Od rana jestem na ustach nieomal każdej gospodyni domowej pierwszego, drugiego oraz znacznej części trzeciego świata. Mówią o mnie w każdym wydaniu wiadomości. Piszą w każdej gazecie i na każdym portalu internetowym naszego pokurczonego globu. Dlaczego? Sam próbuję złożyć tę historię, jak najsprawniej ją opowiedzieć. Dlaczego? Będą mnie o to pytać za chwilę: policja, adwokaci, dziennikarze. Już teraz przebierają nogami zniecierpliwieni, bo każdy szczegół, który uda im się ze mnie wydrzeć, będzie miał dosłownie wagę złota. Roztrząsane w nieskończoność fragmenty, rozwleczone po świecie, przetwarzane, przemieszane ze zmyśleniem, z czasem zbledną. Umkną. Zatrą się w pamięci. Uproszczone, zredukowane, będą jednak powtarzane w nieskończoność. Przemienią się w legendę o mnie – mordercy Little Joy.
Jak? To pytanie padnie w pierwszej kolejności. Chociaż to akurat wiedzą. Zabrali jej ciało. Ślady uczyniły bezpośrednią przyczynę jej śmierci aż nazbyt oczywistą. Sinawe zabarwienie twarzy, krwiste wybroczyny pod spojówkami, plamy opadowe szpecące jej alabastrową skórę, czerwono-fioletowe ślady po moich palcach na jej długiej, smukłej szyi. Patolog potwierdzi wewnętrzne zmiany charakterystyczne dla zgonu przez zadławienie: plamki Tardieu, zwyrodnienie wodniczkowe, wzrost stężenia fosforanów. Ciało poda przyczyny zgonu, w małych porcjach, rozłożone na srebrzystych tacach z chirurgicznej stali z właściwą sobie dokładnością i precyzją. Nieme, zimne, sztywne, a nadal potrafi tak wiele wyrazić, oddać każdą, nawet najbardziej przerażającą prawdę.
Była z tego znana, z gry całą sobą. Nieodrodna córa Hollywood. Wychowana na potrzeby fabryki snów. Wywodząca z niej swój rodowód, rozpoznawalność i niegasnącą nawet teraz chwałę. Istna gwiazda, wspaniałość istnienia, powszechny obiekt westchnień. Wcielenie męskich marzeń o idealnej kobiecie. Przedmiot niewieściej zazdrości, zwłaszcza o nieustający zachwyt dla jej urody, talentu, osobowości. Płynące zewsząd wyrazy fascynacji, przemieszanej z lękiem, dla postaci nowoczesnej księżniczki. Podziw dla jej szlachetności i niewymuszonego wdzięku. Niewątpliwie należała do współczesnego Olimpu, choć jednocześnie różniła się tak bardzo od jego mieszkańców. W młodości dzika, nieokiełznana, boleśnie prawdziwa w swoich potyczkach z losem, próbach obłaskawienia własnych demonów. Skonstruowana jak najlepszy scenariusz. Składała się ze zwrotów akcji, półcieni i niedopowiedzeń. Sposób w jaki opowiadała w wywiadach o mrocznych zakamarkach własnej duszy, kontrastujący z jej ufnym, jasnym spojrzeniem sprawiał, że wybaczano jej zamiłowanie do krwi i samookaleczeń, dziwne tatuaże i niezliczone, burzliwe związki ze znacznie starszymi od niej mężczyznami.
Komentatorzy podkreślali, jak wielki wpływ na jej osobowość miał jej ojciec – wielki gwiazdor złotej ery kina, aktor i reżyser, który rozstając się z żoną porzucił także córkę. Żył gdzieś obok, czasem wydawał się nieomal bliski – odziedziczyła po nim rysy twarzy i ekscentryczne upodobania. Świecił jednak zbyt mocnym blaskiem. Był utkany z gwiezdnego pyłu, przedwiecznego chaosu i odwiecznych marzeń. Nie sposób było go poznać czy dotknąć. Matka natomiast zrezygnowała z dobrze zapowiadającej się kariery, by należycie zaopiekować się córką, zatruwając jednocześnie jej życie goryczą. Przeniosła na nią swoje niespełnione, a przerośnięte ambicje. Little Joy była przedziwną mieszanką ich dwojga, będąc jednocześnie całkowicie sobą. Jednoznacznie i nieodwołalnie tragiczna postać. Niedostosowana, doskonale znająca ból, zawsze wstawiała się za pokrzywdzonymi. Przede wszystkim za to kochały ją tłumy. Teraz dałem im powód do kilkudniowej rozpaczy, a przynajmniej do złożenia hołdu – w mniejszym bądź większym zakresie, raczej w internecie niż w rzeczywistości, choć tam gdzie to się stało, z pewnością przybywają już pielgrzymki.
Właśnie – wszyscy znają już miejsce zbrodni i opisują je z upodobaniem. Skromny, nie rzucający się w oczy budynek na odludziu, zapewniający jej wysoce cenioną, choć rzadko zażywaną prywatność, będący jednocześnie formą zabawy w dom, kogoś, komu obce były troski zwykłych śmiertelników. Uciekała w te strony od blichtru, splendoru i nieodstępujących jej ciekawskich. Luksus zwyczajnego życia, ukryty w lesie. Nie towarzyszyła jej tam służba ani ochrona. Ciekawe ilu przyjaciół opowiada teraz o cudownie odświeżających wizytach, w tym niezwykłym miejscu, gdzie zaszywała się żeby zająć się pisaniem, pielęgnowaniem ogrodu, gotowaniem dla najbardziej zaufanych, których czasem gościła. O tym, że w trakcie swojego tragicznie krótkiego życia, doświadczała najpełniej świata właśnie tam.
Wiedziałem, że tym razem będzie sama. Czy planowałem morderstwo już wtedy? Nie wiem. Kołatało mi się po głowie, że nikt mi nie przeszkodzi. Chciałem ją zaskoczyć. Może nawet przestraszyć. Zostawiłem samochód dwie mile dalej i poszedłem pod dom pieszo. Była w ogrodzie. Na początku chciałem tylko prosić o wyznanie, później chciałem przymusić ją do mówienia. Karmiła mnie jednak samymi kłamstwami, aż chwyciłem ją za gardło, próbując wycisnąć z niej pożądane słowa. Wyrwała się, uciekła do salonu, starając się zamknąć przede mną drzwi. Bezskutecznie. Przewróciła się i krzyczała. Zatkałem jej usta, żeby ją uciszyć. Dałem jej jeszcze jedną szansę: wyszeptałem moje pytanie. Nie skorzystała. Tym razem drugą dłoń położyłem na jej łabędziej szyi i ściskałem, aż przestała się szamotać. Nie wzywała pomocy, bo walczyła o oddech. Czerwona mgła przysłoniła mi oczy, chyba jeszcze jakiś czas dusiłem ją, teraz już oburącz, do skutku. Później wyłem z rozpaczy, bo unicestwiłem jedyne na czym mi zależało, Little Joy. Dlaczego - pytanie najtrudniejsze ze wszystkich, wraca wciąż jak bumerang.
Tuliłem ją do rana. O czym wtedy myślałem? O tym, że niepotrzebnie zabrałem ze sobą w podróż butelkę whiskey, która zawsze budziła we mnie moje własne demony. O chłopcu, którym niegdyś byłem. O tym, że miłość, ta najprawdziwsza, bywa szalona i okrutna. O mojej pierwszej żonie, którą porzuciłem, nie godząc się na jej wizję wspólnego życia, uwzględniającą gromadkę dzieci, psa i weekendowe grillowanie w ogródku. O świcie zadzwoniłem na policję. Podałem adres i powiedziałem, że zabiłem swoją żonę. Czekałem, klecąc naprędce nieskładne wyjaśnienia, brnąc coraz głębiej w bezsens. Prawda ciągle mi umykała. Nie wiem czemu zacząłem nucić Song of Joy Nicka Cave’a: Then one morning I awoke to find her weeping. And for many days to follow. She grew so sad and lonely. Became joy in name only. Umknął mi moment kiedy moja odrobina stała się radością tylko z nazwy.
Nie chciałem widzieć, pochłonięty własną sławą, żyjąc kolejnymi filmami, podróżując z planu na plan. Nie zauważyłem, że Little Joy osuwa się coraz bardziej w ciemność. Gaśnie, zwłaszcza w mojej obecności. Myślałem, że powinniśmy mieć dziecko, spadkobiercę naszej pozycji, nową wspaniałość, w sam raz na okładki. Zadośćuczynienie za błędy. Pociechę, o wydumanym imieniu, łączącą nas i zasklepiającą nasze blizny, maskującą nasze niedoskonałości. Obudziła się we mnie chęć przekazania genów i nazwiska, choć nie sądziłem, że ten moment nadejdzie. Miałem przy sobie kobietę idealną. Mówiła, że zrobi dla mnie wszystko. Nie spostrzegłem kiedy wycofała się z naszej umowy. Nie wiedziałem, że postanowiła przerwać ciążę, nie wiedziałem nawet, że spodziewała się przez moment naszego dziecka, aż do tego poranka, kilkanaście godzin przed jej śmiercią, kiedy zobaczyłem list od niej, na stole w kuchni naszego apartamentu w Los Angeles i dołączone do niego papiery rozwodowe. Nie rozumiałem, że napisałem dla niej rolę, której nie chciała i nie potrafiła przyjąć. Adwokat już tu jest. Nadal nie wiem, co powiem. Teraz jednak nurtuje mnie fakt, że swój raj zaprojektowałem i odebrałem sobie sam, obwiniając ją o wszystko. Przeceniając jej udział w moim własnym dramacie. O nas Nick też pewnie kiedyś napisze balladę.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt