Marzyła o poranku. W cieniach i brzasku prześcieradła nuciła swoją pieśń, i bawiła się włosami. Na zewnątrz zacinał zimny deszcz, świszcząc między drzewami; dudniły w szyby ciężkie krople. Był marzec, leżała naga; gdzieś tam tętniła szalona maszyneria miasta, złowieszczo zgrzytały pędzące tramwaje; była spokojna, promieniała. Radość odwiedziła jej serce na myśl, że nie musi w tym wszystkim uczestniczyć. Za kilka godzin będzie w pociągu, który zaniesie ją w rodzinne strony. Jeszcze raz przerzuciła w pamięci wszystkie połączenia i upewniła się, że dobrze wybrała; jeszcze raz odmierzyła czas. Padła komenda:
- Wstawać!
Uniosłem głowę znad poduszki i z wyrzutem do całego świata wymalowanym na pysku przeleciałem wzrokiem po ścianach sypialni; nowy, mroczny, deszczowy dzień oślepił moje lepkie od snu oczy. Pragnąłem ciemności, pragnąłem najgłębszej ignorancji, pragnąłem zasnąć i nigdy się nie zbudzić. Na pytania: gdzie jestem?, kim jestem?, po co jestem?, pojawiające się w mojej zamroczonej głowie, nie miałem prawa znać odpowiedzi i nawet gdyby przyszło mi narodzić się jeszcze tysiąc razy nie doszedłbym żadnej, bo takiej nie ma w świecie iluzji, w której żyłem. Nie było żadnego sensu, żadnej logiki, filozofii. Był tylko wiatr, deszcz, fałszywe ego i ta cholerna zima, która nie chciała się skończyć. Łypnąłem na nią okiem i ujrzałem rozradowaną twarz. Nie przestawała mruczeć i dalej w skupieniu przyglądała się końcówkom włosów. Miała wyraz twarzy mechanika pochylającego się nad jakąś częścią zagmatwanej konstrukcji silnika, przy którym akurat grzebie. Zgrabna noga chodziła z elegancją w takt wyobrażonej muzyki; była przy refrenie, którego motyw powtarzał się bez końca. Rzuciła mi szybko jedno czy dwa zachęcające spojrzenia.
Nad dachami osiedla wzniosło się stado dzikich wron; kracząc do siebie, wyruszały na żer.
Była świeża, ciepła i smakowita jak pączek zamoczony w lepkim lukrze na półkach cukierni za rogiem. Szybko zorientowałem się, że poniżej pasa stoję na baczność, naprężony jak struna, gotowy do przeglądu broni i, kiedy przysunąłem się by jej o tym opowiedzieć, jak bardzo jestem w formie, wsunęła z ciekawością rękę pod pościel, żeby sprawdzić, czy mówię prawdę, po czym zacisnęła palce jakby złapała piłkę do tenisa. Zastygłem. Szelmowski uśmiech przeleciał w kącikach jej ust, ukazując skrawek białych zębów. Zerkając zawadiacko, z ukosa, potrząsnęła dłonią jakby chciała ocenić wartość tej skamieliny oczekującej wyzwolenia. Przyjrzała się wszystkiemu z dokładnością jakby przeglądała curriculum vitae. Wyglądała na zadowoloną. Nie spuszczając ze mnie wzroku przekręciła się powoli na bok, lekko wypinając w moją barbarzyńską stronę i delikatnie pociągnęła za węża.
- Chodź, mój chłopcze...
Wbiłem się w nią po sam kres tęczy; nie przypominam sobie bym kiedykolwiek zwiedzał piękniejsze rejony tego świata. Siłą orgazmu o mało nie zrobiłem dziury w dachu. Po wszystkim wskoczyliśmy pod prysznic.
Podczas śniadania zasypała mnie opisami dzikich stoków zewsząd spływających ku dolinie. Z roziskrzonymi oczami mówiła o zakamarkach i kryjówkach swojego dzieciństwa, dokąd uciekała, i w których spędzała długie chwile na pierwszych rozważaniach. To tam postanowiła zostać tancerką. Mówiła namiętnie o wiecznie zielonych drzewach, pośród których stoi jej dom i szczekającym na łańcuchu psie; wspomniała o kwiatach w ogródku babci, wśród których ganiała udając księżniczkę znad jeziora Titicaca.
W nocy uprawiała płomienną miłość z owocami, które wybierała skrzętnie z koszyka na stole. Tańczyła, piła, śpiewała na cześć Pana, w magicznym kręgu rozkołysanych świec. I kiedy miałem ją już na szpikulcu, i, jak się wydawało, wszystko jest okay, jak podczas stworzenia, wtedy przypomniała sobie coś bardzo ważnego, jakąś uduchowioną frazę, którą wypowiedział jej mistrz zen, podczas posiłku, na jakimś spotkaniu. Nastała wielebna powaga. Nie było mowy o wygłupach, klapsach, kajdankach i całej gamie tych sprośnych rzeczy, na które człowiek naiwnie nieraz czeka, i na które godzi się czasami. Niewątpliwie taka rozrywka wytrąciłaby ją z głębokiego stanu samozadowolenia i równowagi, w które wpędzała się przez ostatnie dwa dni. Kochać się mogła jedynie z truskawkami i grapefruitami.
- Gadaj ze mną normalnie, wstrętny skurczybyku - upomniała mnie, drapiąc się w ramię.
Po śniadaniu zaczyna podkręcać tempo; ogarnia ją lekki szał. Szybko przemieszcza się, pochrząkując w napięciu przed podróżą, z pokoju do pokoju. Właściwie lata jak wariatka; skacze po meblach, wywleka na środek walizki, torby i mierzy je wzrokiem niby koleżanki, na które właśnie wpadła na mieście; trzaska szafkami, z których wyciąga fatałaszki, przymierza je, układa w walizce albo wrzuca z powrotem do szafy. Po tej ceremonii siada przed lustrem i poprawia sobie makijaż, opowiadając o mamusi. Kątem oka obserwuję kota spacerującego wzdłuż okna u sąsiadów.
- Ach, jeszcze to, zupełnie zapomniałam...
I z niedopudrowanymi polikami sięga po jakąś strasznie ważną kieckę, w której pójdzie na bal.
- Dzwoń po taksówkę - mówi.
W końcu jest gotowa. Całuje mnie przy drzwiach, odwraca się, przeciąga spojrzeniem po samotnych cieniach mieszkania i już nas nie ma.
Wyskakujemy na klatkę schodową - do piersi przyciskam wielką, wypchaną walizkę. Stąpam po omacku, Letta fika obok; zwinnie i lekko. Kiedy jedziemy, robi się zupełnie ciemno. Noc jak wtedy, podczas pierwszego dnia na ziemi. Brakuje tylko oceanu i trzepotu skrzydeł. Na dnie bagna zapalają się morskie latarnie. Parasolki strzelają w niebo. Na ziemie spadają lodowe kulki wielkości żołędzi; syczą, odbijają się, wirują, turlają. Grad bije w maskę samochodu, dachy domów, w drogę, po której jedziemy i trawniki wokół; ludzie sprawiają wrażenie mrówek. Rozbiegają się chaotycznie. Ktoś rzucił kamieniem w ich mrowisko. Masowo opuszczają ulice,zatrzaskują za sobą drzwi, okna, wpełzają pod łóżka, jak gady. Znikają w oczach. Ewakuacja. Nalot bombowy. Wielkie niezadowolenie. Szlag by to trafił!
Na moście jest korek. Letta klnie. Pod nami marznie rzeka. W lusterku widzę zaniepokojoną twarz kierowcy. On też mnie widzi. W radio grają wiadomości. Dżihad!
- Nie da rady szybciej, szefie? - syczy Letta.
Jest poirytowana. Kierowca wzrusza bezradnie ramionami. Zerka na boki. Robi się nerwówka.
- Cóż, proszę pani, jest korek, stoimy...
Mam lekko opuszczoną szybę; jazgot spadających kulek. Jakiż tragiczny los człowieka w całym tym zgiełku. Świat bąbelkuje w kielichu Stwórcy. Dokąd tak naprawdę wyruszyliśmy i dokąd zajedziemy? Czy będziemy mądrzejsi, kiedy matka ziemia wyda ostatnie tchnienie? Ostatnie wersy arcydzieła rozejdą się głucho po wszechświecie jak po naciśnięciu pstryczka w kontakcie. I nastanie upragniona ciemność, upragniona cisza, upragnione nic; żadnej gwiazdy w zasięgu.
W końcu docieramy na dworzec. Pociąg na peronie. Pakujemy rzeczy do wagonu i patrzymy sobie w oczy; dokoła ludzie żegnają się, kiwając do siebie głowami, prychają jak konie; odchodzą, każde w swoją stronę, gnani jakimś nadziemnym impulsem.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt