Przyjaciel kocha w każdym czasie, a bratem staje się w nieszczęściu
KSIĘGA PRZYSŁÓW 17:17
USA, 1928 -1934
Nazywała się Doris, i była niemiecką Żydówką, wysoką, piękną dziewczyną o kruczoczarnych włosach i przenikliwych, brązowych oczach, pełnych radości.
Przyjechała w 1928 roku do Stanów na studia medyczne, i nie minęło kilka tygodni, kiedy nasze drogi się przecięły: pewnego, słonecznego poranka upuściła na korytarzu teczkę i to właśnie ja ją podniosłem, bowiem nikogo poza nami nie było w pobliżu.
Podziękowała, a mnie nie pozostało nic innego, jak szybko się przedstawić.
Posłała mi promienny uśmiech i przez jakiś czas nic nie wskazywało na to, że się jeszcze spotkamy, bo nigdzie jej nie widziałem, ani na akademii, ani na mieście, ani w kawiarniach.
Zapadła się pod ziemię, a ja coraz częściej łapałem się na tym, że moje myśli wciąż krążyły wokół jej osoby – spodobała mi się ta śniada dziewczyna i bardzo zapragnąłem poznać ją bliżej, jako że nie miałem wtedy nikogo, pochłonięty nauką i myślami o karierze dentysty.
Pewnego dnia zetknął nas ze sobą zwykły przypadek, choć osobiście nie wierzę w coś takiego: otóż, wracając z zajęć przez nasz park, ujrzałem dość dziwną scenę.
Jeden z mężczyzn trzymał wyrywającą się kobietę w pasie, a drugi coś do niej wykrzykiwał, co chwila podsuwając pięść pod jej brodę.
Niewiele myśląc, skoczyłem ku nim i mocnym sierpowym powaliłem na ziemię tego, co ją dotykał, a drugi, nagle puściwszy ją, uciekł w popłochu, lecz nie tak to miało się skończyć.
Ten, który oberwał, podniósł się powoli z ziemi i rzuciwszy mi nienawistne spojrzenie, wyjął kastet, i po chwili znienacka uderzył mnie nim w rękę.
Poczułem tępy ból, a kiedy powtórzył, syknąłem i zwinąłem się w kłębek.
- Ciesz się, koleś, że ci nie zrobiłem z zębów sieczkarni – wysapał ohydnie. – A ona, wcale nas tak naprawdę nie obchodziła, chcieliśmy wydębić od panienki parę dolców.
- Ty gnoju… - syknąłem.
Wtedy rąbnął mnie trzeci raz, mocniej, i pogwizdując, odszedł sobie w nieznane.
Usiadłem na trawie i jęknąłem z bólu.
Tą kobietą była ona, Doris, obiekt moich myśli od ponad miesiąca.
Znów życie nas ze sobą zetknęło, znów czysty przypadek, lecz aby na pewno?
- On kłamał – powiedziała.
- Co masz na myśli? – spytałem z trudem.
- Chcieli mnie zgwałcić. I gdybyś nie nadszedł, pewnie tak by było. Już wcześniej słyszałem, że w tym parku od jakiegoś czasu ktoś napada na kobiety. Nie wiem, co mnie podkusiło, by tędy dziś iść. Głupota, ot co. Ale z tobą trzeba do szpitala, pewnie złamał ci rękę – i to mówiąc, podniosła mnie z ziemi, i wtedy ujrzałem, jak płoną jej oczy, jak wygląda niewypowiedziana wdzięczność, bo nie rzekła ni słowa, uśmiechała się i gładziła po policzku.
I kiedy już po prześwietleniu stwierdzono złamanie, ona stała obok jak wierna żona i patrzyła na robiących mi gips pielęgniarzy – było w tym coś matczynego, coś na wskroś czułego.
Potem idąc ulicą nagle przystanęła i szepnęła:
- Ty mój bohaterze – i powiedziawszy to, pocałowała tam mocno, że na chwilę ból odpuścił i zniknął jak nieproszony gość.
- Nie znoszę takich typów, nie znoszę, kiedy ktoś krzywdzi kobietę.
- A co oznacza ten wielki tatuaż, który masz na przedramieniu? Ta rzymska dwójka?
- Znak Bliźniąt. Urodziłem się w czerwcu.
- To piękny miesiąc, pewnie piękni ludzie się w nim rodzą.
- Nie wiem. Na pewno nie są tchórzami.
- Tego jestem pewna, Mike.
- Ręka nie szklanka, zagoi się. Najważniejsze, że z tobą wszystko w porządku.
- Nawet nie wiesz, co teraz czuję, co chciałabym ci powiedzieć.
- Nie mów nic. Mnie wystarczy to, co widzę w twoich oczach. Słowa to zbędny balast.
- Ale…
- Czy czasem moglibyśmy się spotkać? Tyle nas już łączy. Podobasz mi się. Jesteś piękną dziewczyną. Mnie nie obchodzi to, że jesteś Żydówką, chcę cię bliżej poznać. Może to nie przypadek, że los na ze sobą ciągle wiąże małymi, niemałymi rzeczami.
- Mike, ja mam narzeczonego, w Monachium. Pochodzę z ortodoksyjnej rodziny i muszę za niego wyjść. Kiedy skończę studia, wrócę do Niemiec i za niego wyjdę. To nieważne, co mogłoby zaistnieć między nami, muszę słuchać innych nakazów.
- Nie boisz się tam wracać? – spytałem.
- Chodzi ci o Hitlera?
- Tak, o niego. Ponoć ma dojść lada moment do władzy, a wtedy wy, Żydzi, nie przeżyjecie.
- Nie boję się tych brunatnych fanatyków. Wiem, gdzie moje miejsce i nikt mi go nie odbierze, chyba że kosztem życia.
- A więc przyjaciele? – to pytanie nie było dla mnie łatwe.
- Tak. Zostańmy przyjaciółmi. Wierzę, że coś takiego może narodzić się między kobietą i mężczyzną. Dla mnie to zupełnie normalne. Co o tym sądzisz?
- A mam jakiś wybór? – odparłem niewesoło.
Doris była tak piękna, że notorycznie ściągała na siebie jakieś zaczepki i jeszcze dwa razy stawałem w jej obronie: raz, kiedy jakiś podchmielony taksówkarz złapał ją za rękę i lubieżnie klepał po tyłku, innym razem, gdy pewien młokos uderzył ją w twarz i powiedział: „Ty, Szwabko pieprzona, won do Niemiec, do Adolfa, cmokać go w dupę!”
Kiedy czasem chodziliśmy do kina czy kawiarni, wszystko we mnie wyło, bo wiedziałem, że nic z tego nie będzie, będę ją miał jeszcze przez jakiś czas, a potem?
Potem wróci do siebie i nasze drogi się rozejdą na zawsze.
I wtedy coraz częściej myślałem, by zakończyć tę znajomość, bo zbyt wiele mnie kosztowała.
I z każdym dniem, z każdym tygodniem uczyłem się rozumowo jej nie kochać: mówiłem sam sobie, że to tylko przygoda, że muszę to za jakiś czas zapomnieć, jakby się nigdy nie wydarzyło, że w końcu kiedyś założę kochającą się rodzinę, a Doris będzie cieniem sprzed lat, słodkim widziadłem, prezentem dla kogoś innego, dla mnie czasem pięknym i miłym.
Przyjemną pocztówką od kogoś kiedyś znanego, kto wysłał ją mi na urodziny.
I nadszedł taki dzień, kiedy wyzwoliłem się i mogłem już śmiało powiedzieć, że przyjaźń między kobietą a mężczyzną to fakt, że narzucony przez fatum erotyzm to bzdura, bo do mnie nie miał już dostępu – teraz Doris traktowałem tak samo, ale z wyraźnie zaznaczoną zmianą, której nawet nie zauważyła, gdyż w moim zachowaniu nic się nie zmieniło.
Nadal chodziliśmy do kina i do kawiarni, trzymaliśmy za ręce, lecz nic ponadto.
A obok płynął cicho czas – gasły tygodnie, miesiące, kolejne stycznie i lipce.
Aż pewnego dnia nadszedł dzień, by powiedzieć sobie „żegnaj”.
- Jutro wyjeżdżam, Mike – powiedziała wcale nielekko.
- Czy to już naprawdę koniec? Przecież przyjaźń nie umiera tylko przez fizyczne rozdzielenie.
- Oczywiście. Będziemy pisać do siebie listy, wysyłać pocztówki, może jeszcze kiedyś, gdzieś w wielkim świecie przyjdzie nam się spotkać. Nie mówię „nie”, wierzę w to.
- Doris, to był naprawdę piękny czas. Dzięki za wszystko, dziękuję ci za każde spotkanie, za każdą rozmowę przy blasku gwiazd, za ciepło twojej dłoni, choćby tylko przyjaznej, a może aż przyjaznej? Nigdy tego nie zapomnę i wiem, że będę czekał na dzień, kiedy znów my, starzy przyjaciele, spotkamy się i pogadamy jakby czas nigdy nas nie rozdzielił.
Doris wracała do swego świata, lecz jeszcze nie mogła wiedzieć, że będzie to piekło.
W międzyczasie Hitler doszedł do władzy i rozpętał antyżydowską nienawiść.
Wielokrotnie myślałem o niej, mając już ten okres pozornie za sobą, co robi, jak wygląda, gdzie pracuje, wszak skończyła akademię medyczną, a to nobilituje, jaki jest jej zwykły dzień.
USA, 1934 -1944
Byłem wziętym dentystą – miałem ogromny gabinet w mieście i masę stałych klientów.
Z biegiem lat stałem się człowiekiem zamożnym i spokojnym o swój los, nic mi nie zagrażało, a jutro mogło wyglądać już tylko lepiej niż wczoraj.
W lokalnym klubie biznesu poznałem Nicky, słodką blondynkę o uroczym uśmiechu i to jej zawdzięczam to, że definitywnie zapomniałem o Doris – to ona weszła w moje życie jak wybuch dynamitu i pozostała jak zapowiedź losu, co dobre wieści niesie.
Była córką burmistrza, ale to akurat mało mnie obchodziło, nie wiem, jak i kiedy, zakochaliśmy się w sobie i klamka zapadła – będzie ślub.
I był.
Wystawny, na dwieście osób, nurzający się w luksusie i przepychu.
Takie chwile dzieją się podobno tylko raz, więc warto było w nie zainwestować.
W noc poślubną poczęła się nasza para bliźniaków – John i Steve, i kiedy potem się o tym dowiedziałem, zapłakałem ze szczęścia jak młokos, który pierwszy raz był z kobietą.
Jednocześnie byłem w kontakcie z tamtą.
Doris pisała do mnie i słała pocztówki z różnych niemieckich miast, adresując koperty imieniem i nazwiskiem mego przyjaciela, by moja żona nie była zazdrosna, informując mnie, że wyszła szczęśliwie za swego narzeczonego, że go kocha, mają już dwójkę dzieci i może niebawem odwiedzi Amerykę, a wtedy znów spędzimy ze sobą wiele czasu, miłego czasu.
W 1942 roku korespondencja się nagle urwała – już nigdy nic od niej nie dostałem.
Zrozpaczony zaglądałem na próżno do skrzynki – a tam tylko majaczyła pustka…
I znów przewrotny los przygotował nam osobliwą niespodziankę.
Dachau, 29 kwietnia 1945
W międzyczasie zostałem powołany do wojska i wylądowałem wraz z towarzyszami broni na plaży Omaha w Normandii, gdzie wielu z naszych padło pod morderczym ostrzałem, ale w końcu postawiliśmy na swoim – usmażyliśmy miotaczami ognia Szwabów w ich pancernych bunkrach, rozsianych gęsto na wybrzeżu, i tym samym ruszyliśmy poprzez Francję, w głąb Niemiec, siejąc śmierć i zniszczenie w szeregach nazistów, którzy masowo poddawali się.
I nadszedł ten dzień, kiedy powoli zbliżaliśmy się do Dachau.
Pierwszą rzeczą, jaka nas uderzyła, był niewyobrażalny smród.
3. batalion ze 157. pułku piechoty 45. dywizji piechoty amerykańskiej 7. Armii pod dowództwem podpułkownika Felixa L. Sparksa napotkał na swej drodze pociąg ewakuacyjny z Buchenwaldu, prawie trzydzieści odkrytych wagonów z pięcioma tysiącami więźniów, z których większość była martwa, a około tysiąc trzystu w stanie agonalnym.
Były to ludzkie szkielety, niczym nieprzypominające ludzi.
Nasi chłopcy albo głośno bluzgali, albo płakali, albo rzygali.
Były to prawdziwe zaprawione w boju twarde zakapiory, którzy przeszli piekło Normandii, ale takiego ogromu okrucieństwa i bestialstwa nie dane nam było nigdzie wcześniej widzieć – ten raz miał być pierwszym i ostatnim, i tym razem musiało wydarzyć się to, co się potem wydarzyło.
Komendanta Dachau, SS-Obersturmfuhrera Heinricha Skodzensky’ego zastrzelił na starcie jeden z naszych dowódców, nie mając zamiaru słuchać jego kłamliwych, parszywych wyjaśnień.
Prawie w samo południe zajęliśmy obóz.
Szybko odkryliśmy liczne komory gazowe wypełnione ciałami zagazowanych więźniów, zalegającymi od podłogi po sam sufit.
To wyzwoliło w ludziach szał, i już nikt nie mógł go powstrzymać, nikt nawet nie chciał.
Widok niewyobrażalnego ludzkiego cierpienia nie mógł pozostawić nas w obojętności.
Dość szybko, niemalże w mgnieniu oka rozwaliliśmy stu dwudziestu dwóch esesmanów, jednocześnie dając broń więźniom, którzy podrzucali nas na ramionach i całowali po rękach, prosząc o prawo do wymierzenia kary – czyż mogliśmy im wtedy tego odmówić?
Mordowali czym popadło: siekierami, łopatami, widłami, gołymi rękami.
Nie było litości, tylko chęć oddania złym za złe, chęć cofnięcia czasu po swojemu.
Bezlitośnie tropiliśmy obsadę obozu do ostatniego, żywego Szwaba – żaden nie przeżył.
Trwało to wiele godzin, ale przyniosło oczekiwane skutki – obóz był wolny.
Porucznik Jack Bushyhead, dzielny Indianin z Oklahomy, prawdziwy bohater tego dnia, siedząc na dachu wybił z cekaemu trzystu czterdziestu sześciu esesmanów i członków Waffen-SS, chłopcy podawali mu tylko naboje i picie, czasem tylko gimnastykował dłonie, by zakończyć swoje dzieło skutecznie i tak, by nikt nie uszedł z życiem.
Tego dnia wytłukliśmy wszystkich co do jednego – pięciuset sześćdziesięciu esesmanów.
Generał Patton kazał zamieść to pod dywan, więc nikomu z nas włos z głowy nie spadł.
Do dziś dnia nie mówi się o „masakrze”, my tylko wyrównaliśmy rachunki prawem wojny, które nie uznaje zabijania dla zabijania, bo jeśli już to robisz, przyjacielu, zastanów się, dlaczego i czy jutro ktoś nie wsadzi ci pistoletu w usta, kiedy będzie smacznie spał.
Generał wiedział, że te ścierwa nie zasługiwały na nic innego jak na śmierć.
I dlatego długo po wojnie, kiedy byliśmy już w Stanach, uchodziliśmy za bohaterów wojennych, za elitę, tych, co wyzwolili jeden z najgorszych miejsc ludzkiego upadku.
Nigdy nie zapomnę tej ogromnej wdzięczności – tych tysięcy wolnych już ludzi, którzy jeszcze do końca w swą wolność nie wierzyli, teraz wyłonili się z baraków i cieszyli jak małe dzieci, a my obiecaliśmy im szybką pomoc medyczną i wyżywienie.
Wtedy, w Dachau, sam zastrzeliłem ponad trzydziestu.
Jestem dziś z tego dumny i tylko żałuję, że tak mało – ale cieszy, że byli lepsi ode mnie.
Zmęczony, usiadłem z karabinem na ziemi, a wokół mnie kłębili się więźniowie, całujący mnie po rękach i w czoło, a mnie nie było radośnie, bo zobaczyłem prawdziwe piekło.
Owszem, byłem spełniony, że wybiliśmy całą załogę obozu, ale szok pozostał.
I wtedy przyszła ona.
Tak cicho, znienacka, jakbym był tam tylko snem, nie ciałem.
- Piękny tatuaż – powiedziała lekko, niewspółmiernie lekko do sytuacji.
- Ano piękny – odparłem, nawet na nią nie patrząc, podwijając rękaw.
- Nie poznajesz? – zapytała.
- To ty, Doris, to ty? – załkałem, widząc, że to ona, ona żywa, tu i teraz.
- To ja, ale mało mnie ze mnie pozostało, sam spójrz.
- To nic, jesteś już wolna. Już nic wam nie grozi. Jeszcze dziś będzie jedzenie i lekarze.
- Zobacz, obcięli mi dwa palce u prawej dłoni, żeby zobaczyć, jak szybko wykrwawia się człowiek. Innym wycinali narządy, zaszczepiali choroby, wystawiali na mróz.
Wtedy zawołał mnie dowódca i wszystkim, co mogłem zrobić było rzucenie:
- Doris, proszę, odezwij się, jak już wrócisz do siebie. Czekam na list lub pocztówkę. Nie chcę cię stracić z oczu. Muszę już lecieć. To wojna. Ona nadal trwa. Jutro będę daleko stąd, może wyzwalał kolejny obóz. Nie zapomnij o mnie, jesteśmy przyjaciółmi?
- Tak. Jak nigdy dotąd – jej głos popłynął jak najpiękniejsza muzyka.
Tel-Aviv, 1950
Mała knajpka przy głównej ulicy, z głośnika radia płynie orientalna muzyka.
Obok jakiś stary Żyd otwiera kramik z rybami, inny z warzywami i owocami.
Powoli budzi się dzień, skwarny, lepki, duszny.
Nikt nie kwapi się, by wsiąść do taksówki, więc taksówkarze grają w pokera.
Na trawniku śpi pijak, a wokół niego latają muchy.
Obok alfons idzie z dwiema dziwkami do najbliższej speluny.
Pod pobliskim drzewem ktoś bezceremonialnie oddaje mocz.
- Cieszę się, że przyjechałeś – powiedziała. – Czego się napijesz?
- Twoja pocztówka była bardzo dramatyczna – odrzekłem. – Może piwa.
- Wiem, że tak mogłeś ją odebrać, ale chyba na tym mi zależało.
- To znaczy?
- Ile byłeś na wojnie?
- Trochę ponad rok.
- Ja byłam w obozie trzy lata. Moi bliscy, dzieci i mąż, skończyli w komorach gazowych, nawet nie wiem, gdzie. Dziś jestem sama. Sama jak palec. Szukałam ich przez Czerwony Krzyż, ale nic z tego nie wyszło. Cała moja rodzina została zamordowana w obozach.
- To straszne, co mówisz. Jak dziś wygląda twój dzień?
- Tu, w Tel-Avivie? Jestem nic nieznaczącą lekarką w małej przychodni, gdzie wszyscy mną gardzą.
- Dlaczego?
- Bo mówią, że jestem Niemką, a tu przyjechałam, bo miałam taki kaprys. Wszyscy traktują mnie jak nędzną przybłędę.
- To chore.
- Dwa razy zostałam pobita przez jakichś gówniarzy. Historia lubi się powtarzać.
- Chcesz tu zostać na zawsze?
- Nie.
- A co?
- Ja tu już dłużej nie wytrzymam. Najpierw obóz, teraz to upokorzenie.
- Naprawdę masz pod górkę. Izrael nie okazał się twoim nowym domem.
- Wiesz, dlaczego dostałeś pocztówkę z Tel-Avivu?
- Nie. Albo inaczej: może się domyślam.
- A czego?
- Tego, co chcesz mi powiedzieć.
- Tak, bo jest coś, o czym chciałbym ci opowiedzieć, jak najszybciej, bo moje życie tu to upadek, to oszustwo.
- Powiedz, miejmy to już za sobą.
- Kiedyś ubieraliśmy nasz język w piękne słowo „przyjaźń”, chodziliśmy do kina i do kawiarni, trzymając się za ręce, w cudownej Ameryce, i tam szeptałeś, że zawsze mi pomożesz, ilekroć będę w dołku. Czy nadal podtrzymujesz tamte słowa?
- Tak. Podtrzymuję.
- I nadal obronisz mnie jak wtedy za pierwszym razem w parku, kiedy złamano ci rękę?
- Widzisz, Doris, to, że dziś żyjesz w Izraelu, a ja w Stanach, nic nie zmienia. Powiedz, o co chodzi, a ja zadziałam. Widzę, w jakiej jesteś kondycji. Musisz się stąd zrywać, to nie jest kraj dla ciebie.
- Czytasz w moich myślach, Mike.
- Wyjedziesz.
- Tak. Skąd wiedziałeś?
- Czułem. Mam dwa domy, jeden, w którym mieszkam z rodziną, drugi letni, ale duży i ciepły, na weekendy, nad jeziorem, w lesie.
- Ty poważnie?
- Moim bliskim powiemy, że jesteś odnalezioną po wojnie daleką kuzynką, zwłaszcza że prawdziwa zaginęła wiele lat temu bez wieści. Była nawet do ciebie podobna, więc wszystko będzie dobrze. Jej rodzice już nie żyją. Nasza rodzina jest bardzo mała, nikt nie wpadnie na to, że jesteś kimś innym. Nazwisko też łatwo zmienić. Dom przepiszę na ciebie, byś miała pewne zabezpieczenie.
- Nie liczyłam na tak wiele. Nie wiem, co powiedzieć. Cieszyłam się naprawdę tylko na spotkanie z tobą. Na to, by cię znów zobaczyć, jak wtedy w Ameryce.
- Po prostu zdaj się na mnie.
- Tak, bracie.
- Długo tu nie zabawię, tylko tyle, ile będzie to konieczne dla ciebie. Zbieraj się i spadamy stąd.
- Na tej podłej ziemi pozostawię tylko smutek i rozpacz, i wspomnienie najbliższych, których nie dane mi już było dotknąć.
- Jeśli tylko będę mógł dać ci nowe życie, dam ci je – powiedziałem.
- Wiem o tym – odparła bardzo cicho i ciepło, kładąc swoją dłoń na mojej.
Cykl: Dziewięć liter, dwa słowa, jedno znaczenie
7 sierpnia 2016
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt