I
Listopad ciągnie w dół. To nawet już nie ja, ale drzewa, powietrze, domy, wszystko gnije w bolesnej prostracji. Cóż za szarm tej śmierdzącej kokietki. Odpinam guziczek, a brzydzę się paskudnie tych szarych pleców i pomarszczonego tyłka. Odpinam guziczek bo jestem sam, zdesperowany. Ja i ona, a w najbliższym miesiącu nikogo więcej. Moja chimera. Albo chimeryczność moja. Kobieta. Brzmi jak kobieta, więc chyba kobieta. Moja, brzydka. Patrzę na jej nogi niegolone, zgrabne gdyby z dwa litry obalić, na jej oczy wielkie, żabie, na jej przeguby jakieś takie zwichnięte, na nos krzywy, biodra trupie i łkam jak dziecko z tej brzydoty. Och zdradziłbym ją namiętnie i zdradzałbym miesiąc kolejny, bylebym mógł zabić smak tych jej gorzkich pocałunków. Żeby smród jej ustąpił. Ale nie mogę. Odpinam guziczek bo jestem sam, zdesperowany.
Listopad. Okres demarkacji w duszy biednej. Martwe odpada wypchnięte przez żywe i taka kreśli się granica. Coraz węższa i węższa. Życie. Przeżywanie i wyżywanie. Zero recyklingu. Dusza odpada płatami i gnije. To ziemska dusza. A boska dusza czeka. Święta dopóki nie przyślą rachunku za ciało.
Listopad. Latarnie niestety gasną i zapalają się same. A było romantyczniej. Byli latarnicy, była jakaś unosząca się w powietrzu dystynkcja. W każdym razie w książkach i obrazach. Na żywo dane mi było tylko posmakować unoszącego się w powietrzu smogu i chamstwa. Brak mi eterycznych, schulzowskich uliczek, których nie znalazłem, a które zakopane są gdzieś śmieciem w moim małym świecie. Pójdę kiedyś dalej i głębiej. Może znajdę. Chciałbym już teraz, ale ona czeka z brudnymi łapami. Odpinam guziczek bo jestem sam, zdesperowany.
Moja kochanko. Piękna pani z pachnącymi obojczykami. Ach! Ach! Ach! Głośniej, głośniej! Żeby stara usłyszała. Wiosno moja, albo Zimo chociaż, z którą zdradzam w korytarzu, żeby było trochę cieplej. Uda masz gorące, ciało powabne i giętkie, usta błagające, a piersi z jedwabiu. Zrobisz wszystko przy jednej świecy, a nagie ciało owiniesz w utkane ze śnieżynek babie lato. Pokażę ci moją tęsknotę, przy trzaskającym ogniu zmrużysz oczy aż do łez przyjemności i zastygniesz.
Ale teraz... Odpinam guziczek bo jestem sam, zdesperowany.
II
Już późno. Dziewiąty listopada. Dziewiąty i jeszcze jej nie zdradziłem. Ciągle nie ma mojej Wiosny, ani zmysłowej Zimy. Już zapominam, że jest jeszcze Lato... Ach! Ach! Ach! Grzech mi marzyć. Nasze ezoteryczne szepty ciągle brzęczą mi w głowie.
Dzisiaj znowu pada. Stara poszła pewnie wytarzać się w liściach i psim łajnie. Chociaż miałem wrażenie, że obudził mnie właśnie jej fetor.
Gdy budziłem się, poczułem jak ściany pokoju się zawężają, a poranne powietrze wypełnia moje płuca odorem zgniłych jaj. Nawet poranek był wypełniony jej obecnością. Musiała się do mnie przyklejać kiedy spałem. Ohydne babsko. Aj. Aj. Aj. Jednak całkiem sprawnie idzie mi już wstawanie. Nie tracę czasu na rozglądanie się i przeciąganie. Nierozejrzany i nieprzeciągnięty jestem w stanie z większą skutecznością ignorować brzydotę wraz z głupotą. To są pasy bezpieczeństwa, jeśli chcę wyjść z domu. A dzisiaj chciałem. Przeszedłem przez kuchnię, ale przypomniałem sobie o jej smrodzie. Straciłem apetyt. Zarzuciłem szal na szyję i wyszedłem w piżamie.
Dzień mnie nie zaskoczył. Zobaczyłem ją w oddali, tarzającą się w swoich listopadowych pomyjach. Szybko zmieniłem kierunek wychodzenia z domu, garbiąc się przy tym, żeby mnie nie zauważyła. Postanowiłem przejść się Parkiem Maratończyków. Łyse drzewa zwisały nad dziurawą ścieżką z rozsypanego nierównomiernie żwiru. Ścieżka sama w sobie była nawet prosta. Nie miała skrętów i wygibasów. Służyła do ruchu wprzód i w tył. Dobra architektura. Nie minęło jednak dużo czasu, zanim potrącił mnie już pierwszy maratończyk. Przesunąłem się pokornie bliżej krawędzi, wciąż nierozejrzany, tak jak być nierozejrzanym postanowiłem. Śledziłem przez chwilę plecy biegnącego na zabój potrącacza. Komicznie wyglądał ten bieg. Jakby poruszał się do przodu przez machanie każdą kończyną w inną stronę. Minęło mnie jeszcze paru zasapanych maratończyków, ale tym razem uniknąłem kolizji. Pot ściekał po ich długich nosach, a parę włosów na łysej głowie tańczyło w równie komiczny sposób jak oni biegli. Pamiętam, że patrząc na nich doznałem wewnętrznego oświecenia, czegoś co dało mi siłę, ale nie pamiętam już czego. Może chodziło o to, że mogę stać z boku i czuć się od nich lepszy, bo oni biegną bez sensu, a ja sobie bez sensu spaceruję. Tak spokojnie. Ach i spokojny byłby to spacer, gdyby coś mnie nie złapało za kostkę. Ręka mnie złapała. Długa, chuda witka, a za nią łysy i spocony, umierający. Spojrzałem na niego z góry i poczułem się z tym źle. To moja skromność. Przykucnąłem więc. Spojrzałem na jego pomarszczone usta i spocone czoło, a on zionął do mnie. Przyznam, że pomyliłem to zionięcie z ziewnięciem i już chciałem zrugać leżącego, ale ugryzłem się w język z grzeczności. I wtedy dopiero dostrzegłem, że on jednak zionął. Duchem zionął do mnie. Zdążył tylko wyciągnąć chudą rączkę zaciśniętą na portfelu, co przypomniało mi przekazanie pałeczki w sztafecie i wydukał: ''przekaż rodzinie''. Zaproponowałem mu czy by nie chciał jeszcze usiąść, bo ławka w sumie była na wyciągnięcie ręki, a on leżał na ziemi z twarzą w łajnie. Spojrzał na mnie jak na chorego psychicznie i ostatecznie zionął. Na amen. Plasnął tylko policzkiem w tę swoją kupę, którą wybrał zamiast drewnianej ławeczki i poszybował zostawiając swoje ciało jak zużyte opakowanie. Pierwszy raz dzisiaj się rozejrzałem. Myślałem do tej pory, że nagie gałęzie drzew są najwyższym co oddziela moją głowę od nieba, ale dostrzegłem, że nad nimi dużo wyżej pięły się wielkie wieżowce. Tak naprawdę to one dyndały nad ścieżką parku i rzucały na niego cień. Poczułem się malutki i wstyd mi było piżamy. Tak jak Adamowi i Ewie po zjedzeniu zakazanego owocu. Tylko że ja nic nie jadłem.
Postanowiłem spełnić ostatnią wolę mojego znajomego i wyciągnąłem portfel z zaciśniętej rączki w celu znalezienia jakiegoś adresu. Usiadłem na ławeczce, opierając stopy o porzuconą przez niego skórę, która już stała się ziemią. Znalazłem nazwę ulicy. Westchnąłem i wtedy pojawiła się ona. Nazbierała łoju i fermentu z całej okolicy.
- A praca, pieniądze, nauka, jak ty wyglądasz, rachunki, trochę kultury, jesteś zepsuty, umówiłeś się, sprzątaj, zadzwoń do nich, odezwałbyś się... Do domu.
- Kultury nigdy mi nie brakowało.
Poszedłem w stronę ulicy S-kiej, ściskając portfelik denata. Ona ciągle jęczała i zgrzytała. Dla dopełnienia tej abstrakcyjnej aury, w opuszczanym przeze mnie Parku Maratończyków, usadowiony na ostatnim, łysym drzewie bezdomniak cisnął pod moje nogi ogryzkiem jabłka, sklinając przy tym paskudnie. Truchtem podbiegłem do skrzyżowania dwóch ulic bez znaczącej nazwy.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt