Usiadłam na ławce pod Moim Drzewem. Przez chwilę doświadczyłam nawrotu złośliwych myśli, które ubierały tego typu sentymentalne nadawanie aktu własności miejscom w obrzydliwą szatę ckliwości, ale tego dnia było mi Wszystko Jedno. W dni takie jak ten dotyka Cię absolutne doznanie pustki analitycznej, co jest rzeczą dobrą, jakkolwiek ciężko tak myśleć o czymś, co zawiera określenie „pustka”.
Siedziałam więc w tym odczuciu i starałam się podejść do tej sytuacji jaką jest, bez oceny jej taniości-bądź-nie. To nie było ważne. Wszystko inne było ważniejsze. Czerwona spódnica, niepasująca do niczego czarna kamizelka, stary, obeszły w drażniące oko (innych, nie moje) złośliwe kłaczki; stare srebro kolczyków i pomadka o smaku truskawek. I te wszystkie kaczki. I te wszystkie tramwaje. Każdy detal. To była moja chwila. Jestem ja i Poświatowska. Ja siedzę nad Wisłą i myślę, że chciałabym być trochę nią. Poświatowską, nie Wisłą. Choć aż prosi się o tanie metafory. Przypominam sobie jeden z jej wierszy. Tak bardzo nie wiedziałam, co z nim zrobić, jak go przetrwać; przepisałam go kilka razy, piórem, przepisałam go tyle razy, aż utrwalił mi się w głowie i mogłam go wyrecytować o każdej porze nocy. Patrzę na jej zdjęcie, myślę sobie, że przynajmniej włosy mamy podobne. Chociaż tyle z niej. Czytam o jej życiu, wchodzę w nie i rozumiem więcej.
Nagle idzie on. Widzę jego twarz i wiem, co zaraz się wydarzy. Wiem też, że tak naprawdę to zależy ode mnie, drugiemu człowiekowi trzeba pozwolić, trzeba dać mu pozwolenie na wyjście do siebie, wyjście do ciebie, takie czasy. Pan patrzy nieśmiało, jest na mojej wysokości, widzę to spojrzenie i wiem, że teraz-albo-nigdy. Uśmiecham się więc w mój pozwalający na podejście do mnie sposób, zarezerwowany tylko dla obcych ludzi, którzy są na chwilę i nie boję się ich. Zaczynam się ich bać dopiero, gdyby mieli zostać.
Pan to widzi i wie, że może.
- A jak to się dzieje, że taka urocza młoda dama siedzi sama nad Wisłą?
Myślę sobie, że to jest dobry wieczór już w tej sekundzie. Nieczęsto człowiek nazywany jest uroczą młodą damą - na takie komplementy można liczyć tylko od wymierającego pokolenia, jeśli mogę użyć tego słownego brutalizmu.
- Wie pan, ja tak sobie siedzę, i mam nadzieję, że ktoś przyjdzie i się zakocha. Ale jestem tu już chwilę i boję się, że dzisiaj znów z tego nici. Daję sobie czas do szóstej, bo jest zimno, a wie pan, ja nie będę ryzykować przeziębienia. Nawet dla wielkiej miłości.
Pan uśmiecha się do mnie szczerze, czekam na dalszy rozwój wydarzeń.
Dalszy rozwój wydarzeń następuje. Seria tradycyjnych pytań o życie, o a-pani-to-z-Krakowa?-Nie?-Oooo., dygresja o pogodzie. On właśnie robi sobie spacer dla zdrowia „aż z Jubilatu” i idzie do domu, na Osiedle Pułku („O, to byliśmy sąsiadami, no niech pani popatrzy!”)
Ja znam takie historie, ja je już przeżywałam i lubię je nieskończenie. Pozwalam na nie i też im pomagam, tym historiom. Wydarzyć się.
Wiem, że pan nie odejdzie, ja zasadniczo nie chcę, żeby szedł, bo wiem, że mogę go posłuchać. Miałam „trochę do myślenia” po przedchwilczej rozmowie z nutką Brutalnej Szczerości, której doświadczyłam, ale wiem, że ta rozmowa, to bulwarowe spotkanie - ono będzie ukojeniem dla obu stron.
- Proszę pana, mam taki pomysł. Co pan na to, żebym pana kawałek odprowadziła? Stopy mi już zcierpły od tego czekania, a dziś już chyba nikt nie przyjdzie, a poza tym – przyszedł pan. Więc uważam czekanie za zakończone.
- Byłbym zaszczycony.
- Chodźmy więc.
Idziemy więc z panem i rozmawiamy, inicjatywa słowna po stronie mojego rozmówcy. Poznaję historię jego syna, z Michałowic, do których ma tylko 14 kilometrów - „tj. 7-8 minut samochodem, przez Nowohucką, to bardzo niedużo, proszę pani.”.
Rozmawiamy tradycyjnie: o świecie, o ludziach; opowiadam mu trochę o sobie, trochę o podróżach i o tym, że chciałabym kiedyś spisać moje przygody po to, żeby pokazać wszystkim, że ludzie są naprawdę lepsi, niż nam się wydaje i że nie ma się czego (ich) bać. W duchu śmieję się dziwnie, że to ja mówię takie rzeczy. Opowiadam mu dwie Dobre Historie. Rozmawiamy trochę o uniwersaliach.
- Wie pani co, ja tak czuję, jakbym panią znał od zawsze, naprawdę.
- Dziękuję, proszę pana, to naprawdę bardzo miłe mi słowa.
- Wie pani co.. - pan aż stanął – pani jest podobna do mojej zmarłej żony. Naprawdę. Ona tylko włosy miała czarne. Reszta ta sama.
Uśmiecham się lekko i przypominam sobie, że bardzo często ktoś mówi mi, że kogoś mu przypominam. Ja naturalnie wkładam to do szufladki "pospolitości mnie", ale dzisiaj tak nie myślę. Dzisiaj tylko się uśmiecham.
Idziemy dalej. Przy pierwszym zakręcie pan nieśmiało pyta, czy już się żegnamy. Jest w połowie zdania.
- Wie pan co, pójdę z panem jeszcze kawałek. Mam rower, szybko wrócę.
Wiem, że powinnam wracać, bo mam mnóstwo rzeczy na głowie, ale wiem, że jeśli wrócę do mieszkania, to zacznę dalej myśleć, więc i tak nic z tego nie będzie, a tak przynajmniej jest miło.
- Wie pani... ja nie myślałem, że na końcu mojej dzisiejszej drogi spotka mnie coś tak miłego. Jest pani takim moim małym cudem.
Myślę sobie, że zostałam nazwana Małym Cudem, co deklasyfikuje natychmiast Uroczą Damę, a ja staram się mocno nie popaść w autozachwyt.
- Niech pan nie przesadza z tymi cudami, bo słowa mogą tracić na znaczeniu - śmieję się - Chciałabym, żeby pan wiedział, że mi szalenie dobrze się z panem rozmawia.
Idziemy dalej. Przy każdym zakręcie pan z niepokojem patrzy, co zrobię. Myślę sobie „Jeszcze kawałek!”
W końcu postanawiam, że to już tu.
- Proszę pana, muszę się pożegnać. Doprowadzę pana do tego kościoła, myślę, że to dobre miejsce na pożegnanie.
- Pani Olu, bo ja... mam takie pytanie. Bo mi się tak dobrze z panią rozmawia, ja już 11 lat na emeryturze jestem... A ja tak siedzę... Czy.. czy...byłaby szansa, żebyśmy się kiedyś spotkali na kawę..?
Uśmiecham się do siebie. Widzę miny osób, które usłyszałyby lub przeczytałyby taki dialog pomyślałoby sobie już odpowiednią czarną historię. Ja widzę starszego człowieka, który jest od 11 lat na emeryturze i nie ma w głowie niecności, a potrzebę rozmowy.
- Proszę pana, oczywiście że jest. Myślę, że możemy się jeszcze kiedyś spotkać nad Wisłą.
- A czy coś takiego...- pan pokazuje gestem klawiaturę telefonu – pani ma?
- Mam.. Ale nie róbmy tak. Po prostu umówmy się kiedyś na tej ławce. Ja tam naprawdę często czekam, aż ktoś przyjdzie.
- Oj, kiedy pani wreszcie przestanie żartować z tym zakochaniem.
- Proszę pana – przybieram trochę sztucznie surowy ton, ale wewnętrznie dzieje się śmiertelnopoważność – ja z takich ważnych rzeczy jak miłość nie żartuję przenigdy.
- Czyli...
- Czyli pewnie się kiedyś spotkamy nad Wisłą. - nie daję kontaktu nie dlatego, że się boję, ale dlatego, że wiem, że po prostu nie mam teraz czasu, na nic. Nie powinnam mieć. A wiem, że jeśli zadzwoni, to go znajdę. -Ale to trudno tak się spotkać...
- Jak się będziemy mieli spotkać, to się spotkamy.
- Dobrze. To kiedy?
- Teraz nie, bo Święta. Po Świętach. Pewnie po Świętach.
- Dobrze, to ja przyjadę na rowerze. Wie pani, bo ja czasem tak wyciągam ten rower, wie pani, dla zdrowotności.
- Dobrze, czyli ustalone. W takim razie jeszcze raz dziękuję za dziświeczór – pan ściska moją rękę – Niech mi pan jeszcze tylko powie, jak pan ma na imię?
- Tosiek – prostuje się i na twarzy pojawia się coś na wzór dostojeństwa – Wołają na mnie Tosiek.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt