przecież nic. Przecież oni zawsze tam stoją. Centrum. Tutaj są zawsze. Ale… trącona struna, już rozpoczęła swoje vibrato. Tak długo dręczyła się tą myślą, że któregoś dnia, ktoś zapuka do jej drzwi. Że któregoś dnia, ktoś złapie ją za rękę na ulicy. I co miałaby odpowiedzieć, jak mogłaby się usprawiedliwić? Nie mogła… Doskonale wie zarówno o swojej winie, jak i o potrzebie jej odkupienia. Musi spłacić ten dług, w takiej lub innej formie. Tylko… on niestety był niespłacalny. Mogła tylko przepraszać, błagać o wybaczenie. Nie znając nawet osoby, której wyrządziła tę krzywdę. Wprawdzie wyobrażała ją sobie. W jej wizji to była zawsze młoda kobieta. Wysoka, szczupła, o włosach które ukochał sobie wiatr. Milcząca. Zawsze i bez wyjątku. Niezależnie jakie słowa kierowane były do niej, jej odpowiedzią zawsze były zaciśnięte usta, poważne oczy.
Wybacz! Błagam cię, wybacz mi. Co mogę zrobić, abyś zrozumiała mój czyn, abyś spróbowała postawić się w mojej sytuacji? Nie jestem złem. Nie jestem…
I znowu. Blond włosy tańczyły rozganiane niewidzialną dłonią, lecz usta… one milczały.
Wybacz!
Błagam!
- Masz mi wybaczyć! - ostatnie zdanie nie zakończyło swojego żywota w głowie. Nie, ono wyskoczyło przez zaciśnięte usta i z furią przebiegło przez zaskoczony autobus. – Rozumiesz!
Twarze. Wszystkie teraz skierowały się w jej stronę. Wykrzywione, przebrzydłe ludzkie twarze. Kiwały się, potakiwały, a ich oczy… krzyczały. Wszystkie słowa, które nigdy nie padły od niemej pani, teraz, tutaj, przybywały za pośrednictwem zimnych spojrzeń. Domagały się kary, domagały się krwi.
- Zostawcie mnie! – krzyczała Marta – zostawcie mnie w spokoju. Wy… wy… - Dłonie zacisnęły się w pięści. Zwierzęcy instynkt wziął górę nad ludzkim odruchem. Wierzgała, rzucała się w stronę zaskoczonych pasażerów. A dłonie szarpały pustkę.
Kierowca otworzył środkowe drzwi. Pomimo potoku przekleństw i zapierania się nogami, udało mu się wyrzucić ją na ulicę.
- Posłuchaj mnie, ćpunko, bo powiem to tylko raz! – Palec wskazujący zawisł na wysokości jej oczu. – Wypierdalaj!
Aj! To boli! Czemu pozwalasz tak nami szarpać! Zostaw go, zostaw ich. Chodź ze mną - daj mi swoją dłoń. Zaopiekuję się tobą - obiecuję. Będę kochać, będę pieścić, będę…
Kolejny raz, zaciskając zęby, wyrwała się z lepkich macek. Rozejrzała się… ulica… samochody… i ten człowiek, w kurtce motorniczego… porządny człowiek… o co mu chodzi… dlaczego?
Biec!
Wystawowe okna wodziły za nią wzrokiem. Miejskie latarnie zginały swoje długie szyje, aby nadążyć za pędzącą postacią. Ciemność klatek schodowych. Świetlistość małych podwórek. Zaułki skrywające niechcianych gości i drewniane ławki otaczające puste piaskownice. A ona biegła, uciekała od wszystkiego, co mogłoby ją zatrzymać, zabrać… Aż padła.
Otworzyła oczy. Szczyty budynków tworzyły odległy kwadrat swoimi brzegami. A wyżej, dużo wyżej, chmury, które nie zważając na nic, niosły swoje puchate pragnienia w nieznane krainy. Była kompletnie wyczerpana, zarówno fizycznie, jak i psychicznie i może właśnie to sprawiło, iż zrozumiała: być może nikt, nigdy, nie złapie jej i wymawiając oskarżycielskie słowa, nie zamknie w żelaznej klatce. Być może nikt, nigdy, nie zapuka do drzwi z rozkazem odebrania jej wszystkiego, co jest dla niej cenne. Tym niemniej, musi zapłacić za to co zrobiła. Te wizje, te szpony szaleństwa, które coraz mocniej wgryzały się w jej duszę, to właśnie była jej osobista kara. I prawdopodobnie, nigdy jej nie odpuści.
- Przepraszam… – spróbowała po raz ostatni.
Przepraszam? Phi! No naprawdę, myślałem, że stać cię na więcej. Banalne, proste – nieskuteczne. Potrzebujesz mnie, tak samo jak ja ciebie. Beze mnie jesteś połową. Jesteś kubkiem, zanim pojawi się w nim herbata. Jesteś nikim. Nikim, mówię…
Godzinę później była już w pociągu. Usiadła w środkowym rzędzie, a nieobecne spojrzenie skierowała na przepływający krajobraz. Wzrok prześlizgiwał się po czubkach drzew, po polach, które niebawem wybuchną wszystkimi odcieniami życia. Swoisty rodzaj spokoju powrócił do udręczonego umysłu.
Wysiadła na małej stacji niedaleko Siedlec. Kiedyś już tu była, ona i jej maleństwo. Wtedy jednak, było gorąco i niemożliwie wręcz zielono. Teraz to wszystko jeszcze czekało, jeszcze zastanawiało się jaką formę przybrać tego roku. Przeszła może dwa kilometry, a może trzy. Ciężko jej było to ocenić, wiedziała gdzie chce dojść, więc odległość była jedynie czasem, który należy na to poświęcić. Stanęła pod frywolnie rozłożystym dębem. Jego gruby pień wypiętrzały dziesiątki większych i mniejszych guzków. A korona tonęła gdzieś w oddali. Wyobrażała sobie, iż jest tak wysoki, iż może prowadzić pogawędki z niżej lecącymi chmurami. Tak przynajmniej określiła go, jej córeczka. Powiedziała, zupełnie niechcący, coś co spowodowało dzisiejszą wizytę:
- Mamo, czy to drzewo było tu zawsze?
- Może nie, maleńka. Ale na pewno jest tu od dawna.
- Aha. Dłużej niż ty?
- O tak! Na pewno dłużej.
- Aha. Czyli jest tu od zawsze i będzie zawsze, jak ty? Prawda?
Trzymając zawiniątko z wewnętrznej kieszeni, potarła szorstką korę.
- Mam tutaj coś. Coś bardzo ważnego i jednocześnie kompletnie nieistotnego. Coś co kocham nad życie i jednocześnie jest moim największym błędem. Proszę, przechowaj to dla mnie. Może kiedyś po to wrócę i rozliczę mój czyn – mówiąc to odwinęła pakuneczek. W jej dłoni leżała teraz malusieńka plastikowa opaska, na której ktoś napisał dwa słowa. Patrzyła na nią przez chwilę, a następnie delikatnym ruchem wrzuciła ją do niewielkiej dziupli dębu.
---
Piątek. Dzień, kiedy ludzie, już po części są myślami gdzieś indziej. Niektórzy rozmyślają, jaka to kiecka będzie najbardziej odpowiednia na wieczorne spotkanie, a inni planują jakiś specjalny niedzielny obiad. Nieważne. Ważne jest to, że podczas gdy ich myśli beztrosko podróżują po weekendowych atrakcjach, to nie mają czasu uważać na wszystko, co się dzieje dookoła nich. I właśnie na taką okoliczność liczyła Marta stojąc na szpitalnym korytarzu.
Patrzyła przez szklane drzwi na dwie pielęgniarki rozmawiające pod jedną z sal. Ta grubsza, o kasztanowych włosach to Mariolka, ta niższa, to Karolina. Będzie jeszcze trzecia, jej imienniczka, Marta, ale ona zawsze się spóźnia. Miała wielką nadzieję, iż dzisiaj będzie tak samo. O! Karolina się zbiera. Marta spojrzała na zegarek, trzynasta, tak - koniec zmiany.
- No teraz buzi, buzi i Karolinko, do domu! – wyszeptała w myślach.
Po chwili pielęgniarka minęła ją w drzwiach. Zupełnie jej nie zauważyła.
- No Mariolka, czy nie czas na śniadanie? – Znowu zagrało jej w myślach.
Grubsza z pielęgniarek przez chwilę przeglądała trzymane w ręku papiery. Następnie podniosła wzrok na ścienny zegar i przez chwilę mamrotała coś pod nosem.
- Nic się nie martw Mariolka, przecież ona zaraz przyjdzie, przecież codziennie się spóźnia te dziesięć minut, idź jeść, idź… - podpowiadała Marta.
Jak na zawołanie, Mariola odwróciła się i powolnym krokiem ruszyła w kierunku drzwi prowadzących do wind. Marta zaczajona pod wejściowymi drzwiami, czekała aż tamte zaterkotają głośno. To była codzienna rutyna, którą poznawała przez ostatnie dwa tygodnie. Raz w przebraniu sprzątaczki, innym razem jako matka z brzuszkiem. Wszystko spisywała, wszystko notowała. Wiedziała gdzie są kamery i które są włączone; gdzie, które drzwi prowadzą. Poznała rozkład dnia pielęgniarek, poznała ich zwyczaje. Wybrała piątek, godzinę trzynastą, bo wtedy zazwyczaj nikogo tu nie było. Miała około ośmiu, może dziesięciu minut, aby wejść i wyjść.
Łup, łup, łup – zaterkotały puszczone przez Mariolę drzwi. Dźwięk ten oznaczał jedno - ruszaj!
Chwilę szamotała się z zamkiem, ale klucz pasował. Podbiegła do sali numer jeden. Z wielkiej torby wyciągnęła metalowy przedmiot, którym poczęstowała szybę w drzwiach. Drobinki szkła odegrały przytłumioną pieśń na gumowanej podłodze. Ostrożnie, aby nie poranić się od resztek szkła, które pozostały na swoim miejscu, otworzyła drzwi wewnętrzną klamką. Sala rozbrzmiała serenadą na wiele malusieńkich głosików. Marta podbiegła do jednego z łóżeczek. Popatrzyła na wykręconą od płaczu twarzyczkę. Delikatnym ruchem przejechała po policzku. Przekrzywiła głowę i wyszeptała…
- Cześć króliczku…
Wzięła ją na ręce i najostrożniej jak potrafiła ułożyła w wyściełanej kocem torbie. Zanim zapięła suwak, szybkim ruchem zdjęła mała plastikową opaskę z imieniem i nazwiskiem dziecka. Popatrzyła na nią. Był to jedyny dowód na to, że to maleństwo nie jest jej. Jedyny twardy dowód. Powinna go wyrzucić. Ale… był to również jedyny ślad po jej naturalnych rodzicach. Targało nią niemiłosiernie. W końcu wcisnęła tę nieszczęsną opaskę w kieszeń bluzy i szybkim krokiem ruszyła do wyjścia.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt