Badman - Quentin
Proza » Obyczajowe » Badman
A A A
Od autora: Jeden z kilku kręgów korpopiekła.
Klasyfikacja wiekowa: +18

"Badman"

Przedpołudnie spędzone na cmentarzu to raczej kiepska atrakcja, ale co zrobić, w końcu ludzie umierają. Jeszcze ta cholerna pogoda. Z nieba kropi deszcz, ziemia rozmięka i grzęźniemy w błocie po kolana. Żeby choć klecha sprawnie odstawił teatrzyk, ale nic z tego. Wielebny grzebie się, jakby czekał, aż ziemia pochłonie i jego. Prędzej, do nędzy, zanim trup zacznie walić!
Jeden z grabarzy dostał ataku czkawki. Stara się, oczywiście, zatuszować ten fakt, co nie jest łatwe. Rozglądam się po zebranych żałobnikach w poszukiwaniu znajomych twarzy. Przyszło więcej ludzi, niż podejrzewałem. Właściwie nic dziwnego. W taki dzień każdy chce mieć pewność, że skurwiel, którego ponieśli w trumnie, nie wstanie już nigdy więcej.
Święty pogrzeb, święty dół, święty deszcz i święty spokój. Drażni mnie widok wieńców, które wyglądają kiczowato. To cholernie przygnębiające, że wszystkich nas pokryją prędzej czy później te same wiązanki. Mądry czy głupi, wysoki albo niski, śmieciarz czy minister wszyscy skończą tak samo − pod stertą paskudnych kwiatów. Czy to sprawiedliwe?
No nie, niektórzy wycierają oczy. Jeszcze chwila i stanę obok. Zaglądam niedyskretnie do dołu, w którym leży trumna. Słyszę wyraźniej, jak ten czkający walczy ze sobą. Kto wie, czy za moment nie puści pawia. Ciekawe, co by było, gdybym odlał się na wieko. Założę się, że ktoś przede mną wpadł na podobny pomysł.
Ksiądz pomamrotał coś pod nosem, wykonał znak krzyża i kumple czkającego wzięli się do zasypywania dołu. A więc nastał koniec. Pora przekonać się wreszcie, jak pachną kwiatki od spodu. Ktoś załkał w tłumie po raz ostatni. Nie wytrzymałem.
− Przestańcie pajacować − powiedziałem. − Żałujecie nie tego, co trzeba. To tylko kolejny zwyczajny śmieć taki sam jak wy. Koniec uroczystości, wypierdalać.
Kiedy się rozejrzałem, nikogo już nie było. Na usypanym kopcu leżały wieńce. Splunąłem na miejsce pochówku i odszedłem.

I Patrz pod nogi

Omówienie miesięcznych wyników wywołało we mnie stres. Chwilę przed spotkaniem zjadłem czekoladowy batonik, co w obecnej sytuacji było błędem.
Kierownik wędrował laserowym wskaźnikiem po wykresie i kiedy natrafił na punkt przedstawiający przyrost procentowy w stosunku do miesiąca ubiegłego, zamarłem. Modliłem się, by nie zahaczył o czerwoną kreskę oznaczającą spadek o dwa procent. Siłą woli próbowałem wyczerpać baterie w laserze, na nic.
− A co to się stało, Piotrze? − zapytał Gerard i wszyscy spojrzeli na mnie jak na pasażera, który powiedział coś zbyt głośno w autobusie.
− Były pewne problemy, ale już mamy je za sobą − wyjaśniłem.
− Oby, nie chciałbym, żeby minęło cię coś ważnego z powodu lekkiego regresu. Jeżeli coś się dzieje, powiedz. Tworzymy zespół i nie zostawiamy poległych na placu boju.
"Poległych na placu boju"...? Kurwa, to brzmi, jakbyśmy stoczyli się na samo dno i budowali chatki z wodorostów. Czy wszyscy to słyszeli?
− Dzięki − odparłem z uśmiechem. − to chwilowa niedyspozycja. Poradzę sobie.
− Za to zawsze cię ceniłem − przyznał Gerard, po czym przeszedł do podsumowania. − Moi kochani, nie ulega wątpliwości, że mamy za sobą naprawdę udany początek roku. Z tej okazji chciałbym szczególnie podziękować Maksowi, który wraz ze swoim zespołem wspiął się na wyżyny możliwości. Maks, jesteś nieustępliwy jak wszawica.
Wszyscy buchnęli śmiechem. Zacząłem zastanawiać się czy wszawica faktycznie jest tak nieustępliwa. W wyszczerzonych zębach Maksa Kruka widziałem symbol własnej upokarzającej klęski. Wiedziałem, że nie mam szans na koronę, ale liczyłem, że dostanie ją ktoś inny niż ten pierdolony lizus.
Kiedy radość nieco opadła, Maks przemówił:
− Dzięki za komplement, Gerard, ale mamy jeszcze dużo do roboty. Dlatego wolę być mrówką niż wszą.
Niech go szlag, udaje ambitnego, a na dodatek znowu suszy zęby. Trzeba przyznać, że wie, jak wzbudzać zaufanie. Ciekawe czy domyśla się także, że mam go na celowniku. Napluję ci, bystrzaku, na trumnę.
Po zebraniu poszedłem do łazienki. Zdenerwowanie zastąpił gniew i teraz, jak na złość, nie mogłem się wysrać. Siedziałem więc na kiblu, próbując osiągnąć spokój.
Do toalety weszły dwie osoby. Od razu rozpoznałem je po głosie.
− Wszawica, kurwa? − mówił Kruk. − Jestem jak szarańcza.
− Skąd on bierze te teksty? − dociekał Potemczuk.
− Na pewno nie z Pisma Świętego. Strasznie chce mi się lać po energolach. Za pół roku muszę być koordynatorem, bo zeświruję.
− A potem?
− Może zastępca Gerarda, a potem jest już tylko Bóg i długo, długo nic.
− Podobno Walman ma duże szanse.
− Szanse, żeby przepierdolić chyba.
Usłyszałem jak Maks zapina klamrę paska.
− Patrz pod nogi, bo wdepniesz w szczyny − upomniał go Potemczuk.
Później obaj wyszli. On ma rację, pomyślałem. Musisz patrzeć pod nogi, Maks...

Dobra rada na dziś: nigdy nie mów swojemu psychoterapeucie, że miewasz myśli samobójcze, bo za każdą sesję każe ci płacić z góry. Myślicie pewnie, że chodzę do psychologa, bo sikam w nocy, zbyt intensywnie kocham mamę albo widuję zmarłych. Nic z tych rzeczy. Jestem zdrowy jak byk rozpłodowy, a z profesorem Zglinskim spotykam się, bo dbam o własny rozwój. To coś w rodzaju treningu osobowości. Podobno człowiek z natury jest leniwym bydlęciem i czasem potrzebuje zewnętrznej motywacji, by działać lepiej i sprawniej. Stąd moje wizyty w poradni.
− Wielu ludzi uważasz za gorszych od siebie? − pyta profesor po tym, jak skończyłem swój monolog.
− Tylko tych naprawdę gorszych − odpowiadam zgodnie z sumieniem.
− Czy w stosunku do gorszych nazwałbyś się nadczłowiekiem?
− Chyba nie. Prędzej tamtych nazwałbym podludźmi. Jestem całkiem normalny, choć może mam pewne wątpliwości, bo w końcu normę wyznacza tandetna większość, a ja do nich nie należę. Myślę, że jestem czymś pomiędzy.
− Czymś pomiędzy... − dumał psychoterapeuta. Zwykle tak robił, gdy nie potrafił wyciągnąć konstruktywnych wniosków. Potem zawsze zmieniał temat: − Mówiłeś o tajemniczej rzeczy, którą, jak sądzisz, posiadasz ty i garstka ludzi rozsianych po całym świecie. Możesz powiedzieć coś więcej?
− Ciężka sprawa, panie profesorze − zaczynam. − Nie potrafię tego nazwać. Może nawet te stany świadomości, których czasem doświadczam, nie mają żadnej nazwy. Widzę i słyszę coś, czego inni nie dostrzegają i nie słyszą.
− Rozumiem, że jakoś prowadzisz obserwację...
− Po prostu zaglądam ludziom w oczy i już wiem...
Zgliński nie był przekonany i dobrze. Lepiej, żeby nie wiedział zbyt wiele. Tak naprawdę wyczuwam kłamstwo nosem z odległości dziesięciu metrów. Nigdy się nie mylę. Nigdy.

Zawsze podejrzewałem, że największe zagrożenie stanowią Potemczuk albo Dymecki, ale nie Kruk, który zapuścił korzenie w przeciętności i tam miał pozostać na zawsze. Co się zmieniło, że brzydkie kaczątko wyrosło na skurwysyńskiego, ale jednak łabędzia...? Wyglądał na silnego i pewnego siebie. Miał zdrową cerę, zdrowe zęby, włosy i dobrze się ubierał. W dodatku potrafił udawać. Gerard może i nie był spostrzegawczy, ale nawet on nie należał do grona wytrawnych kretynów, którym wciśniesz każdy kit. Mało wiarygodnych kłamców rozpoznawał przy drugim albo trzecim podejściu. Póki co Kruka dobrze nie poznał.
Mówili o nas królowie. Właściwie sami to wymyśliliśmy, posiłkując się nazwą firmy "Finance King". Dla konkurencji byliśmy królikami albo bardziej pospolitymi zającami. Prawda jest jednak taka, że w branży doradztwa finansowego nie mieliśmy sobie równych. W całym kraju mieliśmy kilkanaście dużych oddziałów, ale najlepsze wyniki osiągaliśmy w stolicy. Byliśmy na szczycie między innymi dzięki mojemu zespołowi. Jeszcze do wczoraj byłem najlepszym managerem. Pieprzony Kruk.
Oczywistym jest, że muszę zniszczyć go jak najszybciej. Jeśli zostanie koordynatorem, chyba skonam. Co ja mówię, na pewno skonam.
Kruk jest dość enigmatyczny, przez co na początku zlekceważyłem sprawę. Teraz okazuje się, że mam godnego siebie rywala. To arcywróg − wyjątkowo niebezpieczna figura, z którą przyjdzie mi zmierzyć się w ostatecznym starciu. Ale powoli, nim zadam ostateczny cios, trzeba poznać przeciwnika.
Ustaliłem już, że mieszka sam, co powinno ułatwić zadanie. Obserwacja może potrwać, nim uznam, że nadszedł właściwy moment. Nie pierwszy raz prześwietlę człowieka i nie ostatni. Dobrze wiem, jak różni są ludzie, ale wiem też, że każdego można rozgryźć. Większość tak naprawdę chodzi tymi samymi ścieżkami, toteż trzeba patrzeć pod nogi i iść po śladach. I Kruk zostawia ślady.
Odkryłem, że co drugi dzień gra w tenisa. Czasem przed pracą, a czasem po w zależności od organizacji. Zwykle spędza na korcie dwie godziny. Tyle powinno mi wystarczyć.
Myślę nad tym, kiedy wsiadam do taksówki.
− Na Smolną − mówię kierowcy i ruszamy.
Zastanawiam się czy już kiedyś z nim jechałem. Nie mogę poznać, a mam pamięć do twarzy jak mało kto. Bardzo dobrze, nie lubię trafiać na tych samych taksówkarzy.
Rozliczam się szybko, w końcu doskonale wiem, ile zapłacę. Z tylnego siedzenia zabieram sportową torbę i wchodzę do kamienicy.
Od progu wyczuwam smród szczyn i zapach pasty do podłóg. Na schodach mijam dwóch chłopców, którzy siedzą znudzeni.
− Cześć − mówię, a oni grzecznie odpowiadają:
− Dzień dobry.
Aż szkoda, że za parę lat zaczną ćpać, pić i kraść, jak większość dzieciaków ze Smolnej i wielu innych ulic. Chrzanić to, świata nie zbawię i tych małych gnojków też nie.
Mieszkanie jest brudne, ale i o to nie dbam. Nie śpię tu ani nie jem. Wybrałem je tylko dlatego, że było tanie. Podobno kogoś w nim zamordowano. Po przyjściu otwieram jedynie okno, żeby trochę przewietrzyć, a potem podwijam rękawy koszuli i do roboty.
Wszystko, czego potrzebuję mam w torbie. Świeże prześcieradło, które ląduje na starym tapczanie, butelkę szampana − dziewczęta lubią bąbelki, nauczony poprzednimi doświadczeniami wziąłem także kilka czystych ręczników. Poza tym chusteczki higieniczne, wazelinę, wibrator pochwowy, dildo i nowość − wibrator g-spot z zakrzywioną końcówką, który podobno intensywnie stymuluje punkt G.
Zaglądam do notesu, w którym mam zapisane imiona wszystkich dziewcząt oraz ich numery telefonów. Kilka pozycji już wykreśliłem. Do wyboru zostały Iveta, Zuza i Paloma. Dzwonię.
− Haloooo... − odzywa się dziewczyna w słuchawce.
− Cześć, Iveta − witam ją. − Masz dziś wolny wieczór?
− A kto mówi?
− Abraham Lincoln.
Dziewczyna śmieje się, po czym pyta:
− Chcesz, żebym do ciebie przyjechała?
− Jeśli masz czas i ochotę − odpowiadam.
− Podaj adres.
− Smolna piętnaście przez sześć.
− Kiedy?
− Zakładaj majtki, maluj oczy i wpadaj.
− Będę za pół godziny.
− Czekam. Pa.
− Pa.
Okazuje się, że Iveta uznaje punktualność, co jest rzadką cechą wśród dziwek.
− Cześć, Lincoln − mówi od progu wesoło.
Jest zdrową dziewuchą z szerokimi biodrami i dużymi piersiami. Całe szczęście nie ubrała się jak stara kurwa, bo nie znoszę burdelowego stylu. Zapraszam ją do środka. Podoba mi się, jak stuka obcasami o brudną podłogę.
− Skąd jesteś, Iveta? − pytam.
− Stąd − odpowiada dziewczyna.
− Znaczy, że jesteś Polką?
− Jawohl, Lincoln. − Salutuje z powagą, po czym na jej usta wraca piękny uśmiech. − Jesteś narodowcem, który dba o czystość rasy? Bez obaw, nie będziemy się rozmnażać.
− Zdejmij płaszcz, proszę. Lubisz szampana?
− Jasne. Lubię też wiedzieć od początku, czego ode mnie się oczekuję.
Podaję jej kieliszek. Pozwalam, by usiadła na brzegu łóżka, a sam zajmuję miejsce na fotelu, który okryłem prześcieradłem.
− Powiem ci, jak zrobimy − zaczynam. − Rozbieraj się powoli tak, żebym wszystko widział. Nie rzucaj tylko rzeczy na podłogę. Odłóż je na fotel, krzesło albo, kurwa, żyrandol, byle nie na podłogę. Strasznie tego nie lubię. W czasie, gdy będziesz pozbywała się ciuszków, opowiem ci pewną historię. Chcesz o coś zapytać?
Iveta pokręciła przecząco głową.
− Świetnie − powiedziałem. − Zacznij więc od butów, a ja przejdę do opowieści. Mieszkałem kiedyś blisko lasu. Miałem wtedy z sześć, siedem lat. Lubiłem bawić się z drzewami. Niektóre traktowałem jak wrogów, inne jak kompanów. Trzeba ci wiedzieć, że uwielbiałem Spidermana. Byłem nim zafascynowany do tego stopnia, że zrobiłem sobie maskę ze starych, czerwonych gaci. I biegałem w tej masce udając człowieka pająka, nie widząc w tym nic niedorzecznego. Pewnego dnia pokazałem przebranie swojej kuzynce i przeżyłem szok. Ta mała, tępa kretynka wybuchnęła śmiechem widząc, jak naciągam na łeb stare gacie. W życiu nie doznałem takiego upokorzenia. Wzbudziła we mnie poczucie wstydu na całe lata. Dziwne, że teraz jestem prawie całkiem normalny. No powiedz sama, czyż moja mała kuzynka nie zachowała się jak pierdolona raszpla...?
Kiedy skończyłem mówić, Iveta stała naga. Przestała się śmiać. Chyba miała pietra.
− Wiesz, dlaczego ci o tym mówię? − zapytałem.
− Nie bardzo.
− Bo pogadać chciałem.
Uśmiecham się, a po chwili dołącza do mnie Iveta.
− Masz jakieś życzenia? − pyta dziewczyna.
− Na początek chciałbym cię polizać przez folię.
Iveta bez słowa kładzie się na łóżku. Szeroko rozstawia nogi i czeka, aż rozwinę plastikową folię. Trochę trzęsą mi się ręce.

Po tak udanym weekendzie powróciłem do obowiązków, ale nie od razu. Zamiast mojego komputera zastałem przy stanowisku zupełnie nowy sprzęt. Jedynie mysz i podkładka pod nią były te same. Jak ja nie lubię niespodzianek.
Kiedy szedłem do Gerarda, zauważyłem, że skupiam uwagę wszystkich dokoła. Przyszło mi do głowy, że nie zapiąłem rozporka albo umazałem się keczupem na twarzy, dlatego zanim trafiłem do gabinetu kierownika, zajrzałem do toalety. Wszystko było w porządku.
Czekałem cierpliwie pod gabinetem, aż Gerard skończy telekonferencję. Wreszcie poprosił mnie do środka.
− Cześć − przywitałem się. − Możemy pogadać?
− Jasne − odparł Gerard. − Siadaj, Piter. Właśnie miałem cię wołać.
Zająłem miejsce naprzeciwko.
− Pewnie zastanawiasz się, gdzie twój komputer − ciągnął dalej kierownik. − Musieliśmy go wymienić.
− Nie wiedziałem, że szykuje się modernizacja. Nie było w tej sprawie żadnego maila. Co z moimi danymi...?
− To zmiana nadprogramowa.
Nic nie rozumiałem. Nie było mnie dwa dni, a tu ktoś nadprogramowo robi porządki...
− Słuchaj, Piotr − zaczął raz jeszcze Gerard. − Centrala od dłuższego czasu monitoruje wszystkie systemy, o czym dobrze wiesz, prawda?
− Owszem.
− Więc dlaczego przeglądasz w pracy pornole?
− Co? − Niemalże mnie zatkało. − Nie wiem, o czym mowa.
− Stary, mogę wytłumaczyć jakoś serwis randkowy, ale bladego, kurwa, pojęcia nie mam, co powiedzieć o... − Ze stosu papierów Gerard odgrzebał jedną kartkę, z której wyczytał: − "Cycata Murzynka bierze z dupy do buzi", "Bolesny anal", "Jebanie studentki" czy "Spust na twarz". Masz jakiś pomysł, bo ja ni chuja.
Byłem całkiem rozbity jak podczas zebrania bilansującego miesiąc. Zapomniałem języka w gębie, a stać mnie było jedynie na:
− To nieporozumienie.
Gerard nie wyglądał na przekonanego.
− Tak mam napisać w raporcie?
− Znasz mnie. W życiu bym się tak nie podłożył. Ktoś musiał wykraść moje hasło.
− Zgłoś sprawę jako nadużycie, poczekamy na rozwój wydarzeń. Póki co wstrzymam się z notatką, ale nie uważaj sprawy za zamkniętą. I zmień to pierdolone hasło.
Gabinet opuściłem z poczuciem wstydu. Byłem kilkunastoletnim chłopcem przyłapanym na oglądaniu świerszczyków. Prawie jakbym trzymał w dłoni kutasa, a do pokoju weszła matka, ojciec, sąsiedzi i ludzie z ulicy. Pogrążyłem się na moment w malignie, aż wpadłem na Potemczuka, który rzekł:
− Patrz pod nogi, Piter, bo się wypierdolisz. Co jest?
− Sory − odparłem i ruszyłem dalej.
Kiedy siadłem wreszcie przy biurku, pojąłem, co się wydarzyło. Może i zagiąłem parol na Kruka jako pierwszy, ale to ten skurwysyn zadał cios. Łeb daję sobie uciąć, że to jego sprawka. Nie mam już złudzeń ani skrupułów. Zaczęło się.

− Co się zaczęło?
− Proszę? − Patrzę na swojego trenera personalnego.
− Przed chwilą powiedziałeś, że coś się zaczęło − tłumaczy Zglinski.
− A tak, proszę wybaczyć profesorze. Jestem trochę rozkojarzony. Czuję, że nadchodzi w moim życiu przełomowy czas. Jestem podekscytowany. Mogę mieć pytanie?
− Oczywiście, słucham.
− Co pan wie o hipnozie? Właściwie nie chodzi o teorię, a bardziej praktykę.
− Powiedzmy, że preferuję konwencjonalne podejście w pracy z ludźmi.
Wiedziałem, mięczaku.
− Może zna pan jakiegoś specjalistę − naciskam.
− Przykro mi. Możesz powiedzieć, do czego ci to?
− Myślę, że coś we mnie siedzi. Jestem prawie pewien. Podobno wykorzystujemy niewielką część umysłu, którego możliwości są ogromne. Wie pan kim byłbym, gdybym potrafił skorzystać z tej uśpionej części?
− Nie wiem, kim? − dopytywał profesor.
− Geniuszem.
− Rozumiem. Zdajesz sobie sprawę, że często ceną geniuszu jest szaleństwo?
− Co pan chce przez to powiedzieć?
− Może tak już ma pozostać, że nie umiemy wszystkiego i wszystkiego nie wiemy.
− Wówczas siedzielibyśmy na drzewie i czekali aż ktoś wymyśli koło, drabinę i prokreację.
− Albert Einstein podobno miał poważne problemy z pamięcią. Zdarzało się, że zapominał na przykład sznurować buty. Jeśli idzie o inteligencję bił wszystkich na głowę, ale miał problem z prostą czynnością, która dla większości nie stanowi żadnego wyzwania.
− Musiał po prostu częściej niż reszta patrzeć pod nogi.
Wygląda na to, że pan profesor ma umysł ciaśniejszy niż Einstein buty. Nie zna mnie jeszcze na tyle, dobrze, aby czytać w myślach. Poza tym jest tylko psychologiem, nie superbohaterem. Może co najwyżej ścierać kurz z bezużytecznych książek.

Przed kolejnym dniem pracy udałem się do sklepu z artykułami plastycznymi, gdzie zakupiłem porcję Green Stuffu. W drodze do firmy ugniatałem masę, obmyślając plan działania. Zadanie nie było skomplikowane, ale wymagało cierpliwości i spokoju. Grunt to trafić na odpowiedni moment. W każdej akcji decydujące znaczenie mają detale.
Przy całym sprycie Kruka brakowało mu ostrożności. Być może czuł się na tyle pewnie, że bez stresu zostawiał puste stanowisko. Jeśli bagatelizuje mnie jako rywala, wkrótce spotka go zasłużona kara. Wystarczyło w odpowiednim momencie przechodzić w pobliżu i zakraść się do boksu. W ostateczności nawet gdybym wpadł, znajdę wymówkę. W końcu pracujemy razem, więc możemy mieć wspólne sprawy. I nic nikomu do tego.
Teraz, stojąc w kolejce do ślusarza, myślę sobie, że szczęście sprzyja lepszym. Kilka godzin wcześniej z poważną miną, pewnego siebie człowieka pomaszerowałem prosto do stanowiska Kruka, który wyszedł najprawdopodobniej za potrzebą. Z jego torby wyszperałem klucze obwieszone mnóstwem breloczków. Zrobiłem obustronny odcisk w masie rzeźbiarskiej, którą trzymałem w kieszeni i najzwyczajniej wróciłem do siebie. Nikt nic nie zauważył.
W tamtej chwili czułem, jakby czas i ludzie dokoła mnie stanęli w miejscu. Ba, jakbym sam wstrzymał czasoprzestrzeń siłą woli. Wiedziałem, że gdybym chciał to powtórzyć, nie uda się bez pełnej koncentracji. Oto zaczynam doświadczać wyższych stanów świadomości.
Kiedy nadeszła moja kolej, pokazałem siwemu jak gołąbek staruszkowi odcisk klucza. Ślusarz spojrzał na mnie podejrzliwie, po czym zapytał:
− Co mam z tym zrobić?
− A co pan może? − zapytałem i ja.
Facet popatrzył na dwustuzłotowy banknot, który położyłem na ladzie, potem na mnie i znowu na pieniądze.
− Spróbować mogę − odparł.
− Tylko bardzo mi się spieszy − dodałem.
− Poczekaj pan pięć minut − rzekł ślusarz i wziął się do pracy.

Nazajutrz byłem gotowy i kurewsko naładowany. Stanąłem przed lustrem nagi, jak mnie Pan Bóg stworzył. Narastało we mnie podniecenie i siła. Nawet mięśnie mi się powiększyły na ułamek sekundy. Przez żyły przepływał prąd.
− Jesteś dobry − powiedziałem do lustra. − Najlepszy z najlepszych. Czuję twoją energię. Kolejna dziewczyna, którą wyruchasz będzie świeciła jak żarówka. Wkrótce spragnione wrażeń larwy padną na kolana, a ty pożałujesz, że masz tylko jednego fiuta.
Zadzwonił telefon. Podniosłem więc słuchawkę.
− Dzień dobry, nazywam się Eliza Mycek − odezwała się dziewczyna po drugiej stronie. − Czy mam przyjemność z panem Piotrem Walmanem?
− Zgadza się − odparłem. − W czym mogę pomóc?
− Bardzo mi miło, panie Piotrze. Kontaktuje się w imieniu ubezpieczyciela. Mielibyśmy dla pana nową ofertę. Rozumiem, że możemy porozmawiać chwilę...?
− Przepraszam, jak się pani nazywa?
− Eliza Mycek.
− Z tych Mycków?
− Przepraszam, z których?
− W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku szalał jeden psychol nazwiskiem Marchwicki, który tłukł kobiety czymś ciężkim w głowę, a potem rypał te trupy. Jego pierwszą ofiarą była właśnie jakaś Mycek. Stąd też moje pytanie czy w pani rodzinie nie było takiego przypadku.
− Nie przypominam sobie − odparła Eliza.
− Szkoda − rzekłem. − Bo mielibyśmy o czym pogadać, a tak przykro mi. Trzymaj się, Elizo.
Odłożyłem słuchawkę.
Powróciłem przed lustro. Utraciłem już wcześniejszą koncentrację i musiałem od nowa wprowadzać się w ten szczególny stan. Kilka głębokich wdechów powietrza, rozluźnienie mięśni i przymknięte powieki powinny załatwić sprawę.
Gdy otworzyłem oczy ponownie, stałem w przedpokoju mieszkania Kruka. Nie byłem oczywiście nagi. Oprócz kompletnej garderoby miałem jeszcze skórzane rękawiczki, które wciągnąłem na dłonie.
Oględziny całego mieszkania zajęły mi dwa kwadranse. Tyle wystarczyło, by przejrzeć szafę, szuflady, rachunki, książki i śmietnik. Tak, jeśli chcesz wiedzieć o człowieku wszystko, koniecznie zajrzyj do jego kubła na odpadki.
Pamiętam, jak podczas jednej z wizyt u mojego podwładnego wyłowiłem spośród ogryzków i obierków wezwanie do sądu. Wiedziałem już, w czyje łapska wpada sprzęt elektroniczny znikający z naszych biurek. No, może tylko podejrzewałem, ale to z reguły wystarczy.
Innym razem u pewnej dziewczyny "w brudach" znalazłem test ciążowy z pozytywnym wynikiem. Oczywistym było, że nasza sierotka uda się wkrótce na urlop macierzyński i osłabi cały zespół. Pomyślałem, że lepiej pozbyć się jej zawczasu.
Zwolnienie złodziejaszka i mamuśki przebiegło prawidłowo. Nikt się niczego nie domyślił. Dzięki swojej przebiegłości uratowałem przynajmniej kilka procent w wyniku całej lokalizacji. O tym jednak nikt się dowie. Taki mój los.
Wszystko wskazywało na to, że Kruk jest czysty. W całym mieszkaniu nie znalazłem nic kompromitującego, a w kuble na śmieci nie było nawet prezerwatyw, co oznaczałoby, że albo gumki spuszcza w kiblu, albo chodzi na dziwki. Jeśli to drugie, wystarczy go złapać na gorącym uczynku, zrobić zdjęcie i rozesłać, gdzie się da, pod warunkiem, że na kimś zrobi to wrażenie. Tak, istnieje możliwość, że Maks może też lubić rurki z kremem, ale to żaden argument w walce. Bycie pedałem w wielkim mieście nie jest zbrodnią.
Jedyną wskazówką, dającą nadzieję na pomyślność, były zdjęcia. Zarówno w sypialni, jak i w salonie rozstawiono kilkanaście fotografii przedstawiających postać dziewczyny. Domyśliłem się, że chodzi zapewne o siostrę Maksa, co nie jest niczym nadzwyczajnym. Co jednak z rodzicami? Kruk jest tak rodzinny, a zapomniał o ołtarzyku poświęconemu mamie i tacie? Może nie zapomniał, ale z jakiegoś powodu bardzo by chciał...?

II Rób, co należy

Rodzice Maksa zginęli w wypadku samochodowym jakieś dziesięć lat temu. Skąd mam tak sensacyjną informację? Wystarczyło jedynie popytać ludzi w pracy. Kruk podobno nigdy nie robił z tego tajemnicy, tym bardziej, że Gerard miał słabość do sierotek, jako że sam doświadczył utraty ojca. Nic tak nie łączy ludzi, jak wspólne przeżycia. Pod tym względem nie mogłem równać się z Maksem. Moi rodzice, niestety, nadal wiedli swój spokojny żywot na prowincji. Stary miał chyba raz zawał, ale to akurat żadna sensacja. Jak pech, to pech.
Jeżeli idzie o plotki, półplotki, bajki, mity i trochę fakty nieocenionym źródłem informacji była nasza sekretarka Malwina, której umysł zgromadził przez kilka lat wiedzę, o jakiej reszta nie miała pojęcia.
− Kto jeszcze o tym wie? − spytałem ją podczas przerwy.
− Chyba wszyscy − odparła.
− Serio? Jak mogło mi to umknąć?
− Wiecznie chodzisz z głową w chmurach. O kim tak myślisz, co? Znam ją?
− Nie sądzę, ale jeżeli miałabyś ochotę, możemy wyskoczyć na lunch i pogadać o tym i owym.
Przez ułamek sekundy miałem wrażenie, że moja rozmówczyni zarumieniła się. Żeby dać sobie chwilę czasu wklikała coś do komputera, po czym zapytała:
− Chcesz się umówić?
− Malwinko, ile my się znamy? − Poszedłem za ciosem.
− Kilka lat.
− No, to czas najwyższy gdzieś się wybrać.
Rybka od razu połknęła haczyk. Niespełna sześć godzin później szliśmy do jej mieszkania. Już w przedpokoju chwyciła mnie za krocze i rzekła:
− Po osiemnastej niania przyprowadzi bliźniaków. Lepiej od razu bierz się do roboty.
Przeszliśmy do sypialni i wszystko byłoby w porządku, gdyby jeszcze chciał mi stanąć. Malwina miała w sobie urodę i pociągającą dojrzałość, ale nie była dziwką, a tak się składa, że przez ostatnie parę lat zadawałem się z dziwkami, półdziwkami i puszczalskimi. Słowo daję, że jeśli nie zapłacę dziewczynie za seks, mój mały nie wstanie.
Gra wstępna przeciągała się. Za każdym razem, gdy Malwina dobierała się do moich spodni, odwracałem jej uwagę pocałunkami, pieszczotami i słówkami szeptanymi na ucho. W końcu jednak wściekła się.
− Co jest, do cholery?! Zapomniałeś zabrać wacka z domu?
− Daj mi chwilę, skarbie − prosiłem. − Mam pomysł, zrobię ci coś przyjemnego.
− Byle tylko dzisiaj.
− Poczekaj na mnie.
Przeszedłem do kuchni. Zajrzałem do szafek i szuflad, a gdy znalazłem co chciałem, wróciłem do sypialni.
Malwina leżała na wznak. Wielką poduszką zasłaniała nagie ciało. Kiedy ujrzała rolkę plastikowej folii w mojej ręce, uniosła się do pozycji siedzącej.
− Będziesz robił kanapki czy co? − zapytała.
− Odpręż się − powiedziałem i przeszedłem do dzieła.
Szło mi całkiem nieźle, ale i to jej się znudziło. Wówczas nie miałem wyjścia. W czasie, gdy sięgałem do portfela po prezerwatywę, upuściłem na podłogę stówę, którą kopnąłem następnie pod łóżko. Niczego się nie domyśliła, a ja osiągnąłem wreszcie pożądany stan.
Po wszystkim leżeliśmy błogo rozleniwieni i patrzyliśmy w sufit.
− Dlaczego jesteś sama? − zapytałem.
− Mój ostatni facet zrzygał się do zlewu − odparła Malwina.
− I co?
− Nie spodobało mi się to. Chłopcy potrzebują wzoru do naśladowania, a ja wsparcia. Zbyt wiele czasu zmarnowałam na pijaków i kretynów. Bierzesz do łóżka coś jeszcze prócz folii? Może jakiś zestaw majsterkowicza?
Uśmiechnąłem się.
− A ty? − zapytała tym razem ona.
− Co ja?
− Też jesteś sam?
− Właściwie tak.
Pogłaskała mnie po policzku.
− Mówią, że jesteś zły, ale ja w to nie wierzę.
No wreszcie, pomyślałem. Pogadamy o czymś ważnym.
− Coś jeszcze mówią? − ciągnę temat.
− Że dla kariery sprzedałbyś wszystko i wszystkich. Coś okropnego. Jak można tak szkalować ludzi...
Nieszczęsna, naiwna istoto. Gdybyś tylko wiedziała, że dla kariery jestem w stanie zrobić o wiele więcej niż wszystko.
− A Kruk − wywołałem temat. − Co o nim myślisz?
− Maks jest w porządku − odparła Malwina.
− W porządku, moja droga, są płyty Aerosmith. Pytam o konkrety.
− Według mnie to jeden z bardziej pracowitych chłopaków, jakich znam. Zamiast zajmować się bzdurami, wykonuje swoje obowiązki...
Malwina rozkręciła się, ale bez rewelacji. Opowiadała o Kruku tylko dobre rzeczy, jakby chodziło o papieża. Co prawda potrafiła przywołać pewne fakty, ale była beznadziejną obserwatorką. Co kogo obchodzi, że Maks jest sympatyczny, nigdy się nie spóźnia i chodzi od rana uśmiechnięty. Potrzebuje mięsa, brudu i newsów. Reszta jest bez znaczenia.
− No nic − powiedziałem, wyskakując z łóżka. − Pora na mnie.
− Zobaczymy się znowu? − zapytała dziewczyna.
− Jasne. Uporządkuję tylko kilka spraw i odezwę się.
− Wiesz, gdzie mnie szukać. Chodź jeszcze na moment, niech cię ucałuję.
Cholera, dziwce wystarczy zapłacić i otworzyć drzwi, by uznać sprawę za zakończoną. Porządne dziewczęta oczekują pieszczot i czułości, jakby sam seks nie wystarczył.

Czas naglił, a ja zdołałem ustalić, że pan i pani Kruk rzeczywiście zginęli w wypadku samochodowym. Odwiedziłem nawet ich grób, co nie przyniosło żadnego przełomu. A więc trop był fałszywy. Nadal miałem w pamięci zdjęcia młodej dziewczyny, które były wszędzie, prócz kibla. Jakby każdy kąt mieszkania zaznaczała jej obecność. Czy to na pewno siostra Maksa i co z nią się dzieje? Z zamyślenia wyrwał mnie głos doktora Terleckiego, który przybył z filiżankami i imbrykiem.
− Proszę się częstować − powiedział chirurg, po czym obok mojej filiżanki postawił talerzyk kruchych ciasteczek.
Znałem Terleckiego już kilka lat i wiedziałem, że wzywa mnie tylko w naprawdę ważnych sprawach. A więc czyżby jakaś poważna inwestycja, myślałem?
− Jak się panu wiedzie, doktorze? − zapytałem.
− Zabawne, że pan pyta − odparł Terlecki. − W ubiegłym tygodniu poznałem swoją przyszłość. Najprawdopodobniej umrę szybciej, niż podejrzewałem.
− Jest pan chory?
− Chłoniak, proszę szanownego kolegi.
− Bardzo mi przykro, doktorze − rzekłem.
− Mnie też. − Uśmiechnął się. − Poprosiłem pana o sprawozdanie na temat moich finansów, bo chciałem uporządkować kilka spraw, nim wybije ostatnia godzina.
− Oczywiście − powiedziałem, po czym sięgnąłem do teczki po papiery. Dokumenty przekazałem chirurgowi. Następnie zapytałem: − Jeśli można wiedzieć, co pan zamierza?
− Oddam wszystko na cele charytatywne − wyznał Terlecki, czym wprawił mnie w osłupienie. − Myślałem nad ośrodkiem dla bezdomnych albo samotnych matek.
− Trzeba by spisać ostatnią wolę. Czy pan to dobrze przemyślał?
Lekarz odłożył dokumenty na stół.
− Chyba jeszcze nigdy tyle nie myślałem. Wierzy pan w Boga?
− Jeśli mam być szczery, nie wierzę w nic, co nie ma zdolności kredytowej.
− Zabawne. Nie sądzę, by siła wyższa miała decydujący głos. A przynajmniej nie tu, na ziemi. Pan uważa, że popełniam głupstwo?
− Ależ skąd. Mam tylko pewne wątpliwości. Czy szanowna małżonka zna już pańskie plany?
− Niestety, ale żona nie lubi trwonić czasu na rozmowy ze mną, Ufam, że znajdzie chociaż chwilkę na przeczytanie testamentu. Potem pobiegnie do kochanka albo do prawnika. Nie wiem czy to przypadkiem nie jest ta sama osoba. Pogubiłem się. Pan rozumie dlaczego tak postępuję, prawda?
Wzruszyłem ramionami.
− Chce pan jej zrobić na złość?
− Też, choć to nie jest najważniejsze. Na dobrą sprawę nic po sobie nie zostawię. Dzieci nie mam, książki nie napisałem, jedynie zoperowałem kilkaset ludzi, ale kto będzie o tym pamiętał, gdy poniosą na cmentarz ostatniego z moich pacjentów? Chociaż wiem, że Boga nie ma, czuję, że człowiek powinien czynić dobro. Tak po prostu, żeby nie odejść łotrem.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Właściwie w dupie miałem motywację. Altruista, filantrop czy szaleniec − jaka różnica. I tak za kilka miesięcy albo lat zgnije pod ziemią. Zgadzałem się co do jednego, branie pieniędzy do grobu nie ma sensu.
Pogawędka z doktorkiem na temat życia, śmierci i chłoniaka rozbiła mnie nieco, ale nie straciłem całkiem koncentracji. Postanowiłem, że jutro rano znowu odwiedzę mieszkanie Kruka. Być może stracę jeszcze więcej cennego czasu, ale muszę poszukać jakiejś wskazówki i choćbym miał skonać, znajdę.

Całe szczęście Kruk rzetelnie trzymał się swojego harmonogramu zajęć. Półtorej godziny tenisa przed pracą dawało mi komfort podczas buszowania w mieszkaniu. Już na pierwszy rzut oka zaszły duże zmiany. Salon przypominał składzik. Znalazło się w nim miejsce na rolki tapet, wiadro z klejem, drabinę i pędzle. Jedną ze ścian obklejono nawet kilkoma pasami kwiecistego wzoru. Kwiaty od razu nie przypadły mi do gustu. Były przede wszystkim staroświeckie i zniewieściałe. Nie w ten sposób samotny mężczyzna urządza swoje mieszkanie, chyba że wcale nie jest taki samotny...
Jeszcze raz przeszukałem wszystkie szuflady. Okazało się, że między fakturami za telefon, rachunkami z gazowni i kopiami świadectw ukończenia różnych szkół, znalazłem nagryzmoloną niewyraźnie notatkę z adresem poradni psychologicznej. Przewertowałem jeszcze kilka kartek i wreszcie natrafiłem na przełom w postaci listu zaadresowanego do Maksa. Z pieczątki odczytałem nazwę szpitala psychiatrycznego. Pismo informowało o pozytywnym rozpatrzeniu wniosku o przyjęcie do ośrodka Weroniki Kruk. Spojrzałem jeszcze na datę i jeżeli nic się nie zmieniło, to siostra Maksa przebywała "pod kluczem" od ponad trzech lat.
W kieszeni zaczął wibrować mój telefon. Po raz kolejny dzwoniła Malwina. Odrzuciłem połączenie i zacząłem się zbierać do wyjścia.
Kiedy przybyłem do pracy, dowiedziałem się o pilnym zebraniu. Gerard zaprosił wszystkich managerów do sali konferencyjnej, gdzie przekazał informację o wizycie największego z największych − prezesa i założyciela "Finance King", samego Juliusza Kinga. Na dźwięk tego nazwiska wszyscy zrobiliśmy się wilgotni.
Jeżeli prezes nie przysyła jakiegoś przydupasa, a fatyguje się osobiście, znaczy to, że szykują się poważniejsze zmiany. Jeżeli mowa o ewentualnym awansie, sprawa bardziej dotyczy Gerarda niż nas, ale i to nie pozostanie bez konsekwencji dla całej lokalizacji. Podobnie myślałem nie tylko ja, ale także Potemczuk.
− Jak nic Gerard przyklei dupsko do stołka w zarządzie − mówił.
− Czy ja wiem − rzekłem. − Chyba jest za młody.
− Prezesina nie jest głupi i wie, że leśne dziadki łapią zadyszkę. Na rynku trzeba być agresywnym wilkiem, a nie starym, wyleniałym psem z podwiniętym, kurwa, ogonem. Gerard dostaje nominację i idzie w pizdu, a na wakat przysyłają jakąś tępą głowę. Kto teraz zostanie koordynatorem, będzie kręcił tą głową na wszystkie strony.
− Przesadzasz. Coś takiego nie jest możliwe nawet w mokrym śnie. Ty, o co ci w ogóle chodzi?
− Zanim Gerard spakuje graty, awansuje jednego z managerów. Jak myślisz, kogo?
− Każdy ma szansę.
− Pierdolisz jak dyplomata. Wszyscy wiedzą, że liczysz się tylko ty i Maks. Ludzi jeszcze da się nakłonić, żeby byli za tobą, ale przecież nie będzie żadnego głosowania. Decyzję podejmie Gerard i obyśmy się z wrażenia nie posrali.
− Myślisz, że wybierze Kruka?
− Na dwoje babka wróżyła. Ważne, żeby chłop miał konkurencję. Rób, co należy.
Potemczuk klepnął mnie na odchodnym w plecy i wrócił do swoich zasranych obowiązków.
Nigdy go nie lubiłem, ale trzeba oddać, że chłop ma łeb na karku. Najważniejsze, że sprawdzał się w roli managera, choć według mnie brakowało mu nieco ikry. Dla swoich podwładnych był kumplem i tak też go traktowano. Nigdy nie byłem w jego mieszkaniu, gdyż nie sądzę, żeby mi zagrażał. Między nami była różnica jak jasna cholera. Ja byłem Hyde a on Jekyll, tyle że głupi i bezużyteczny.

Doktor Terlecki strzelił samobója równo tydzień po naszym ostatnim spotkaniu. Palnął sobie w łeb z rewolweru. Podobno szanowna małżonka poślizgnęła się na jego mózgu. Opowiedziałem tę historię swojemu trenerowi personalnemu.
− Co w tej chwili czujesz? − zapytał w swoim stylu profesor nudziarz.
− Pierwszy raz mój klient targnął się na życie − rzekłem. − Jestem... zaskoczony.
− Łączyły was bliższe relacje?
− Pyta pan czy graliśmy razem w golfa albo chodziliśmy na dziwki?
− A było tak?
− Skąd. Do czego mi to?
− Ludzi czasem łączy przyjaźń. Bezinteresowna.
− Pan fraternizuje się z każdym pacjentem?
− Niestety mogłoby to wpływać niekorzystnie na przebieg terapii.
− Otóż to. Klienci przede mną otwierają nie serca, a portfele.
− Nie każdy patrzy na ciebie przez pryzmat zajęcia, którym się parasz. Choćby i doktor. Zaprosił cię do własnego domu, ugościł, a potem wyznał, że jest chory. Jak myślisz, dlaczego to zrobił?
Wzruszyłem ramionami.
− Chciał, żebym zbilansował jego środki na koncie.
− Z pewnością − przyznał Zglinski. − Co jednak z chorobą? Nie musiał o tym wspominać.
− Dobra, profesorze. Wiem, że zna pan już odpowiedź. Proszę oszczędzić mi zagadek.
− Zwracasz uwagę jedynie na własne potrzeby, a ludzie znaczą dla ciebie tyle, ile jesteś w stanie od nich uzyskać. Dzielisz wszystkich na lepszych i gorszych, bo nie ma nic łatwiejszego. Jesteś wyniosły, pozbawiony uczuć i wyizolowany. Żyjesz pośród ludzi, z którymi masz kontakt, ale bardzo ograniczony. Jeśli mam być szczery, przejawiasz wiele niepokojących cech. Z dużym prawdopodobieństwem można nazwać cię socjopatą. Nie powinienem tego mówić jako terapeuta.
Kiedy profesor przerwał swoją litanię, coś przyszło mi do głowy. Zapytałem więc:
− Uważa pan, że jestem zły?
− Pojęcie zła wykracza daleko poza psychologię − wyjaśnił Zglinski. − Odpowiedzi na to pytanie należałoby szukać gdzie indziej.
Uśmiechnąłem się i przeciągnąłem jak tłusty kocur.
− Coś demonicznego we mnie jednak jest. Mówiłem panu, są sprawy, których nie ogarnie żaden umysł.
− Wiem jak głęboko wierzysz w istnienie tajemniczych cech dających ponadprzeciętne możliwości. To jednak jeszcze nic nie znaczy. Nauka zna i takie przypadki.
Wypowiedź profesora autentycznie mną wstrząsnęła. Jakbym zamienił przed chwilą na oczach ciemniaka wodę w wino, a temu jeszcze mało dowodów.
− Chce pan powiedzieć, że jestem jednym z wielu odchyleń od normy wpisującym się w podręcznikowy schemat?
− Myślę, że fascynujesz się złem, które czerpiesz z popkultury − odparł terapeuta.
Zamknąłem oczy i natychmiast przeniosłem się do własnego mieszkania. Wpatrzony w swoje lustrzane odbicie nie mogłem pojąć, jak Zglinski nie dostrzegł czegoś tak oczywistego. Naśladowca? Pyschofan komiksów, filmów i telewizji? A może, kurwa, bezwartościowa karykatura? Być może i ten człowiek potrafi leczyć kompleksy zahukanych piździelców, ale na mnie się przejechał.
− I choćbyś czytał miliony ksiąg, profesorku, i tak nie zrozumiesz, jaka siła drzemie w moim umyśle.

− Dlaczego mnie unikasz? Robisz to specjalnie, prawda? Zachowujesz się jak wredny kutas. Nie masz nawet tyle dobrych manier, żeby powiedzieć mi prosto w oczy, że wszystko skończone.
− Uspokój się, Malwino − powiedziałem. − Miałem ciężką noc i nie jestem w nastroju do kłótni.
− Co ty, kurwa, nie powiesz. Dobrze, że ja miałam udaną noc. Wiesz kim jesteś?
− Wrednym kutasem, już słyszałem.
− Świetnie, no to teraz wynocha z mojego życia raz na zawsze.
− Nie rozumiem, po co tak dramatyzujesz. Ludzie stale się rozstają. Niektórzy potrafią to robić z klasą.
− Weź ty już, Walman, spierdalaj do siebie, co?
Machnąłem ręką, a gdy wychodziłem, Malwina dodała:
− Aha i pogratuluj Maksowi.
− Co? − spytałem.
− Awansu. Drukuję właśnie umowę dla nowego koordynatora. Zatkało cię, co? Nie łam się, chłopie. Przyjmij tę porażkę z klasą.
Z sekretariatu poszedłem prosto do gabinetu Gerarda.
− Nie wierzę, awansowałeś Kruka − rzekłem od progu.
− Ciszej, do cholery, i zamknij drzwi − upomniał mnie kierownik. − Malwina ci powiedziała? Czyli naprawdę ją szturchasz?
− Co za różnica. Maks już wie?
− Oczywiście, że nie, chyba że Malwina rozchlapała i jemu.
− Posłuchaj, Gerard − rzekłem najspokojniej, jak potrafiłem. − Podjąłeś bardzo poważną decyzję. Wiem, że za kilka dni będziesz w innym miejscu, ale my dalej zostajemy tutaj. Nie możesz tak po prostu nas olać.
− O czym ty mówisz, stary? Zostawiam was w dobrych rękach, a koordynatorem mianuję najodpowiedniejszego człowieka na świecie. Będzie dobrze, Piter.
Gerard klepnął mnie w ramię. Nie wiedziałam, co powiedzieć, ale wiedziałem, co muszę robić.

Z okazji przyjazdu prezesa Kinga, wyjazdu Gerarda i awansu Kruka zorganizowano firmową imprezę. Tego dnia wyglądałem jak kupa gówna i tak samo się czułem. Humoru nie poprawiał mi nawet alkohol. Piłem po prostu drinka za drinkiem, a potem szczałem.
Podczas jednej z wizyt w kiblu spotkałem Potemczuka, który stanął przy pisuarze obok.
− No i w pizdu − powiedział.
− Co? − spytałem.
− Finito.
− Ja jeszcze leję.
− Długo już nie pociągniemy, panie kolego.
Podszedłem do umywalki. Chłodną wodą obmyłem dłonie i twarz, a potem patrzyłem na siebie w lustrze.
− Nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa − rzekłem.
− Myślisz, że ktoś jeszcze będzie chciał słuchać?
− Zrobię tak, że będzie dobrze.
− Dobrze już było, kolego.
Kiedy wracałem na salę, usłyszałem za plecami czyjś głos:
− Walman.
Przystanąłem i obróciłem się. Ujrzałem uśmiechniętą od ucha do ucha gębę młodego chłopaka, który był tak naćpany, że z trudem trzymał nogi na ziemi, a nie fruwał kilometr powyżej. Nie znałem go, ale podejrzewałem, że jest jednym z wielu wyluzowanych doradców, którzy nie panują nad językiem, resztką umysłu i, kurwa go mać, zwieraczem. Nie wiedziałem nawet w czyim zespole palant pracuje.
− Słuchaj, stary − mówił dalej ćpun. − Chciałem się poradzić. Bo widzisz zakręciłem się obok tej sekretarki Marleny czy coś tam. Podobno byliście razem, dopóki nie olałeś jej ciepłym moczem, no i ogólnie, co o niej myślisz? Znaczy pytam, co lubi w wyrku? Może ma jakieś fetysze albo dziwactwa...?
− Chcesz rady? − zapytałem. − Dam ci jedną. Dziewczyna, o której mówisz, to najostrzejsza żyleta, jaką poznałem. Serio. Na początku myślałem, że zgrywa zboczoną, ale kiedy zobaczyłem, co kryje między nogami, o mało nie narobiłem w spodnie.
− Coś ty. Co zobaczyłeś? − naciskał chłopak.
− W życiu bym się nie spodziewał.
− Ale co? Stary, nie trzymaj mnie w niepewności. Co widziałeś?
− Kły − odparłem.
Gówniarz zbaraniał. Nie wiedział, co ma powiedzieć. Podrapał się tylko pod czapką.
− Co? − zapytał. − Kły?
Skinąłem powoli głową.
− Najprawdziwsze. Jej pizda ma tyle zębów, co rekin ludojad.
− Zalewasz.
Chłopak wpadł w nerwowy śmiech, ale szybko przerwał, gdy strzeliłem go prosto w pysk płaską dłonią.
− Nie lekceważ nigdy moich słów − upomniałem gnojka. − Lubisz swojego fiuta? Jesteś do niego przywiązany?
Ćpun myślał chwilę, nim odparł:
− Jasne. Raczej tak.
−  Więc uważaj. Ta kobieta jest jak maszynka do mielenia mięsa. Chroń fiuta i ratuj życie, synu.
− Jezu, kurwa, ale się spociłem. Co mam robić?
Przeszliśmy kawałek dalej, skąd miałem znakomity widok na całą salę.
− Widzisz tamtego siwego gościa przy stoliku, który siedzi obok Gerarda? − Wskazałem na lożę dla ważniaków.
− Chodzi o prezesa? − zapytał chłopak.
− Taki z niego prezes jak z ciebie papież. W rzeczywistości to gość, który poluje na psychopatkę. Podejdziesz do niego i wyjawisz, że znalazłeś dziewczynę z zębami w piździe.
− Mam przeklinać?
− Zastąp pizdę innym miłym słowem. Możesz mówić na przykład myszka. No, leć, póki czas.
Z bezpiecznej odległości obserwowałem, jak przejęty i cholernie zestresowany ćpun zagaja prezesa Kinga, a potem odchodzi upokorzony w asyście Gerarda. Gdyby to on został moim rywalem, a nie Kruk, już dawno pływałby w kubku herbaty.
Gerard się pomylił. Głupiec uległ mistyfikacji, którą Maks przeprowadził jak pająk. Jakiś czas rozciągał sieć, aż w końcu nadszedł długo wyczekiwany moment. Teraz wszyscy będziemy tłustymi muchami zaplątanymi w nić. No, chyba że ktoś w porę oprzytomnieje i da nową nadzieję tym biernym skurwysynom. Po raz pierwszy stoję przed szansą dokonania czegoś wielkiego. Mogę uratować ich i siebie, ale do tego potrzeba czegoś więcej niż inteligencja i dobry plan. Przede wszystkim muszę być bezwzględny.
Stojąc przy barze, obserwuję rozradowanych pajaców pląsających jak robactwo. Muchy, prusaki, pluskwy, pchły i szkodniki. Wszyscy równie bezużyteczni. Najdalej jak za pół roku nic z nich nie pozostanie. I żeby choć jeden pasował do roli pomocnika czy narzędzia, ale nie. Z tym muszę uporać się sam.
Kruk kocha dziewczynę ze zdjęcia. Być może pociąga go nawet seksualnie. Dla swojej siostrzyczki zrobiłby wszystko, ale nie to jest najważniejsze. Znacznie bardziej ciekawi mnie, co jest w stanie zrobić bez niej... Podobno dla miłości można nawet umrzeć.
− Ty, Potemczuk − wołam swojego towarzysza. − Zginąłbyś w imię miłości?
− A trzeba?
 Byłem coraz bardziej pijany.
− Chodźmy stąd − zaproponował Potemczuk. − Odwiedzimy dziewczyny w burdelu.
Dopiłem ostatniego drinka i rzekłem:
− Mam jeszcze mnóstwo roboty.
− Nie pierdol, mamy weekend.
− Wy macie.
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak popłynąłem. Nie powinienem był zachowywać się jak amator. Myślałem nad tym, kiedy schodziłem do piwnicy.
W komórce, która dotychczas stała pusta, śmierdziało wilgocią. Goła żarówka pod sufitem oświetlała brudną posadzkę i pokryte pajęczynami ściany. Od razu zacząłem planować, gdzie i co będzie. W rogu, daleko od drzwi ustawię łóżko. Najlepiej, gdybym przymocował je do podłoża. Łóżko koniecznie musi mieć solidny, metalowy szkielet, jak dawne szpitalne wyra, na których łatwo unieruchomić nadpobudliwych pacjentów. Tam będzie stało wiadro na szczyny i odchody, plastikowa beczka z wodą, ręczniki papierowe, stare gazety i kilka innych drobiazgów. Kąt nie musi być przytulny, to w końcu, psia mać, nie jest pensjonat.
Jeszcze nie wiem, w jaki sposób wyciągnę ze szpitala młodą Krukównę, ale i to dopracuję w najdrobniejszych szczegółach. Najważniejsze to mieć dobry plan. Sąsiedzi nawet się nie domyślą. Zaknebluję dziewuchę, podam jej środki uspokajające i, jeśli będę musiał, przyspawam do łóżka łańcuchy. Wiem, że tak właśnie trzeba.

III Zwycięzca bierze wszystko

Z nowomianowanym koordynatorem w naszym wydziale spotkałem się po raz pierwszy sam na sam w toalecie. Gdy wszedłem do środka, on właśnie skupiał się nad pisuarem. Stanąłem tuż obok, przy stanowisku numer dwa tak, żeby mnie zauważył.
− Nie miałem okazji pogratulować ci osobiście − powiedziałem. − Gratuluję.
− Dzięki − odparł Kruk.
− Podałbym ci rękę, ale trzymam akurat fiuta.
− Spoko.
− Nie jesteś zbyt rozmowny, Maks...
− Chcesz pogadać?
Kruk zapiął rozporek i podszedł do umywalki.
− Maks... − rzekłem.
− Słucham?
− Nie spłukałeś. Wróć, proszę, i zrób to. Czyjaś mama może tu sprzątać.
Słyszałem, jak ciężko westchnął. Mimo wszystko podszedł ponownie do pisuaru i spuścił wodę.
− Świetnie − pochwaliłem go. − Znacznie lepiej.
Zasunąłem rozporek, spłukałem wodę i umyłem ręce.

− Dzień dobry. Komenda Wojewódzka Policji, w czym mogę pomóc?
− Dzień dobry. Na ulicy Leśnej podłożono ładunek wybuchowy.
− Skąd wiadomo, że mowa o ładunku?
− Sam go tam zaniosłem.
− Jeżeli robi pan sobie żarty, przypominam, że za to również można pójść do więzienia.
− Najdalej za kwadrans jebnie i to zdrowo. Nawet pani zobaczy łunę. Powtarzam, ulica Leśna osiemdziesiąt dziewięć, czerwona reklamówka na parkingu dyskontu spożywczego. To nie są żarty.
Wyciągnąłem z telefonu kartę sim, którą przełamałem na pół. Aparat dałem gówniarzowi na rowerze.
− Trzymaj − rzekłem. − I dzięki za pomoc.
− Ale ich pan nabrał − pochwalił dzieciak. Obejrzał telefon z każdej strony. − Ma simlocka?
− Nie − odparłem, po czym odszedłem w jedną z bocznych ulic. Tam odkleiłem brodę i wąsy, zdjąłem czapkę i okulary przeciwsłoneczne. Wszystko wylądowało w studzience kanalizacyjnej. Tak samo pozbyłem się wiosennej kurtki i jednej pary spodni. Jedynie buty mogły mnie zdradzić, ale czy tylko ja chodzę w trampkach....?
Gliniarze, antyterroryści i saper przybyli na miejsce całkiem szybko. Od razu przeprowadzili ewakuację szpitala sąsiadującego ze sklepem. Wszystko trwało niecałą godzinę. W tym czasie zdążyłem wmieszać się w tłum koczujących przed ośrodkiem pacjentów. Tygiel osobistości jak na zlocie fanów dziwactwa. I pomyśleć, że Zglinski pewnie z chęcią umieściłby mnie pośród nich na stałe. Takiego wała, profesorze.
Większość ludzi była, co zrozumiałe, przerażona, ale nie brakowało także wyjątkowo pobudzonych ancymonów, jak na przykład facet w słomkowym kapeluszu, który mówił, aby wszyscy słyszeli:
− I dobrze. W końcu ktoś zrobi porządek. Sam bym co rozpierdolił, gdyby dopuścili na długość ręki.
Skupiony wraz z innymi obserwowałem pracę specjalistów.
− Chodźmy bliżej, stąd nic nie widać − powiedział ktoś z tłumu.
− Nie bój się, jak wybuchnie, zobaczysz − odpowiedział inny głos, czym wprawił mnie w dobry nastrój.
Podobało mi się tu coraz bardziej.
Około godziny później okazało się, że w reklamówce był płócienny worek skrywający żelazną drobnicę, taką jak śruby, gwoździe, druty, nakrętki i tak dalej. Gówniarz, którego poprosiłem, by zawiózł torbę na parking, o mało nie zarwał roweru, ale zrobił, co trzeba. Wolałem wysłać jego, gdyż dzieciaki wzbudzają mniej podejrzeń, a poza tym istniało zagrożenie w postaci przysklepowego monitoringu. Młody najpierw miał pietra, ale gdy pokazałem, co jest w środku i obiecałem nowy telefon, zmiękł.
Plan był niezły. W razie wpadki nieletni "zamachowiec" zezna prawdę, że działał na zlecenie brodatego dziada. Może jeszcze tego samego dnia gliniarze aresztują błąkającego się po okolicy menela, a dzieciak ze strachu potwierdzi, że to jest zleceniodawca. Wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie.
W atmosferze ulgi i rozczarowania pacjenci szpitala powracali do swoich pokoi. Przed głównym wejściem stała elegancka kobieta w średnim wieku, nadzorując ruch. Z naciągniętym na głowę kapturem przeszedłem wraz z innymi przez hol. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Byłem dumny i podniecony.
Stanąłem na moment przy tablicy z rozpiską nazwisk i numerami pokojów. Pod numerem 306 odnalazłem "W. Kruk". Bingo.
Z naprzeciwka szła sprzątaczka, która zamykała wszystkie okna na korytarzu. Używała do tego uniwersalnej klamki. Obserwowałem ją chwilę, czym nie była specjalnie zaskoczona. Przechodząc obok, uśmiechnęła się nawet do mnie z politowaniem, sądząc że jestem najprawdopodobniej debilem. Patrzyłem jak znika w kantorku na końcu korytarza, a potem wraca już bez klamki.
Kolejną godzinę spędziłem w toalecie. Nie znałem zwyczajów tutejszego ośrodka, ale podejrzewałem, że w związku z zamieszaniem personel przeliczy wszystkich pensjonariuszy, nim nastanie koniec dnia. Dotychczas wszystko układało się pomyślnie, ale najistotniejsza część planu była jeszcze przede mną.
Pojęcia nie miałem, w jakim stanie znajduje się Krókówna. Możliwe, że nie zwariowała aż tak bardzo, jak sądziłem, ale kto wie. Jeśli nie potrafiła się podcierać, sznurować butów i jeść samodzielnie, znaczy, że przysporzy mi więcej pracy w końcowej fazie planu. Nie miałem zamiaru hodować warzywa pod podłogą. Dziwne, ale po raz pierwszy poczułem strach. Bałem się, że świruska odwali kitę w mojej piwnicy, a wtedy wszystko weźmie w łeb. Uprowadzenie żywego człowieka nie było tak problematyczne jak trup, którego w końcu trzeba się pozbyć. Dopadła mnie gonitwa myśli, kiedy szedłem ciemnym korytarzem, ściskając w kieszeni bluzy klamkę skradzioną z kantorka. Coś we mnie powoli pękało.


− Żałuj, że wyszedłeś przed końcem − szeptał Potemczuk, kiedy czekaliśmy na rozpoczęcie comiesięcznej odprawy. − Zrobiliśmy takie after party, że jeszcze bolą mnie jaja. Poznałem jedną larwę, która lubi kąpać się w szczynach.
− Winszuję − odparłem.
− Pierdolona ma w sypialni pod łóżkiem mini basen. Dmuchany taki w rybki. Mnie to nie kręci, ale wszystkiego trzeba w życiu spróbować, chociaż w dupę nic bym se nie włożył. Powiedziała, że wyglądam jak Orlando Bloom, a potem kazała na siebie lać. Dasz wiarę? W życiu nie podejrzewałem, że spotkam taką kobietę.
− Weźcie ślub. Ona tapla się w urynie, a ty lubisz sikać.
− Po co psuć tak piękny związek? Pan kierownik coś się spóźnia, a i Maksa nie ma. Pewnie ciągną sobie nawzajem druta w kiblu.
Dzikowski, nasz nowy kierownik, przybył rzeczywiście kilka minut po czasie.
− Przepraszam za spóźnienie, ale jeszcze nie poznałem wszystkich objazdów w waszym pięknym mieście − wyjaśnił. Rozejrzał się po sali i zapytał: − A gdzie Maks?
Spojrzeliśmy po sobie, ale nikt nie umiał odpowiedzieć.
− Miał dziś omówić wyniki − rzekł kierownik, a potem zapadło długie milczenie.
Trafiony! O to właśnie chodziło. Nadszedł dzień, na który czekałem całe życie. Teraz wszyscy zobaczą, z kim mają do czynienia. Już miałem się zgłosić, gdy wyskoczył przede mnie Potemczuk.
− Jeżeli to nie problem, mógłbym zastąpić kolegę Maksa do czasu, aż się nie zjawi.
Oniemiałem. Doznałem skurczu całego organizmu. Nie, nie, nie i po stokroć, kurwa, nie! Ty podły obszczymurze ze wsi zabitej dechami. Synu parobka i kurwy. W chwili, gdy nadepnąłeś mi na odcisk, postawiłem na tobie krzyżyk.
− Bardzo proszę, panie Potemczuk − zgodził się Dzikowski.
Kolejna godzina była potworną męczarnią. Siedziałem na tłuczonym szkle. Potemczuk rzucał co chwilę jakąś anegdotkę, która wykrzywiała gęby zebranych w pałąk. Salę wypełniał donośny śmiech. Czułem, że drwią z mego upokorzenia.

Popołudniu tego samego dnia całe biuro obiegła informacja o samobójczej śmierci siostry Maksa. Krukówna roztrzaskała sobie głowę trzy piętra poniżej okna swojego pokoju, skąd wyskoczyła nocą z niedzieli na poniedziałek. Miała siedemnaście lat.
Od kilku minut mieszałem herbatę w kuchni, kiedy zjawił się Potemczuk i oznajmił mi tę informację.
− Nie mów do mnie − odparłem.
A on na to:
− Co?
− Nic do mnie nie mów − powtórzyłem.
Wtedy złapał mnie za tyłek. Bez zastanowienia obróciłem się i rozbiłem na jego łbie kubek z herbatą. Kiedy upadł omdlały na podłogę, zacząłem wrzeszczeć i okładać go pięściami. Tłukłem do czasu, aż u wejścia do kuchni pojawili się gapie. Zanim odciągnęli mnie od zakrwawionego Potemczuka, tamten zdążył wymamrotać:
− Przegrałeś.

− Potemczuk nie zgłosi pobicia, ale muszę zwolnić cię dyscyplinarnie − wyjaśnił Dzikowski podczas naszego ostatniego spotkania. − Pewnie wiesz już, że Maks trafił do szpitala psychiatrycznego. Chłopak zupełnie się załamał. W taki sposób nasz oddział traci dwóch świetnych managerów. Nie wiem, co powiedzieć, poza tym, że bardzo mi przykro.
Spojrzałem na swoje obite pięści, po czym odparłem:
− Kierowniku. Serdecznie pana pierdolę.
Odszedłem.

Jak każdy superbohater i ja składam się ze słabości. Teraz już wiem, że nie istnieją niezniszczalni. Człowiek od początku okazał się Bożym niewypałem. Adam i Ewa, ja, moi rodzice, olimpijczycy, babsko z warzywniaka, król i królowa, facet, który wynalazł żarówkę − wszystko to tylko gnaty obciągnięte skórzanym workiem. Tak naprawdę byłem od początku skazany na porażkę, tylko dlatego, że jestem człowiekiem. To zbyt mało jak na moją ambicję. Równie dobrze można urodzić się pełzającą glizdą, która w świecie znaczy tyleż samo, co prezes "Finance King". Marność nad marnościami i wszystko marność przeplatana przeciętnością.

Najsprytniejszy okazał się Potemczuk. Nie dlatego, że zgarnął całą pulę, ale dlatego, że przy robocie nie ubrudził swoich czystych rączek. Maks był w porządku, znaczy nie stwarzał żadnego zagrożenia. Zgrywał twardziela tylko po to, aby nie zgnić w świecie dup wołowych, skąd zapewne pochodził. Inaczej nie mógłby stworzyć swojej siostrze odpowiednich warunków. Na wojnie często obrywają niewinni.
Moja droga kończy się ostatecznie w mieszkaniu Potemczuka. Kiedy on leżał w szpitalu i lizał rany, wszedłem do jego królestwa. W sypialni stała tablica, na której umieścił trzy karykaturalne podobizny: moją, Maksa i Dzikowskiego ze spiłowanymi kłami. Przebiegły skurwiel zasypiał wpatrzony w nasze oblicza, a gdy się budził, myśmy dalej wisieli w miejscu. Tylko on posuwał się naprzód.
Sięgnąłem po flamaster leżący na nocnej szafce i przekreśliłem wszystkie trzy rysunki. Jeśli zgniótł mnie, poradzi sobie także z Dzikowskim.

Stojąc na dachu biurowca "Finance King", patrzyłem na ludzi gnających ulicami. Dochodziła czternasta, a więc za kilkanaście sekund pracownicy całego biura otrzymają wiadomość mailową wysłaną z opóźnieniem o treści: "Spójrzcie przez okno na parking".
Minutę po czternastej, gdy większość tłoczyła się pod oknami, zrobiłem duży krok naprzód i runąłem na dach samochodu Dzikowskiego. W powietrzu wykonałem jeszcze salto, aby upaść na plecy. Pod rozpiętą marynarką, na koszulce zostawiłem ostatnią wiadomość. Napis głosił "Ty będziesz następny, Dziwkowski". Parę dni później naplułem na własny grób, ale to już było.

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Quentin · dnia 06.03.2016 10:37 · Czytań: 967 · Średnia ocena: 5 · Komentarzy: 12
Komentarze
Dobra Cobra dnia 06.03.2016 17:46 Ocena: Świetne!
To jazda bez trzymanki, Quentin.

Na szczęście nie jest to kolejna opowieść o tym, że korporacje są złe, jak co poniektórzy lubią się żalić. Mowa tu o awansie za wszelką cenę. Bohaterowie to twardzi ludzie, żądni sukcesu ponad wszystko. A kobiety to kurwy. Piękny skrót, coraz prawdziwszy w realu.

Pieknie napisane. Ty to umiesz. No i duża odwaga w podjęciu tematu. Jednym z głównych celów Nowego Ładu jest wprowadznie porządków korporacyjnych wszędzie. Więc nie miną lata, a nawet w najbardziej gównianych firmach będzie się wydarzało to wszystko, o czym piszesz.

Więc ludzkość schodzi na psy. Nieważne jak jesteś dobry, i tak cie mogą wyślizgać, jak większość dziennikarzy w tv państwowej ostatnio. Co zawinili? Nic, nie byli tylko po właściwej stronie barykady. Od tej pory wróciło włażenie w dupę kierownictwu.

Witajcie nowe (stare komunistyczne) czasy! Różnica jest taka, że budynki maja więcej szkła, a fury są śliczniejsze.


Jestem pod wrażeniem aktualności tekstu z obecnymi czasami. Brawo!


Pozdrawiam,

DoCo
mike17 dnia 06.03.2016 18:10 Ocena: Świetne!
Badman, goodman, who you're gonna be tomorrow?

Tekścior jest uniwersalny, przystający do każdych czasów, przypomnijmy sobie kultowy "Wall Street" sprzed lat i jak kolesia wyślizgał szef-manipulant.
Takie rzeczy zawsze będą się dziać, i nie mają nic wspólnego z tym, co obecnie nastało w Polsce, korporacje i ta cała zmora to sprawa ponadczasowa.
Wyścig szczurów obszczymurów, małych fiutów, chcących być wielkimi kutasami.

Piszesz bardzo plastycznie i poprzez to wchodzi się w ten grajdół bezboleśnie i naturalnie.
Stylizacja językowa umożliwia poczucie tego, co owa ekipa czuła, co czuł koleś pt. bohater.
A to przykład czasów, tych czasów...
Znam kogoś, kto robi w Norwegii, przy ćwiartowaniu mięsa, i tam też się dymają i podkładają sobie nogi, ale to wcale nie musi być stricte polska przypadłość.
Myślę, że wszędzie tak jest.
Dlatego ten kawałek jest ponadnarodowy.
To dziać będzie się dalej, czy chcemy czy nie.

Ładną klamrą żeś to zamknął.
Zadziałało - naprawdę świetny zabieg.
W ogóle super realistycznie to wszystko wyszło - jakbym widział film, piszesz obrazami, bracie, a to sztuka :)
Kupuję w całości, bez kości, bo mięsne.
A ja lubię mocną, męską prozę, bez UFO, surrealistycznych gówien i sztucznego humoru rodem z czeskich filmów.
Tu był taki raczej czarny, jaki lubię, bo lubię, kiedy humor ociera się o oblechę.

To sum up,

Well done, my friend, congratulations :)
Quentin dnia 06.03.2016 21:28
Panowie :)

Miło was widzieć

DoCo, Nowy Porządek,o którym wspominasz, to nic innego jak piekło. Sprowadzenie jednych ludzi przez drugich do roli maszyn, produktów, do mięsa armatniego. Już nawet nie chodzi o pracę i czas, jaki w niej spędzamy, ale o samopoczucie. Prawda jest taka, że jak coś można spieprzyć, to człowiek to spieprzy i bez różnicy, jak "idylliczne" warunki byśmy sobie stworzyli, i tak zjebiemy, panie kolego. KORPO odczłowiecza, ale nie wszystkich. Po to człowiek ma łeb, żeby myślał samodzielnie. Bo jak nie my, to kto ;)

Mike, mój nieco starszy i mądrzejszy przyjacielu ;)
Świetnie, że zwróciłeś uwagę na uniwersalny charakter. Staram się unikać stwierdzeń typu: my Polacy, Polacy zawsze, Polacy nigdy. Z drugiej strony nie jestem też zwolennikiem głaskania się po głowie, ale we wszystkim ważny jest umiar. KORPO jest wszędzie na świecie i nie ma się co czarować, że gdzieś jest lepiej. Owo "lepiej" polega na tym, że na zachodzie za tę samą robotę szczura zarabia się trochę więcej. Ale czy droższy szczur jest lepszy od tego tańszego...???

Dzięki chłopaki. Przede wszystkim za poświęcony czas i uniwersalizm, który obaj podkreślacie. To dla mnie ważna rzecz, aby nie kreślić wciąż tych samych wyrysowanych dawno temu i nieaktualnych kręgów. Wielkie dzięki, Badmani ;)

Pozdrawiam
Quentin
Jaga dnia 06.03.2016 22:14
Cóż mogę napisać? Kolejny świetny, przemyślany(!!!) tekst. Mistrzowskie dialogi i bardzo realistyczny język. Bohater przerażający, lecz jakże wiarygodny, akacja trzyma w napięciu. Zakończenie zaskakujące, a klamra z cmentarzem to już prawdziwy majstersztyk. Bardzo dobre sceny z kobietami.


Nie mam się do czego przyczepić. Jedyny zgrzyt dla mnie to ocena bohatera przez psychoterapeutę. Wyrzuciłabym ten fragment:

„Zwracasz uwagę jedynie na własne potrzeby, a ludzie znaczą dla ciebie tyle, ile jesteś w stanie od nich uzyskać. Dzielisz wszystkich na lepszych i gorszych, bo nie ma nic łatwiejszego. Jesteś wyniosły, pozbawiony uczuć i wyizolowany. Żyjesz pośród ludzi, z którymi masz kontakt, ale bardzo ograniczony. Jeśli mam być szczery, przejawiasz wiele niepokojących cech. Z dużym prawdopodobieństwem można nazwać cię socjopatą. Nie powinienem tego mówić jako terapeuta.”

Moim zdaniem naprawdę nie powinien mu tego mówić. :) Poza tym czytelnik jest w stanie sam wydedukować tę ocenę.

Raz wkradła się literówka „Krókówna” zamiast „Krukówna”.

Szczerze gratuluję!
Pozdrawiam,
Jaga
DragonLady dnia 07.03.2016 00:19 Ocena: Świetne!
Cytat:
są­dząc że je­stem naj­praw­do­po­dob­niej de­bi­lem.


Raczej "sądząc, że najprawdopodobniej jestem debilem". Twoja postać nie jest wszechwiedząca, prawda?

Zgadzam się z Jagą, głównym mankamentem opowiadania jest terapeuta. On nie tyle nie powinien, co nie może powiedzieć czegoś takiego. Jeśli chodzi o psychologię i terapię, jest to zabronione wszędzie, gdzie tylko może być zabronione. I właśnie to, że czytelnik jest w stanie wydedukować tę ocenę, wywołuje u mnie wrażenie, że główną funkcją postaci profesora jest konkluzja zewnętrzna. Zabieg, ogólnie rzecz biorąc, uważam za bardzo dobry. Prowadzisz narrację pierwszoosobową, i to w taki sposób, że z g.b. łatwo można się zidentyfikować, nawet, jeśli się go nie cierpi. Styl prowadzenia jest po prostu bardzo naturalny. Skoro tak, terapeuta może stanowić świetne spojrzenie z zewnątrz, ale sądzę, że można by to dopracować.

Poza tym, jest to świetnie napisany tekst. Realizm prawie namacalny, nie licząc tych niesamowitych skrętów w fabule, do których nic absolutnie nie mam, bo mówimy o literaturze. Jeśli Twoim celem było między innymi wywołanie u czytelnika przekonania, że bohater jest prawdziwy, to ten cel uważam za osiągnięty. Na przykład ja szczerze nie znoszę Twojej postaci, żeby nie powiedzieć, że budzi u mnie wstręt, ale ani trochę nie sprawiło to, że miałam ochotę oderwać się od tekstu.

Innymi słowy, dobrze wykonana robota.

Pozdrawiam.
Quentin dnia 07.03.2016 12:03
Drogie Panie :)

Jaga, Mam nadzieję, że przerażający, bo wiarygodny. Tak miało być. Nie czuję się specjalistą w "wyławianiu" złych ludzi z tłumu, ale przyznam, że niektórym jakoś średnio patrzy z oczu. Jeszcze oczy jak oczy, ale postępowanie. Na co dzień stykam się ( jak pewnie my wszyscy) z ludźmi przedstawiającymi różne podejście do życia i rywalizacji. Głównie właśnie w KORPO, które często sprzyja takim i owakim. Niektórzy rzeczywiście są przerażający.

DragonLady, fragment, który zaznaczyłaś nie ma ne celu pokazanie, że wie czy nie wie wszystkiego. To nabijanie się z pracy psychoterapeuty, generalizowanie i drwienie tak naprawdę z całej psychologii.
Cieszę się, że nie znosisz Badmana :) Gość jest okropny. Podobno twórca nie powinien być uprzedzony do swoich postaci i ja nie jestem. Wiem, że tacy ludzie istnieją naprawdę. Nie wiem czy są gotowi zabijać i grzebać w cudzych śmieciach, ale na pewno są gotowi rywalizować. czasem takim podaje się rękę, czasem je z nimi pizzę, a czasem pisze o nich teksty. Takie jest życie. Chyba :)

Celowo na koniec zostawiłem sobie wątek psychologa, o którym obie wspominacie.
Zgadzam się w stu procentach, że terapeuta nie może w ten sposób podejść do pacjenta. Takie rzeczy mówi się i pisze o ludziach, którzy lada moment pójdą na dożywotnią odsiadkę za straszliwe zbrodnie. W ten sposób chciałem pokazać, że nasz terapeuta po prostu się wkurwił ( tego też nie powinien był robić, wiem). Badman nie chciał się leczyć, bo nie uważał, że jest z nim coś nie tak. Czuł wewnętrzną siłę i wyższość nad resztą ludzi. Psychoterapeutę traktował jak trenera i trochę spowiednika. Badman nie miał rodziny, znaczy pewnie miał, ale gardził nimi. Rolę, jaką powinna pełnić rodzina cedował na psychoterapeutę i prostytutki. Zglinski zdawał się wiedzieć, że nic mu nie pomoże, bo nie po pomoc do niego przyszedł.

To oczywiście poza historią. Mocno dyskusyjna kwestia. Poprzestańmy na tym, że nie powinien był mówić w ten sposób. To dobry wniosek :)

Wielkie dzięki, dziewczyny

Pozdrawiam
Quentin
nightwolf dnia 07.03.2016 20:26 Ocena: Świetne!
Witaj,
chciałam coś napisać, ale z zazdrości zapomniałam co.
Pełnokrwisty bohater, prawdziwy, czy zły? Chyba nie, po prostu myślący jak wielu współczesnych ludzi, tylko wprowadzający myśli w czyn. Mam wrażenie, że świetnie śledzisz tok rozumowania takich małych psychopatów.
Nadczłowiek? A no był taki jeden ostatnio i chyba ująłeś jego sposób myślenia w tym tekście.

...folia spożywcza? Hmm...
Pozdrawiam, jestem pod wrażeniem.
Quentin dnia 07.03.2016 23:25
Hello, nightwolf

Z małymi i większymi psychopatami jest dość łatwo tak naprawdę, bo któż z nas spotkał kiedyś małego lub dużego psychola? ;) Czasem niektórych tak się nazywa tylko po to, żeby znaleźć jakieś określenie, ale teoretycznie normalni nie mają zielonego pojęcia o prawdziwych pojebach. Ja też nie, dlatego łatwo "oszukiwać" ;)
A patent z folią spożywczą znam z jakiegoś głupkowatego filmu dla młodzieży. Nie wiem czy działa ;)

Dzięki wielkie za wizytę i miły komentarz.

Pozdrawiam
Quentin
purpur dnia 09.03.2016 12:35
No witam Pana - panie Q.!

Twój tekst, już niemalże przyprószył kurz, u mnie na liście - do przeczytania. Wybacz, ale ilość znaków - zacna, więc i spokoju potrzebowałem trochę, aby przeczytać...
... nie cierpię, gdy jakaś zbłąkana dusza, przerywa mi zdania...

Nie powiem, przygotowałem się na spotkanie, kubek z kawą paruje, bułeczka się pręży zaczepnie...

No i HYC!

Tak, wpadłem w literki bez pamięci. "Przyzwyczajony" poprzednimi tekstami, wiedziałem iż tutaj nie ma co szukać jakiś błędów, jakiś nie-konsekwencji, braku logiki itp Wiedziałem, że będą świetne zdania, fajne dialogi i ciekawa historia. No i okazałem się nieomylny ( widzisz, nawet sam sobie wlepiłem komplement :) ).

Tak, kolejne fajne opowiadanie. Z niesamowicie spójną atmosferą, przegadane, a jakże, ale po pierwsze ja to lubię, zwłaszcza że tworzysz świetne zdania, a po drugie - nakrzyczę na Ciebie - jeśli tak nie będzie :p

Fakt, inne jest moim ulubionym z Twojego repertuaru, no ale temu również niczego nie brakuje.

Naprawdę kilka zdań - świetnych, takich że normalnie mam ochotę zamordować i najchętniej bym je Tobie ukradł :) Ojej, czyżbym nosił w sobie, malutki element Twojego bohatera, hmmm... niepokojące...

Osobiście, przyczepiłbym się jedynie do końcówki, fakt, świetnie że podroczyłeś umysł napisem na koszulce, ale nie wierzę, po prostu nie wierzę, że ten typ człowieka by się zabił... No ale... problemów ze sobą to on parę miał, a ze mnie psycholog, jak z lisa strażnik kurnika...

A Corpo... Hmmm... moim zdaniem jest trochę demonizowana. Ludzie są jacy są. Kiedyś chłop podpitolił drugiemu krowę i mówi, że to nie on, a dziś... Nie jest to oczywiście żadną próbą usprawiedliwienia kogokolwiek, no ale, niestety, jest to bardzo ludzkie. No ale to ludzie robią z ludzi - szczury, a nie szklane budynki i marmurowe schody... Tak. Przykre...

Też lubię sobie "przyporządkować" tekst do filmu/książki, aby jakoś sklasyfikować to co przeczytałem... Może to dziwne, ale atmosfera, sposób myślenia, jego nieugiętość, i takie przesycenie pewnością o swojej nieomylności najbardziej przypasowała mi do ... Fight Club... Oczywiście nie do końca i nie mówię tutaj o fabule, no ale to było najbliżej z tego, co pewnie raczej obaj znamy :D

Dzięki Quentin za naprawdę kilka prze-fajnych minut - a i nauki, co nie miara :)

PS Jak na personę z takim avatarem i nick-em, jakoś u ciebie "spokojnie" w tekstach :) BAAAARDZO chętnie, przeczytałbym coś, co w prostej linii zainspirowane jest tym drugim ( tak, to nie przypadek - w doborze słów :p ) Panem Q.

Pozdrawiam!
Quentin dnia 09.03.2016 23:36
Witaj,purpur

Miło czytać takie komentarze, gdzie widać, że jesteś natchniony i wyrzucasz z siebie ciąg skojarzeń jak w jakimś teście psychologicznym :) Super, to lubię i tak mi pasuje.

Powiem ci, że z tym "Fight Clubem" to trafiłeś w dziesiątkę. Serio. Jak dla mnie to jedna z lepszych historii, a jak zekranizowana. Wokół niej narosła zacna legenda, jakoby Palahniuka zainspirowały niezbyt głębokie relacje między ludźmi panujące w korporacji. Temat na pewno ważny i chyba średnio eksploatowany zresztą. Korporacje przewijają się w sumie przeważnie w polskich komediach pseudoromantycznych, ale tamten obraz to idylla.

A co do mojego stylu, to ciężka sprawa. Quentin mnie fascynował dawno, dawno temu, bo, jak pewnie wspomniałem wiele razy w przeszłości, przedzielił epokę kina i natchnął masę ludzi. Z czasem zrozumiałem, że to, co chciałbym od niego czerpać, to przede wszystkim błyskotliwy dialog i przy tym staram się pozostać, mam nadzieję ;) Co do reszty, to bardziej kwestia sentymentu, choć nie mówię, że czegoś sobie odmawiam w twórczości. Tego nie mógłbym powiedzieć.

Wielkie dzięki za super komentarz.

Pozdrawiam
Quen
Miroslaw Sliwa dnia 13.03.2016 15:52 Ocena: Świetne!
Witaj Quen.
Wystrugałeś znakomity tekst i tu nie ma co wiele gadać o kwestiach pisarskich, bo wszystko jest na tip-top.
Ciekawi mnie natomiast, czy Twoje opowiadanie jest jakąś próbą diagnozy społecznej, bo po jego lekturze mam, może nie tyle co nieodparte, ale mocne wrażenie, że dopatrujesz się w nas głębokiego kryzysu moralno-emocjonalnego.
Przysłowiowe sprzedanie własnej matki za przysłowiowe pięć złotych, w tych czasach, niedość, że już nikogo nie przeraża; już nawet nie dziwi. I to jest, kurwa, przerażające.
Wartości wyższe - to dobre dla frajerów.
Do czego my się sprowadzamy? Przecież to już nie jest dżungla. To jest bestialstwo, które człowiek sam sobie z dumą wszczepia i z którym dumnie się obnosi.
Wiesz co czuję po lekturze? Przerażenie, smutek i rezygnację... chociaż nie; nie rezygnację.
Kurwa, trzeba się bić o człowieka.
Quen, super robota. Dzięki.
Pozdrawiam serdecznie.

Mirek
Quentin dnia 13.03.2016 21:43
Cześć, Mirku

kryzys? Raczej ;)
Powiem tak: pewnego rodzaju słowem - klucz jest dziś określenie "przedsiębiorczy". Słowo to jest nadużywane niemalże wszędzie. Nie istnieje ono jedynie na płaszczyznach marketingu, ekonomii i biznesu. Znaczy o wiele, wiele więcej. Jak jeden gość albo dwustu gości wpadnie na pomysł zarabiania na naiwności, będzie przedsiębiorczy. Wszystko w ramach regulaminów, zapisów itd.
Drugim kluczowym słowem jest "sukces". O ile przedsiębiorczość znaczy dużo więcej niż umiejętność gromadzenia kasy, o tyle, między słowami sukces a pieniądz należy postawić znak równości. Wychodzi więc na to, że wszystko kręci się wokół kasy tak czy inaczej. I cóż to może być, jeśli nie kryzysy moralny... Racja, przykre.

Cieszę się i smucę. Cieszę się, że tekst wywarł na tobie wrażenie i odchodzisz od lektury kontent. Smutno, że wywlokłem z ciebie takie uczucia jak rezygnacja. Na szczęście kończysz wypowiedź słowami: "Kurwa, trzeba się bić o człowieka" i to brzmi pięknie.

Pozdrawiam serdecznie
Quen
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Marek Adam Grabowski
24/04/2024 13:46
Fajny odcinek. Dobra jest ta scena w kiblu, chociaż… »
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
Kazjuno
23/04/2024 06:33
Byłem kiedyś w Dunkierce i Calais. Jeszcze nie było tego… »
Gabriel G.
22/04/2024 20:04
Stasiowi się akurat nie udało. Wielu takim Stasiom się… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:44
Pierwsza część tekstu, to wyjaśnienie akcji z Jarkiem i… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:28
Chciałem w tekście ukazać koszmar uczucia czerpania, choćby… »
ks-hp
18/04/2024 20:57
I taki autor miał zamysł... dziękuję i pozdrawiam... ;) »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty