Podboje, oraz ich skutki, nowicjusza Tosława Dąbka - Chotta
Proza » Fantastyka / Science Fiction » Podboje, oraz ich skutki, nowicjusza Tosława Dąbka
A A A
Od autora: "Podboje, oraz ich skutki, nowicjusza Tosława Dąbka" to pierwszy rozdział mojej powieści "Tosława Dąbka Przypadki". Opowiada o czwartym roku pobytu tytułowego bohatera w klasztorze żywiołów, gdzie uczy się magicznego rzemiosła.
Byłbym wdzięczny za opinie i sugestie poprawek.

Podboje, oraz ich skutki, nowicjusza Tosława Dąbka

 

Patrzyłem na sześciokątną planszę z rezygnacją, choć bez specjalnego zaskoczenia. Dwieście sześćdziesiąt osiem porażek z rzędu sugerowało, że dwieście sześćdziesiąty dziewiąty pojedynek zakończy się tak samo. I pomyśleć, że to ja uczyłem tego niewdzięcznika grać w Vitę. Uniosłem oczy i spojrzałem w oblicze tego, który gromił mnie od niemal trzech lat. Twarz ta mogła być wyśmienitym przykładem przysłowia, „Nie sądź książki po okładce”. Szeroka, kanciasta szczęka, którą można by skały łupać, potężny nochal, wypukłe czoło, krzaczaste brwi i głęboko osadzone oczy. Nie jest to fizjonomia kojarząca się z wybitnym umysłem. Jeśli dodać do tego olbrzymi wzrost, byczy kark, niedźwiedzie bary i siłę obydwu tych zwierząt, maluje się raczej odmienny obraz. Choć trzeba przyznać, że wielkolud siedzący naprzeciwko mnie, geniuszem był tylko w jednej dziedzinie.  Mianowicie w strategicznych grach planszowych. We wszystkich innych aspektach życia wymagających umysłowego wysiłku, wypadał co najwyżej przeciętnie.     

Już miałem przewrócić mój sztandar w odwiecznym geście kapitulacji, gdy coś w piwnych oczach przeciwnika zwróciło moją uwagę. Większość ludzi nic by z nich nie wyczytała, ale ja mieszkałem z nim w jednym pokoju od trzech lat, no i nie chwaląc się należę do osób przenikliwych i spostrzegawczych. To co dojrzałem, mogło być tylko błyskiem zaniepokojenia.

Opuściłem więc wzrok i ponownie wbiłem go w grę. Plansza do  Vity dzieli się na sto czterdzieści cztery trójkątne pola i jedno sześciokątne znajdujące się na jej środku. Istnieją trzy sposoby na wygraną. Można zdobyć sztandar przeciwnika, zająć środkowe pole na trzy rundy, lub jeśli przeciwnik pierwszy na nie dotrze, zmusić go, by je opuścił przed upłynięciem tych trzech rund. Sztandar Radomiła, bo tak nazywał się mój wielokrotny pogromca, znajdował się na sześciokątnym polu. Do końca gry pozostało maksymalnie pięć ruchów, trzy moje i dwa jego. By wygrać musiałbym w tych trzech ruchach  usunąć sztandar Radomiła z środka planszy. Kłopot polegał na tym, że nie miałem pojęcia jak.

Wytężałem umysł do granic możliwości, a czas płynął. Któryś z widzów mruknął coś zniecierpliwiony, ale nie dosłyszałem co, byłem zbyt skupiony. Minęła kolejna trzydziesta i już miałem przyznać się do klęski, gdy ujrzałem rozwiązanie. Śmiesznie proste i oczywiste, gdy już się na nie wpadło. Wątpiłem jednak, by którykolwiek z obserwatorów choć podejrzewał, że mogę jeszcze coś zrobić.

Ponowienie spojrzałem Radomiłowi w oczy, jednocześnie sięgając po kawalerzystę. Kącik ust drgnął mu leciutko, jakby jego wargi układały się do uśmiechu, ale natychmiast wrócił na swoje miejsce i twarz mojego przeciwnika znów była usposobieniem spokoju. Ten drobny tik odebrał mi pewność siebie. Przez krótką, naprawdę krótką chwilę zwątpiłem w to, że mogę wygrać. Nie trwało to jednak długo, grałem przecież z Radomiłem.

Mogło się wydawać, że patrzy na wszystkich spode łba. Jednak prawda była prosta. Mierząc trzy łokcie, cztery dłonie i dwa palce po prostu musiał się pochylać, by spojrzeć komuś w twarz. Fizjonomia i skłonność do marszczenia brwi podczas myślenia jeszcze potęgowały ten efekt. Prawda była taka, że nie spotkałem nigdy nikogo bardziej przyjacielskiego. Radomił lubił wygrywać, ale przyjemność sprawiłaby mu też radość przyjaciela, a przyjaźniliśmy się naprawdę blisko.

Wątpiłem, by ktoś zwrócił uwagę na moje zawahanie. Ustawiłem kawalerzystę na właściwym polu i czekałem. Wśród widzów rozległy się szepty, ale jeszcze nie do końca dotarło do nich czego są świadkami. Uświadomił im to dopiero Radomił, odchylając się w krześle i zaczynając bić brawo. Jego olbrzymie dłonie uderzały o siebie w powolnym rytmie, uświetniając moje zwycięstwo.

Widzowie stłoczyli się bliżej stołu.

- Przecież może zbić jeźdźca magiem – stwierdził Felisław.

- Nie może, bo wtedy spieszny Tośka załatwi mu sztandar – sprzeciwił się Gniewosz.

- No to niech zasłoni się swoim kawalerzystą – zaproponował jakiś nowy.

- Nie wiesz, że dzieci nie powinny wtrącać się do rozmów dorosłych? – zganił go Żegota. – A jak się już się wtrącasz, to choć pomyśl. Jeździec Radka pilnuje maga. Jeśli go przesunie, to Tosiek zbije maga swoim drugim jeźdźcem i będzie miał w zasięgu sztandar.

- Ale z tego pola jeździec Radka… - bronił się nowy.

- Dla dzieciaków takich jak ty brata Radomiła – przerwał mu Żegota.

- Bratem to on będzie dopiero po ceremonii – wtrąciłem.

- Racja – Żegota uśmiechnął się złośliwie. – Ktoś ty chłop, czy mieszczanin. Zresztą nieważne. Szlachcicem nie jesteś, więc do Radka masz się zwracać Jaśnie Panie.

Dzieciak zaczerwienił się. Trudno stwierdzić, czy ze złości, czy wstydu.

- Dajcie mu spokój – głos Radomiła idealnie pasował do jego postaci. Mocny i głęboki. Choć mój największy przyjaciel miał w zwyczaju mówić cicho, to i tak jego słowa niosły się po całym pokoju.

- Pożartować już nie można? – odparł Żegota.

- Starszy nowicjusz winien świecić przykładem młodszym.

- To z regulaminu klasztoru?  - zakpił Żegota. – Kiedyś go nawet przeczytałem. Straszna nuda, ale niech ci będzie. Nie ma co pogrążać nowego. Zwłaszcza, że pogrąży się sam – dodał po krótkiej chwili. - Dobra młody, co też może zrobić jeździec Radka.

- Zbić kawalerzystę, który zbije maga.

- Nie przyszło ci do głowy, że wtedy przestanie już osłaniać sztandar przed pierwszym jeźdźcem Tośka?

- Ja tego…

Tym razem rumieniec nowego na pewno wywołany był wstydem.

- Tak myślałem – ucieszył się Żegota.             

- Rewanżyk? – rzucił Radomił.

- Nie mam serca znów cię pokonać – odparłem, ku ogólnej wesołości.

- To przegraj jak zwykle – odpowiedź Radomiła wywołała o wiele większe rozbawienie.

Popatrzyłem na niego niechętnie. Mój wielki przyjaciel żartował rzadko, a szpilki wbijał jeszcze rzadziej, jednak gdy już to robił, to udanie. Na usta cisnęła się mi już cięta riposta, ale zrezygnowałem z niej. Kpienie z Radomiła nie miało żadnego sensu. Odpowiedziałby tylko delikatnym uśmiechem. W żaden sposób nie pokazałby, że go uraziłem. Jaki jest sens dogryzać komuś, kogo to nie irytuje? Zwłaszcza gdy lubi się tego ktosia i wie się, że sprawi mu się przykrość?

- Jestem jedynym nowicjuszem od trzech lat, który z tobą wygrał – oznajmiłem. – Mam zamiar pławić się w chwale, a porażka jak mało byłaby prawdopodobna, tą chwałę zakłuci. Dzisiaj w vitę już nie gram.

- To może bitwa?

- Wiesz, że za nią nie przepadam.      

- A my tak – wtrącił się Żegota. – Co ty na to Radek? Ja, Gniewosz i Felek bierzemy dwudziestki, a ty pięćdziesiątkę. Zjednoczone armie Chotty, Królestw Ghora i Republiki Allejskiej przeciwko Imperium Arrackiemu.

- Pod warunkiem, że ty weźmiesz Królestwo – odparł Radek.

- No co ty? – zaprotestował Żegota. - Krasnoludy nie mają jazdy z prawdziwego zdarzenia.

- A Imperium, to niby ma? Jak mi gwardią wjedziesz w muchalisów, to co z nich zostanie? No gdzie twoja szlachecka fantazja? Podejmij wyzwanie.

- Dobra. Ja biorę krasnoludy, Felek elfy, a Gniewosz naszych.

- To mi się podoba. Panowie rozstawiamy pionki.

Pokój wspólny w Domu Nowicjuszy był wyposażony między innymi w wielką planszę do wojny. Blat o boku długim na trzy kroki oparty był na komodzie, której liczne szufladki zawierały wszystkie dwadzieścia dwie uznane armie. Teraz cztery z nich zostały wyciągnięte, a figurki lądowały z stukiem na planszy. W wojnie nie ma stałego zestawu pionków. Każda armia wzorowana jest na siłach zbrojnych jakiegoś państwa. Każdy pionek symbolizuje jeden oddział o sile określonej punktacją. Gracz może wybrać dowolny zestaw figur, byleby suma ich wartości była zgodna z ustaleniami. Żegota zapewnił swojej drużynie przewagę dziesięciu punktów, ale wątpiłem, by to miało jakieś znaczenie. To, że Radomił odnosił w wojnie mniejsze sukcesy niż w vitę, choć niewiele, było spowodowane jedynie pewną przypadkowością w tej grze. Mianowicie wynik każdego pojedynku między pionkami rozstrzygany był za pomocą rzutu dwoma sześciościennymi kośćmi. Szansa na zwycięstwo zależy od rodzaju jednostki, jej punktacji, oraz sytuacji na planszy. Ta ostatnia była niedoprecyzowana w zasadach. Najgrubsza księga nie dawała dość miejsca, by opisać wszystkie możliwe do zaistnienia sytuacje. Nie mówiąc już o tym ile czasu zajęłoby poszukiwanie w niej rozwiązania. Dlatego też grze towarzyszył zwykle sędzia, którego zadaniem była ocena sytuacji. Teraz funkcję tę objął jeden z piątoroczniaków.

Nie przepadam za wojną. Nie tylko dlatego, że niezwykle irytuje mnie, gdy moje genialne posunięcie jest psute przez pechowy rzut.  Z jakiegoś powodu mimo ponadprzeciętnego intelektu nie jestem w stanie objąć rozgrywki większej niż potyczka, czyli takiej, w której każdy gracz ma armię o maksymalnej sile dwudziestu punktów. Z pewną satysfakcją mogę stwierdzić, że odnosi się to do większości ludzi i nie tylko. Niemal każdy kto liźnie jakieś wykształcenie, twierdzi, że umie grać w Vitę. Mało kto jednak potrafi zaplanować więcej niż kilka ruchów do przodu. Wojna jest jeszcze bardziej skomplikowana i o wiele bardziej dynamiczna. Trzeba naprawdę dobrego taktyka, by z powodzeniem prowadzić dużą armię. Z wielkimi bitwami, czyli takimi gdzie każdy przeciwnik prowadzi armię przekraczającą wartością sto punktów, wśród nowicjuszy radził sobie tylko Radomił. Oczywiście było kilku uważających, że też sobie radzą, choć każdy ich pojedynek z moim wielkim przyjacielem kończy się ich sromotną klęską. W potyczkach, czy zwykłych bitwach niektórzy umieli stawić opór. Choć zwykle i tak kończyło się to porażką. Oceniłem, że z swoją przewagą punktową Żegota i spółka mają może jedną trzecią szans na zwycięstwo. O ile dopisze im szczęście w rzutach.

Pionki znalazły się już na swoich pozycjach. Radomił wybrał wariant defensywny, otaczając łuczników ciężką piechotą imperium. W odwodzie zostawił sobie lżejsze oddziały piechoty, a na każdym skrzydle umieścił chorągiew muchalisów i tysięcznie lekkiej jazdy.  

- No to co braciszkowie? Powtórka bitwy pod Królewcem? – spytał Radomił.

- Tym razem zjednoczone siły zwyciężą – odparł zaczepnie Felisław.

- Imperium nie podbije Wielkiego Półwyspu – dodał Gniewosz.

- To już od wodzów zależy – stwierdził Radomił i z tymi słowami przesunął całą formację łuczników i ciężkiej piechoty o maksymalną ilość pól do przodu. Gra rozpoczęła się.

- Bracie Tosławie – rozległo się za moimi plecami. Odwróciłem się i stanąłem twarzą w twarz z  grupą nowicjuszy pierwszego roku. Uprzejme miny i sposób zwrócenia się do mnie, nie zostawiały wątpliwości.

Popatrzyłem na nich z góry. Oczywiście w przenośni. Już dawno pogodziłem się z faktem, że większość cech wyglądu odziedziczyłem po babci ze strony matki. Rodzicielka mojej rodzicielki jest elfką, a to niewysoki i szczupły gatunek. Moje dwa łokcie, sześć dłoni i dwa palce zostałyby uznane wśród leśnego ludu za wzrost znaczny. Niestety jestem człowiekiem, a ludzki osiemnastolatek osiągający taką wysokość jest kurduplem. Wśród stojących przede mną pierwszaków, szesnastolatków, żaden nie był niższy ode mnie.

- Czego chcecie? – spytałem.

- Bracie Tosławie – zaczął Siebąd, krępy blondyn, którego grupa najwyraźniej wyznaczyła na swojego przedstawiciela. – Wiesz jak wygląda koniec roku.

- Też uwielbiam tę labę – zakpiłem.

Ostatnia dziewiętnia przed egzaminami była czasem relaksu jedynie dla najpilniejszych i najzdolniejszych, czyli  krótko mówiąc takich jak ja. Jednostki obdarzone mniejszą inteligencją, lub zapałem do nauki, a zwłaszcza leserzy ten okres widziały zgoła inaczej. Ostatnie dziewięć dni każdego trymestru, były czasem zaliczeń, a najcięższe zawsze przypadały na koniec roku. Jeśli ktoś nie uczył się sukcesywnie, to teraz musiał kuć na całego, by wszystko zdać. O ile zostanie do egzaminów dopuszczony.  By to osiągnąć nie można mieć ani jednej negatywnej oceny z danego przedmiotu. Ci którzy przebrną przez egzaminy, zostaną nagrodzeni dziewiętnią wolnego. Reszta będzie musiała zająć się poprawkami. Co prawda trzeba by naprawdę zawalić sesję, by zostać usuniętym z klasztoru.  Zdarza się to sporadycznie. Dar magii jest rzadki i cenny, więc mniej zdolni nowicjusze ciągnięci są za uszy. Nie oznacza to jednak, że magowie pozwalają na lenistwo. Istnieje przecież cała masa kar lżejszych niż odesłanie do domu. Te kary było powodem, przez który zrezygnowałem z mojego, jak początkowo myślałem, genialnego plany zawalenia nauki. Może i większość chłopaków szalała ze szczęścia, gdy okazywało się, że są magicznie utalentowani. Jednak większość chłopaków nie jest jedynym synem i spadkobiercą jednego z najbogatszych kupców w kraju. Miałem już zaplanowane wygodne życie, a tu taki klops. Dostałem od Tempesa niechciany prezent.  Naprawdę nie uważałem, by dar magii i awans społeczny był warty najpierw pięciu lat nauki, a potem pięciu lat obowiązkowej służby wojskowej. Jednak nikt nie pytał mnie o zdanie. Dar magii jest rzadki, a kraj potrzebuje magów.  Każdy u kogo się go wykryje, musi się uczyć. Z zawalenia nauki zrezygnowałem pierwszego dnia po przeczytaniu regulaminu. Stwierdzając, że nie przetrwałbym do czasu, aż magowie się mną zniechęcą. Zostało mi tylko liczyć, że rodzinne wpływy zapewnią mi służbę pomocniczą, a nie liniową. Nadzieje te wcale nie są płonne. Nie chcąc marnować czasu postanowiłem dobrze wykorzystać te pięć lat. Postawiłem sobie za punkt honoru zdobywać każdego roku tytuł prymusa i trzeci nadchodził wielkimi krokami. 

Żaden z grupki pierwszaków do kandydatów na prymusa nie należał. Inaczej by ze mną teraz nie rozmawiali. Nie wiedzieli też najwyraźniej czym jest ironia, albo też starali się być grzeczni, by nie zdenerwować najlepszego źródła wiedzy w okolicy.

- Zostało nam jeszcze kilka zaliczeń – oświadczył Siebąd.

- Z czego?

- Najgorzej u nas z krasnoludzkim. Przydałyby się nam porządne notatki z czasu przyszłego, no i nie wszyscy jeszcze oddaliśmy ostatnie wypracowanie.

- Nie ma czegoś takiego jak język krasnoludzki – stwierdziłem. – To tak jakby mówić o ludzkim. W samym królestwie Tadnora, które jest bardziej związkiem niezależnych państw niż jednym krajem, używa się trzech różnych języków, nie mówiąc o całej masie gwar. Uczymy się ghorskiego, albo tandorskiego, zależy jak na to patrzeć. Krasnoludy z Królestwa Ghora wywodzą się z tych części Królestwa Tandora, w których mówi się po tandorsku. Przybyły na półwyspy jednak już ponad osiem wieków temu i przez ten czas ich mowa zmieniła się na tyle, że jest bardziej osobnym językiem, niż gwarą.

Na pierwszakach mój wywód nie zrobił większego wrażenia. Aż strach pomyśleć, że większość ludzi ma tak marny pociąg do wiedzy.

- Co dalej – ulitowałem się nad nimi po chwili milczenia.

- Na chottyjskim przerabialiśmy ostatnio „Wesele Mieszczanina” i mamy scharakteryzować po jednej postaci.

- To wszystko co wam zostało?

- Nie, ale do reszty mamy notatki.

- A dlaczego miałbym wam pomóc?

- Bo… - zaczął Siebąd i urwał nie wiedząc co powiedzieć.

- Nie drocz się z nimi Tosiek – rzucił Żegota – Wszyscy wiemy, że uwielbiasz się chwalić tym jaki jesteś mądry.

- Lepiej uważaj. Nie zdałeś ostatniego testu z matmy, wiec lepiej nie denerwuj kogoś, kogo będziesz prosił, by ci wszystko wytłumaczył – odciąłem się.   

- Felek dostał tyle samo punktów co ty.

- Widziałem kiedyś jak próbował pierwszakom wytłumaczyć tabliczkę mnożenia. Nawet ja bym się w tym nie połapał. Naprawdę chcesz, by uczył cię czegoś bardziej skomplikowanego?

- Nie tłumaczę tak źle – obruszył się Felisław.

- No to powodzenia w nauce.

Żegota chciał coś jeszcze dodać. Najpewniej coś co uchroniłoby go od lekcji z Felisławem, ale nie dałem mu na to szansy. Ruszyłem w stronę drzwi, wskazując gestem pierwszakom, by szli za mną. Mój pokój znajdował się na drugim piętrze Domu Nowicjuszy. Podobnie jak wszystkie inne był dwuosobowy, niewielki i prosto urządzony. Na umeblowanie składały się dwa łóżka, dwa kufry, dwa biurka, dwa krzesła i dwie pułki. Na mojej stał rząd starannie utrzymanych skoroszytów. Ściągnąłem dwa i wręczyłem je Siebądowi.

- Poszukajcie sobie gramatyki z ghorskiego. Swoją drogą jak to zrobiliście, że nie macie swoich notatek? Zresztą nieważne. Mam tam kilka wypracowań, jak chcecie możecie przepisać. Pamiętajcie tylko, jak Cit coś zauważy, to ja nic o tym nie wiem. Dałem wam gramatykę, a wy zerżnęliście wypracowania bez mojej wiedzy.

- Nic nie zauważy? – zapewnił jeden z pierwszaków.

- Zauważy, jeśli ktoś kto nie umie wystękać kilku poprawnych słów, nagle odda perfekcyjne wypracowanie.

- Aż tak kiepscy nie jesteśmy? – stwierdził Siebąd lekko obrażonym tonem.

- Ale do perfekcji wam daleko, wiec lepiej uprośćcie słownictwo. Co do Wesela Mieszczanina, to charakteryzowałem pannę młodą.

Stojący z tyłu pierwszak, Kanmił o ile mnie pamięć nie myliła, uśmiechnął się szeroko.

- Taka sama zasada jak przy wypracowaniach z ghorskiego – przestrzegłem. – Uścieniecki wymaga co najmniej dwustu słów. Ja napisałem na  ponad dwa razy więcej. Wywal wszystkie moje przemyślenia i zostaw suche fakty. Mam tam gdzieś jeszcze notatki o kapłanie.

Te ostatnie przygotowałem dla Radomiła. Mój olbrzymi przyjaciel z chęcią korzystał z mojej pomocy.  Był jednak zbyt uczciwy, by zgodzić się na plagiat. Nie miał za to nic przeciwko, bym zebrał mu wszystkie potrzebne informacje do kupy, by na ich podstawie mógł wymęczyć coś własnego.

- Mam kapłana więc notatki na pewno się przydadzą – ucieszył się Siebąd.

Schodząc po schodach po raz enty stwierdziłem, że zrobiłem kiepski interes. Oddawanie idealnych notatek i otrzymywanie jedynie wdzięczności nie jest transakcją dziesięciolecia. Niestety, by handlować, obie strony muszą mieć coś wartościowego. Pieniędzy brać nie zamierzałem. W klasztorze nie ma za bardzo co z nimi robić. Zresztą jaki jest sens wyciągania miedziaków od kolegów, gdy pochodzi się z wyjątkowo bogatej rodziny? Co więc mogłem brać? Ich notatki? Dobre sobie, to tak jakby wymieniać złoto na ołów. Wynegocjowanie przysług też nie miałoby sensu. Sprzątać pokoju im nie każę. Utrzymanie porządku na połowie małego pomieszczenia nie wymaga specjalnego wysiłku. W dodatku moje materiały naukowe były ułożone według starannie opracowanego systemu i nie zamierzałem ryzykować,  że ktoś mi je poprzestawia.

Gdy wróciłem do pokoju wspólnego, bitwa wciąż trwała, ale gra była już właściwie rozstrzygnięta. Wyglądało na to, że Imperium po raz kolejny wygra bitwę, której efektem była utrata ponad czterech piątych terytorium Chotty.

 

 

Wciągnąłem w płuca chłodne górskie powietrze i obejrzałem się. Ścieżka była pusta, ale zza odległego o dobre dwieście kroków zakrętu dobiegały radosne głosy.

Mój tytuł prymusa, który zdobyłem po raz trzeci, dotyczył tylko jednego, że tak powiem, pakietu nauczania. W klasztorze mam trzy rodzaje zajęć. Ogólne, w których przoduje. Składają się na nie język chottyjskim, języki obce, historia, geografia, matematyka i wszystko inne potrzebne, by mag był wszechstronnie wykształcony. Kolejnym jakże oczywistym pakietem są lekcje magii. Tutaj już do najlepszych nie należę, choć nie z własnej winy. Umiejętności magiczne dzieli się na dwie składowe talent i moc. Ten pierwszy jedynie częściowo jest cechą wrodzoną. Można go szlifować i rozwijać. Pod tym względem należę do najlepszych. Niestety moc jest dystynkcją samorodną. Nie ma się żadnego wpływu, a moje jej zasoby są raczej skąpe. Talent pozwala na manipulowanie darem magicznym, a od mocy zależy ile siły można włożyć w zaklęcia. Ja mogę  tkać skomplikowane czary, ale nie jestem w stanie nadać im dużej siły. Radomił stanowi tu moje przeciwieństwo. Zapasy mocy ma olbrzymie, ale brakuje mu subtelności koniecznej do ekwilibrystycznych zaklęć. On swoje braki próbował wypełniać siłowo, ja szukając rozwiązań zmniejszających wydatek mocy. Niestety w obu przypadkach nie zawsze jest to możliwe. Koledzy obdarzeni bardziej zrównoważonym darem są o wiele bardziej uniwersalni. Jednak ani ja, ani mój olbrzymi przyjaciel nie martwiliśmy się specjalnie swoimi brakami. Powód był prosty. Radomił zamierza zająć się wojaczką, a magia bojowa jest czysto siłowa. Istnieją co prawda skomplikowane zaklęcia, ale rzadko kiedy ma się czas je tkać w ogniu bitwy. Ja wolę mniej ryzykowne zajęcia. Wybrałem amuletnictwo i przywołania.  Co bardziej złożone amulety wymagają olbrzymiego biegłości w władaniu magią, ale niewielkiej mocy. Wprawdzie ładowanie ich trwa wtedy dłużej, ale to nie jest duży problem. Najważniejszą zasadą przywołań jest to, by nie przywołać ducha żywiołów silniejszego od siebie. W takim wypadku ów duch może mieć spore pretensje do tego, kto próbuje nagiąć go do swojej woli i wyrazi je raczej gwałtownie. Na moją korzyść przemawiał jednak fakt, że przeważnie wykorzystuje się duchy żywiołów o wiele słabsze od obdarzonego niewielką dawką mocy maga.   

Trzeci pakiet to wychowanie fizyczne. Każdy mag niezależnie od specjalizacji jest wojownikiem, a przynajmniej powinien nim być. Dlatego duży nacisk kładzie się na umiejętność walki, także bez wykorzystania magii. Z mieczem, idzie mi co najwyżej kiepsko. Daje tu o sobie znak nie tylko brak zapału, ale też siły. Z szablą jakoś sobie radzę. Nie powiedziałbym, że dobrze, ale wystarczająco, by klasztorny fechmistrz się mnie nie czepiał. By zapewnić sobie spokój, musiałem jednak osiągać dobre wyniki w jakiejś dziedzinie. Na moje szczęście z łukiem i kuszą radzę sobie lepiej niż większość nowicjuszy. No i nikt nie może mi dorównać w biegach długodystansowych. Kondycja zawsze była uważana w klasztorze za ważną, a tą mam świetną. Za dowód może świadczyć to, że idąc własnym tempem odsadziłem resztą grupy o dobre kilkaset kroków i nawet specjalnie się nie zmęczyłem.

Nie czekając na wolniejszych ode mnie kolegów, ruszyłem dalej. Po pokonaniu dwóch staj, dotarłem do wykutych w skale schodów. Czterysta pięćdziesiąt osiem stopni doprowadziło mnie na sam szczyt Smolicza, góry oddzielającej klasztorne posiadłości od Kopalna. Stojąc na skraju liczącego ponad tysiąc łokci, niemal pionowego urwiska miałem naprawdę wspaniały widok. Na górskie pejzaże zdążyłem się jednak napatrzeć przez ostatnie trzy lata i teraz wbijałem wzrok w leżące pod moimi stopami miasto. Liczące około pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców Kopalno jest największym ośrodkiem górniczo-hutniczym w kraju. Ono i kilkanaście pobliskich osad zapewnia pracowników dla wielu kopalń i znajdujących się w mieście hut. Te drugie były doskonale widoczne, dzięki plującym gęstym dymem wysokim kominom. Swąd spalenizny wyczuwałem nawet na tej wysokości.

Po trzech latach zamknięcia na klasztornej ziemi, gdzie jedyną rozrywkę poza murami samego klasztoru oferowała niewielka wieś Witkowice, nawet to najsmrodliwsze miasto na Małym Półwyspie wydawało się wybawieniem.

Dopiero po ukończeniu trzeciego roku nauki nowicjusze dostawali pozwolenie na wycieczki poza klasztorne tereny. Każdego dziewiątego urządzano gromadne wyprawy do miasta. No prawie każdego. Dziewiąty dzień trzydziestej dziewiątej dziewiętni, a więc ostatni dzień roku stanowił wyjątek. Tego dnia w klasztor żegna najnowszy rocznik magów, który po ukończeniu nauki rusza w świat. Straconą wyprawę rekompensują następne trzy dni, Święto Stworzenia Świata, początek roku. Co prawda klasztorne obchody zajmowały cały pierwszy dzień świąt i popołudnie trzeciego, ale drugi był całkowicie do dyspozycji nowicjuszy.   

Porywisty wiatr wiejący  na tej wysokości o mało nie pozbawił mnie nakrycia głowy. Na szczęście zdążyłem go uchwycić nim odleciał. Trójgraniasty kapelusz o morskiej barwie, kojarzonej jednoznacznie z zakonem magów, był prawdziwym dziełem sztuki kapeluszniczej. Dostojny kształt uwydatniały czarne obszycia instruowane srebrną nicią, a strusie pióro stanowiło wspaniałe uwieńczenie.

- Spieszy ci się gdzieś strojnisiu? – spytał Tomił Wojewódzki, nowicjusz piątego roku, który jako drugi dotarł na szczyt.

- Podziwiam widoki – odparłem.

Nie miałem zamiaru brać sobie do serca przezwiska, choć sądząc po tonie Tomiła nie było ono pochlebne. Nie po to długo tłumaczyłem pani Czapca, jedynej porządnej krawcowej w Witkowicach, jakiego kroju mają być koszula, spodnie i kamizelka. Pierwsze dwie części garderoby były tej samej barwy co kapelusz, a trzecia była srebrzysta. Nie po to prosiłem matkę, by przysłała mi z Jarosławca srebrne, zdobne guziki. Nie po to wykłócałem się z miejscowym szewcem, który od dziesięcioleci wykonywał ciężkie buciory i nie miał ochoty zmieniać przyzwyczajeń. Nie po to zamawiałem szeroki, ozdobny pas w Rzecku. By teraz wstydzić się swojego wyglądu. W tym stroju mógłbym bez skrępowania przechadzać się dworze dowolnego z państw Unii, krajów które od stuleci wyznaczały kierunek mody w wszystkich ludzkich krajach północnej części kontynentu, poza Imperium, no i niestety w dużej części poza Chottą.  Moi rodacy należą niestety w olbrzymiej większości do gatunku ludzi nierozumiejących fenomenu mody. Uważają, że skoro za Chotty Wielkiego noszono skurzane kożuchy, to nie warto tego zmieniać. Minęło przecież raptem tysiąc lat. Jednostki takie jak ja, lubiące dobrze, a więc modnie wyglądać należą do mniejszości.

Do Unijnych standardów sięgnąłem nie tylko wybierając strój na wyprawę do miasta. Również mój zarost wzorowany był sztuką tamtejszych golibrodów. Ścięta w szpic kozia brudka i cienki podkręcany w górę wąsik sprawiały mi wielka radość. Ich smolista czerń nie tylko pięknie podkreślała śnieżnobiałe zęby, ale też sam zarost dodaje twarzy męskości. Co przy moich delikatnych, określanych przez niektórych jako babskie, rysach  było niezwykle przydatne. 

Tomił stworzył powietrzną platformę, zaprosił na nią dwóch wodnych nowicjuszy i w trójkę łagodnie opadli w dół urwiska.  

Tempes, boski patron ludzi jest władcą powietrza i wody. Czy też raczej gazów i wody, ale powietrza lepiej brzmi i nie kojarzy się z wzdęciami. Dlatego też ludzcy magowie wyznający Tercyzm dzielą się na powietrznych i wodnych. Ja otrzymałem talent do władania żywiołem przestworzy, czego nie przyjąłem z entuzjazmem. O niebo bardzie wolałbym wodę. Duża część interesów mojej rodziny opiera się o handel morski, a mag wody na statku to prawdziwy skarb. Magia powietrzna też jest tam przydatna, ale w o wiele mniejszym stopniu.  

Usunąłem się na skraj niewielkiej, płaskiej przestrzeni na szczycie góry, przepuszczając kolejnych nowicjuszy.

Mój największy, w obu tego słowa znaczeniach, przyjaciel maszerował gdzieś w środku orszaku. Towarzyszyli mu Żegota, Gniewosz i Felisław. Przyjaźń Radomiła z tą trójką wywodzącą się z dobrych szlacheckich rodzin była co najmniej tak dziwna jak jego stosunki ze mną. Felisaław był synem maga, Gniewosz uzdrowicielki, a ojciec Żegoty piastował wysokie stanowisko na królewskim dworze i ten wychował się praktycznie w Rzeckim zamku. Z pochodzącym z niemal samego dołu drabinki społecznej Radomiłem łączyło ich jedynie zamiłowanie do placu treningowego i wojny. Choć z drugiej strony moja rodzina była bogatsza niż rodziny tamtej trójki razem wzięte, a moim jedynym wspólnym zainteresowaniem z Radomiłem była vita.

- Nienawidzę gór – stwierdził Gniewosz, siadając na głazie i zdejmując prawy but. Wytrzepał z niego niewielki kamyk. - Dlaczego nie mogliśmy wskoczyć na magiczne tarcze tam na dole? – spytał wskazując ścieżkę, którą przyszliśmy.

- Zarządzenie Michałkowskiego – odparł Żegota. -  On uważa, że każda okazja do treningu jest dobra. Chcesz odwiedzić Kopalno.  Musisz wspiąć się na górę.

- Nie ma co siedzieć, po zaraz tu sami zostaniemy – popędził ich Radomił.

- No to do roboty Tosiek – zakomenderował Żegota i stworzył powietrzną platformę. Chwile później szybowaliśmy w dół urwiska. Ja z Radomiłem, a oni w trójkę.

W dolinie czekała nas jeszcze staja spaceru do granicy miasta. Kopalno jak wiele Chottyjskich miast nie posiada murów obronnych. Bo i nie były one niemal nigdy potrzebne. Od kiedy siedemset lat temu oba półwyspy w całości znalazły się w rękach Chotty i jej lenników, kraj tylko raz został najechany. Było to pół wieku temu, gdy Imperium rozgromiło nasze siły i zajęło wszystkie chottyjskie tereny na Wielkim Półwyspie.  W chottyjskich rękach pozostał tylko Mały Półwysep oddzielony od Wielkiego należącymi do Królestwa Ghora górami Białymi.

Na rogatkach miasta zebrali się wszyscy nowicjusze czwartego i piątego roku, cała dwudziestka. Cieszyrad Bronikowski nowicjusz piastujący stanowisko przełożonego piątego roku, ponowienie wytworzył powietrzny podest i uniósł się na wysokość kilku łokci.

- Uwaga hałastra – zagrzmiał. – Piątoklasiści znają zasady, ale prawiczki z czwartego roku jeszcze nie opuszczały klasztoru, więc je przypomnę. Po pierwsze w mieście zachowujemy się grzecznie. Jak nabroicie, to klasztor się o tym dowie. Kary mogą być różne, w tym zakaz wypraw do Kopalna. Najsurowszy jaki pamiętam opiewał na pół roku. Zakazy nie są jednak najgorszą rzeczą, jaka może was spotkać. Wszyscy znacie regulamin, więc wiecie, jakie nieprzyjemności grożą za jego złamanie. Sprawa druga. Jutro też mamy święto, a to oznacza brak porannego treningu i jakichkolwiek zajęć. Pewnie myślicie, że możecie sobie poużywać, a kaca odeśpicie. Jest w tym trochę prawdy, ale przypominam, że ścieżka po tamtej stronie góry nie jest prosta. Niedaleko stąd przy ulicy Starej jest ciekawy krawężnik. Wystaje i nad ulicę i nad chodnik.  Jest szeroki na jakąś dłoń. Zasada jest taka. Jeśli po zabawie jesteś w stanie pokonać dwadzieścia kroków po tym krawężniku, to możesz wracać ścieżką. Jeśli wywiniesz orła, to zrobisz to też pewnie na ścieżce, a tego nie chcemy. Tacy delikwenci drałują dookoła, a to prawie dwie mile. Dlatego apeluję o umiar w piciu. Sprawa trzecia. Nikt nie chciałby być wywindowany na wysokość tysiąca łokci przez pijanego kolegę. Dlatego potrzebujemy dyżurnego abstynenta. Są jacyś chętni?

Przez chwilę panowała cisza, aż wreszcie podniosłem rękę. I tak nie zamierzałem się upijać. Skoro miałem w planach góra jeden czy dwa kufelki, to mogłem z nich zrezygnować. Istnieje przecież wiele smacznych i bezalkoholowych napojów. Przy okazji odbębnię swoją kolejkę i będę miał na jakiś czas spokój.

- Świetnie – ucieszył się Cieszyrad. – Z racji, że jutro nie trzeba wcześnie wstawać, proponuję zbiórkę tutaj o drugiej. Czwarte powiadomienie jest do powietrznych, którzy będą chcieli wracać wcześniej lub później. Nawet jeśli wypiłeś mało, to nie baw się w czary, tylko galopuj dookoła. Możecie myśleć, że panujecie nad swoją mocą, ale nawet po małych ilościach alkoholu jest ona zawodna. Nikt by nie chciałby przecież, by zawiodła na dużej wysokości. Z tego samego powodu lepiej nie korzystajcie z magii dla zabawy. Próba schłodzenia sobie piwa, po pijaku może zakończyć się uszkodzeniem kogoś siedzącego obok. No to by było na tyle. Życzę dobrej zabawy.

- No to co idziemy? – spytał Żegota.

- A właśnie – odparł Radomił z zakłopotaniem drapiąc się po czuprynie. – Tak sobie myślę, że dziś przyłącze się do nich.

Wskazał na stojącą kilka kroków dalej grupkę nowicjuszy. Trzech urodzonych w chłopskich chałupach, jeden wywodzący się z miejskiej biedoty i jeden sierota. Podobnie jak Radomił nie mieli co liczyć na kieszonkowe z domu. Razem z moim wielkim przyjacielem ta piątka poświęcała część wolnego czasu na różne drobne robótki w przyklasztornej wsi i w samym klasztorze. Nie było jednak z tego dużych pieniędzy, a z tego co wiedziałem, Radomił przed świętami odesłał większość swoich oszczędności do domu. Nawet gdyby tego nie zrobił, to lokale na poziomie Żegoty, Gniewosza, Felisława i moim oczyściłyby jego sakiewkę w błyskawicznym tempie. Z chęcią bym go sponsorował, ale tu wchodziła duma człowieka ubogiego. Gdybym powiedział Żegocie i reszcie chłopaków, że dziś pijemy za moje pieniądze, to zostałbym poklepany po plecach i usłyszał coś w stylu, „brawo Tosiek”. Radomił na propozycję płacenia za niego, obraziłby się. Perspektywa spędzenia dnia w towarzystwie tamtej piątki niezbyt mi się podobała. Z Żegotą i spółką może i się nie przyjaźniłem, ale siłą swego trzymając się Radomiła, spędzałem z nimi sporo czasu, Z tamtą piątką właściwie nie utrzymywałem kontaktów. Oczywiście mieszkaliśmy w tym samym budynku. Mieliśmy te same zajęcia. Żyjąc w tak małej społeczności nie da się nie poznać wszystkich jej członków, ale większość ludzi ma swoją paczkę, której się trzyma. Ja jako przyjaciel Radomiła krążyłem wokół paczki Żegoty.

- Nie wygłupiaj się Radek – zaprotestował Felisław.

- Nie chcę wam psuć zabawy.

- Niczego nie zepsujesz – zapewnił Żegota.

- Wiecie jak krucho u mnie z pieniędzmi – to oświadczenie sporo musiało Radomiła kosztować.

- To nie problem – zapewnił Żegota.

- Dla mnie jest.

- A jeśli jest sposób, by szybko zarobić sporo grosza? – spytał Felisław.

- Jaki? – zainteresował się Radomił.

- Zobaczysz – odparł Felisław.

Chwilę później maszerowaliśmy jedną z głównych ulic miasta.

- No to może zdradzisz nam swój plan Felek – zaproponował Żegota.

- Najpierw musimy znaleźć to czego szukam – odparł. – Powinno być na jakimś placu.

Jakby na potwierdzenie jego słów weszliśmy na niewielki plac. Naszą uwagę zwrócił tłumek ludzi w jednym z jego rogów. Po okrzykach można było się domyślić, że w środku coś się dzieje.

- Możliwe, że znaleźliśmy to czego szukamy – oświadczył Felisław.

Przepchnęliśmy się przez tłok. To znaczy Radomił szedł przodem, a ludzie rozstępowali się przed nim niczym morze przed okrętem.  my korzystaliśmy z pustki za nim. Gdy przebiliśmy się do pierwszego rzędu, zobaczyliśmy wytyczony linami kwadrat o boku ośmiu kroków. W środku dwóch obnażonych od pasa w górę krasnoludów okładało się pięściami, ku uciesze tłumu.

- Co to ma być? – Spytał Radomił jednego z widzów.

- Walki na pieniądze - odparł tamten. – Płacisz srebrny grosz, a jak pokonasz zawodnika pana Szalewskiego, to dostaniesz grzywnę srebra.

- Który jest jego?

- Ten rudy, a tam siedzi reszta – wskazał na ławę po drugiej stronie pola walki. Siedział na niej elf i trzech ludzi, jeden średniego wzrostu i budowy, jeden  wielkolud niewiele ustępujący Radomiłowi i jeden pośredni.

Niski, pulchny mężczyzna, stojący na skraju placyku zadął w gwizdek.

- Koniec drugiej rundy – zagrzmiał. – Macie dwie trzydzieste przerwy.

Gdy ten krótki czas minął, grubasek znów zadął w gwizdek, a przeciwnicy ponownie skoczyli do walki.

- Rudy jest o niebo lepszy – stwierdził Radomił.

- Jak dla mnie wyglądają na równych – odparłem.

- Boś kujon – zaśmiał się Żegota. – Gdybyś mniej czasu spędzał z nosem w książkach, a więcej na placu treningowym, to byś wiedział o co tu chodzi. Rudy w każdej chwili może zakończyć walkę. Udaje słabszego, by nie zniechęcać kolejnych przeciwników. 

Może miał rację, może nie, ale raczej tak. Radomił myślał podobnie, a on miał niezwykłe wyczucie w takich sprawach. Słowa Żegoty potwierdziły się jeszcze w tej samej rundzie, gdy rudy trafił potężnym podbródkowym i powalił przeciwnika.

Koledzy pomogli pokonanemu opuścić plac walki, a miejsce między linami zajął grubasek.

- No ludziska, kto odważny – zagrzmiał głosem niepasującym do kogoś w tym rozmiarze. – Zamieniem grosze na grzywny, tylko głupi lub tchórz by nie spróbował.     

- Nasz kolega jest chętny – zawołał Felisław, wskazując Radomiła.

- Dla takiego olbrzyma odpowiednim przeciwnikiem będzie Świerad – na te słowa z ławeczki wstał wielkolud.

Radomił wytrząsnął na dłoń zawartość sakiewki. Gdy odliczył od niej srebrny grosz, zostało mu tylko kilka miedziaków. Wręczył pieniądze grubaskowi, a te powędrowały do kasetki leżącej pod ławeczką zawodników. Zanim nasz wielkolud wszedł między liny Żegota powiedział mu coś na ucho.  

Radomił i Świerad zrzucili koszule i stanęli naprzeciwko siebie. Teraz można było ich dokładnie porównać. Przeciwnik był o dobre pół głowy niższy od Radomiła, ale bardziej muskularny. Na oko miał koło trzydziestki. Jeśli dodać do tego twarz noszącą liczne ślady dawnych walk, łatwo było się domyślić, kto tu ma większe doświadczenie.

- Masz ten swój notesik? – spytał mnie Żegota.

Zawsze nosiłem przy sobie niewielki notes i ołówek na wypadek, gdyby opanowała mnie wena twórcza. Nie chwaląc się, jestem całkiem uzdolnionym poetą.

- Tak – potwierdziłem.

- Uwaga, uwaga – krzyknął Żegota. – Zanim zaczniemy, chciałbym poinformować, że przyjmujemy zakłady. Każdy, kto chciałby obstawić przeciwko naszemu przyjacielowi, niech zgłosi się do tego mojego kolegi w śmiesznym kapeluszu. Stawka to jeden do jednego.

Od razu pojawiło się kilku chętnych. Ludzie widocznie stawiali doświadczenie ponad młodzieńczy wigor. Zapisywałem sumy, składałem podpis, powietrzną gilotyną odcinałem skrawki papieru i wręczałem te zaimprowizowane weksle chętnym. Oni w zamian dawali Żegocie srebro.

Zakłady zostały obstawione, grubasek zagwizdał i walka się rozpoczęła.

Z początku obaj byli bardzo ostrożni, świadomi faktu, że w tej kategorii wagowej może wystarczyć jeden celny cios. Powoli Świerad się rozkręcał. Lepiej pracował nogami, poruszał się szybciej. Co chwila doskakiwał do Radomiła i wymierzał kilka ciosów w korpus i odskakiwał. Nasz wielkolud odgryzał się pojedynczymi ciosami, z których nieliczne sięgnęły celu.  Pierwsza runda wyraźnie wskazywała na Świerada, co zaowocowało kolejnymi chętnymi na zakłady. Druga i trzecia wyglądały podobnie. Radomił był systematycznie obijany. Po trzeciej rundzie chętnych do obstawiania było tylu, że grubasek musiał przedłużyć przerwę.

- Jeśli on przegra, to się nie wypłacimy – mruknąłem, gdy zaczęła się walka.

- Niedaleko jest krasnoludzki bank – odparł Gniewosz. – Każdy z nas bez trudu dostanie tam kredyt.

- Już to widzę jak tłumaczymy tłumowi wierzycieli, że muszą się z nami przejść do banku. Zresztą wyciąganie pieniędzy od tych tutaj nie jest uczciwe.

- Dlaczego nie? – zdziwił się Żegota. – Oni myślą, że jesteśmy bandą tępych bogaczy, którzy stawiają na słabszego i którzy sami się proszą, by ich orżnąć.     

- A co zrobimy jak się zdenerwują?

- Nikt o zdrowych zmysłach nie zaatakuje zakonu.

- Inteligencja tłumu, to inteligencja największego idioty w tym tłumi podzielona przez ilość członków. Wystarczy, że jeden zrobi coś nie tak i będziemy mieć tu wściekłą tłucze.

- Nudziarz z ciebie Tosiek – stwierdził Felisław.

- Ale ma trochę racji – poparł mnie Żegota. – Radek kończ już – krzyknął w stronę walczących.

W Radomile zaszła natychmiastowa zmiana. Znikła cała powolność i ociężałość, a pojawiła się zdumiewająca jak na kogoś w tym rozmiarze szybkość. Następnego ciosu zmierzającego w kierunku jego twarzy, nie zablokował. Odchylił się i wielki kułak minął jego podbródek i kilka ziaren. Nie napotkawszy przeszkody pięść poleciała dalej, wytrącając właściciela z równowagi. Naszemu wielkoludowi to wystarczyło. Potężny prawy sierpowy wylądował na szczęce Świerada. Pod wielkim zawodnikiem ugięły się nogi i wylądował z łomotem na plecach. Rozległy się wiwaty. Niezbyt głośne, większość zebranych postawiła przeciwko Radomiłowi.

- Koniec walki – krzyknął grubasek. – Nowicjusz wygrał.

Szybko wręczył Radomiłowi sakiewkę z wygraną i niemal wypchnął go z między lin. Najwyraźniej chciał jak najszybciej się nas pozbyć. Niezadowoleni przegrani mogli obawiać się konfliktu z nowicjuszami, ale on to już inna sprawa. Na pewno nie miał ochotę na oskarżenia o ustawienie walki.

My kłopotów też nie chcieliśmy, więc opuściliśmy plac bez zwłoki.

- No to mam za co świętować – stwierdził Radomił potrząsając ciężką sakiewką.

- Schowaj to wielkoludzie – odparł Żegota. – Dziś nie wydasz z tego ani miedziaka.

- Ale… - zaprotestował Radomił.

- Żadnych ale – przerwał mu Gniewosz. – Dziś bawimy się z pieniędzy z zakładów, należy ci się jedna piąta.

- Ile tego jest?

- Niemal złoty grosz – odparłem.

- Szykuje się świetna zabawa – skomentował Felisław. – Pamiętajcie komu ją zawdzięczacie.

 

 

Zbliżał się wieczór, a pękata z początku sakiewka mocno schudła. Szukaliśmy właśnie kolejnego sposobu na zmniejszenie jej wagi poprzez dobrą zabawę, gdy z zaułka wyszedł mocno podpity, potężnie zbudowany mężczyzna i zataczając się wpadł na Żegotą.

- Uważaj jak idziesz chamie  - wykrzyknął tamten.

- Kogo nazywasz chamem smarkaczu? – zaparzył się pijany.

- Smarkaczu? – Żegota poczerwieniał na twarzy. – Widzisz to? – wskazał na swój strój, jednoznacznie świadczący o jego przynależności do zakonu. – A to? - dodał uderzając się otwartą dłonią w lewą pierś. Oficjalnie wszyscy magowie, czy też nowicjusze są sobie równi niezależnie od urodzenia. Jednak ci z szlachetniejszego pochodzenia z chęcią podkreślali status swoich rodzin. Żegota podobnie jak Felisław i Gniewosz poświęcili po jednym bezrękawniku i zlecili pani Czapce wyszycie na nich rodzinnych herbów.

- Kopalno to wolne miasto – wybełkotał pijany. – Tutaj przywileje nie obowiązują.

W tym miał rację. Większość Chottyjskich miast ma status wolnych, co dawało im pewną autonomię, w tym możliwość tworzenia lokalnego prawa. Niemal każda rada miejska korzystała z okazji, by na swoim terenie pozbawić szlachtę jej nielicznych przywilejów.

- A co mnie obchodzą przywileje? Zaraz cię nauczę jak…

- Daj spokój – przerwał mu Radomił.

- Nie mam zamiaru – Żegota był naprawdę wściekły.

- Straż – mruknąłem ostrzegawczo, wskazując zbliżający się patrol.

- Masz szczęście chamie – warknął Żegota w stronę pijaka i ruszył przed siebie dumnym krokiem. W duchu podziękowałem resztką jego zdrowego rozsądku. Gdyby uderzył pijaka, straż niewątpliwie by interweniowała. W najgorszym razie cała nasza czwórka wylądowałaby na noc w areszcie, co na pewno nie spodobałoby się przełożonemu klasztoru.

- I jak tu się dziwić, że przegraliśmy wojnę z Imperium – burknął wściekle Żegota. – W tym kraju nic nie jest na swoim miejscu. Chamstwo panoszy się jak chce, bluzga lepszym od siebie.

- Kto by pomyślał – stwierdziłem kpiącym tonem. – A ja myślałem, że przegraliśmy bo nasza armia była śmiechu warta. Tu się jednak okazuje, że szlachetki obraziły się, bo jakiś chłop nie zdjął przed nimi kapelusza i przez to zwaliły bitwę.

-  Nie denerwuj Tosiek.

- Jak sobie życzysz Jaśnie Panie – odparłem uniżonym tonem kłaniając się głęboko. Żegota z wykrzywioną wściekłością twarzą ruszył w moją stronę. Uznałem, że pora na  taktyczny odwrót  i jednym skokiem znalazłem się za Radomiłem.

- Mówił ci ktoś, że jesteś tchórz – warknął Żegota.

- A tobie, że jesteś palant – odparowałem.

- Spokój braciszkowie! – Radomił rzadko podnosił głos, ale gdy już huknął to niosło się po okolicy.

- Tak już lepiej – stwierdził wielkolud po chwili milczenia.

- Wybaczcie, poniosło mnie – wydusił z siebie Żegota, który najwyraźniej uświadomił sobie, że w naszej paczce tylko trójka pochodzi z szlacheckich rodzin. Ja jako przedstawiciel bogatego mieszczaństwa, mający w dodatku w żyłach trochę szlacheckiej krwi do tak zwanego chamstwa raczej się nie zaliczałem, ale rodzina Radomiła z całą pewnością tak.

- Nie ma sprawy – zapewniłem z złośliwym uśmiechem. – Od szlachectwa często człowiekowi odbija.

- Tosiek – z głosu Radomiła aż wylewała się nagana.

- Dobra, dobra – burknąłem. – Obu nas trochę poniosło.

- Tak lepiej.

- Tosiek? – rzucił Gniewosz ledwo zdążyliśmy przejść parę kroków.

- Tak?

- Ty masz bzika na punkcie Uni. Powiedz czy… - urwał szukając słów których nikt nie uzna za obraźliwe – Czy tam też szlachta ma tak niewiele przywilejów?

- Tam sytuacja jest o wiele bardziej złożona, bo mają kilka stopni szlachectwa. Jednak nawet najniżej postawiony szlachcic ma tam dużo większą władzą, niż nasi. Żadnemu chłopu nie przyjdzie na myśl nie okazać szacunku szlachetnie urodzonemu, bo to oznacza kłopoty. Szlachcic ma prawo dyscyplinować chłopów na swoich terenach. Zasięg władzy zależy od tego jaki tytuł dany szlachcic nosi. Co prawda szlachcic ma władzą tylko nad chłopami na własnym terenie, ale nie będzie miał specjalnych kłopotów jeśli wygarbuje skórę jakiemuś innemu chłopu. No chyba, że pan tamtego uzna to za zniewagę dla swojej władzy. W miastach tamtejsza szachta ma mniejszą władzę, ale to w dużej mierze zależy od pozycji mieszczanina z którym mają kontakt. Przedstawiciele nizin społecznych raczej nie będą szukać sprawiedliwości w sądzie za krzywdy wyrządzone przez szlachtę.  To kosztuje, a szansa na zwycięstwo jest nikła. Jednak mieszczanie wyżej postawieni, jak mistrzowie rzemieślniczy, czy kupcy nie muszą się specjalnie przejmować różnicą w urodzeniu. No chyba, że pojawi się jakiś wyższy arystokrata, bo takiemu lepiej nie podskakiwać. No, ale niepotrzebnie szukasz tak daleko. W królestwie Ghora panują bardzo podobne zasady. Jest też Republika. Elfy co prawda dopuszczają chłopów i mieszczan do Wielkiej Rady, ale to szlachta ma w niej większość i może rządzić samodzielnie. Stosunki między szlachtą a resztą społeczeństwa są wypośrodkowane między tym co mamy u nas i w królestwie Ghora. Duży wpływ ma to, że niższe stany mają przedstawicieli w władzy i jest się do kogo zwrócić o sprawiedliwość, gdy sądy nie chcą pomóc. Najlepszym przykładam nierówności społecznych jest Imperium. Muchalis jest panem życia i śmierci poddańców na swoich ziemiach. Obywatel Imperium co prawda nie może karać poddańców śmiercią, ale jeśli ukatrupi jakiegoś poza murami miasta, to raczej nie spotka go żadna kara. W miastach sytuacja jest niewiele lepsza. Za zabójstwo poddańca muchalisowi grozi co najwyżej grzywna, a Obywatelowi krótka odsiadka. Za to poddaniec, który zostanie oskarżony o atak na muchalisa, czy obywatela niemal na pewno zostanie skazany na śmierć.

- W Imperium to już gruba przesada, ale krasnoludzkie zwyczaje mi odpowiadają – stwierdził Gniewosz.

- Kto by nie chciał palnąć w łeb bezczelnego chłopa? – rzucił Radomił.

W jego głosie nie było ani goryczy, ani przekory. Wygłosił to zdanie spokojnym, rzeczowym tonem. Choć przyjaźnił się z Żegotą, Gniewoszem i Felisławem, to czasem pochodzenie dawało o sobie znać i pojawiały się zgrzyty. Na szczęście dla tej trójki wielkolud nie miał w zwyczaju gwałtownych reakcji. Ograniczał się zwykle do kilku spokojnych słów, które z pozoru potwierdzały opinię któregoś z tamtych. Jednak każdy kto znał  Radomiła, wiedział co ten ma na myśli. W takim momencie najlepszym rozwiązaniem była zmiana tematu, bo choć Radomił denerwował się naprawdę rzadko, to nikt nie chciał być źródłem jego irytacji. Tym razem z niezręcznej sytuacji wybawił nas potężnie zbudowany mężczyzna w średnim wieku.

- Chwała Trójce – zawołał pełnym szacunku głosem.

- Chwała i uwielbienie – odparliśmy zgodnie z zwyczajem.

- Młodzi panowie pewnie z klasztoru?

- Z klasztoru – potwierdził Żegota.

- Tam pewnie trudno o kobiece towarzystwo.

- Jak się kto postara, to znajdzie. Witkowice blisko.

- Po co po wsiach panienek szukać jak tutaj zaraz mój lokal macie? Zabawę z okazji świąt urządzam. Są tańce, śpiewy i alkohol, a jak ktoś ma ochotę na coś więcej, to dziewczynki są chętne.

- Więcej? – nie zrozumiał Radomił.

- To sutener Radek – wyjaśniłem. – Zaprasza nas do burdelu.

- Jakiego tam burdelu – oburzył się naganiacz. – To najlepszy zamtuz w mieście.

- No to co, korzystamy? – Spytał Gniewosz.

- Ja nie mam zamiaru – odparłem.

- Niby dlaczego?

- Wiesz jak paskudne są choroby weneryczne?

- Moje dziewczyny są zdrowe  - zapewnił stręczyciel z urazą w głosie.

- Nie bądź sztywniak Tosiek – wtrącił Żegota. – Patrz jak się Felkowi oczy świecą. Biedaczek nadal jest prawiczkiem, tak jak ty zresztą.

- Nie to co ty – mruknął Radek. – Tobie się nawet zdarzyło zwiewać nago przez całe Witkowice z wściekłym tatuśkiem na karku.  Jak cię pod klasztorną bramą batem po tyłku przeciągnął, to potem przy kolacji nie mogłeś usiedzieć.

- Warto było – zapewnił Żegota. – Ja idę, kto ze mną.

- Ja – oświadczyli chórem Gniewosz i Felisław.

- No to ustalone.

Żegota wytrząsnął na rękę z sakiewki część pieniędzy z zakładów i wręczył je Radomiłowi.

- Macie tu swoją dolę świętoszki, idźcie sobie na przedstawienie kukiełkowe, a my się zabawimy jak na mężczyzn przystało.

- A kto powiedział, że my nie będziemy – odparłem zaczepnie.

- A co masz jakieś plany.

- A żebyś wiedział. To – wskazałem na swoje lico – najprzystojniejsza twarz na Małym Półwyspie. Do tego wyposażona w wyjątkowo obrotny język. Myślisz, że będę maił jakieś kłopoty z poderwaniem panienki?

- Pewnyś siebie jak na prawiczka.

- Radek mi świadkiem, że nim minie trzydziestnia znajdę dla mnie i dla niego jakieś ślicznotki.    

 

 

 

 

Obudziło mnie lekkie szturchnięcie w tył głowy. Obróciłem się akurat, by dostać paluchem w nos. Paluch ten wyrastał z drobnej stópki, dalej była kształtna łydka, zgrabne udo, gęste futerko osłaniające srom. Gdzieś pośród kręconych włosków błysnął promyk światła odbity od kolczyka antykoncepcyjnego. Futerko kończyło się tuż pod płaskim brzuchem, nad którym pyszniły się obfite piersi. Z silnych ramion kogoś, kto od małego musi ciężko pracować, wyrastała powabna szyja. Zwieńczona była głową o okrągłej, piegowatej twarzy ozdobionej pełnymi ustami, perkatym noskiem i wesołymi oczami. Całość okalana burzą falistych, kasztanowych włosów.     

- Witaj … - nie dokończyłem nie mając pewności jak nazywa się stojąca nade mną dziewczyna. Mogła to być Tosława, albo Władysława. Dziewczyny były do siebie tak podobne, że mogły być siostrami nie kuzynkami, a świeczka na stole nie dawała dużo światła. W każdym razie jedna z nich stała nade mną, a druga leżała pode mną. 

Spotkaliśmy je na jarmarku. Od razu rzuciły się mi w oczy. Dwie ślicznotki maszerujące raźno przez miasto. Szybko oceniłem sytuację. Stwierdziłem, że do zamożnych nie należą, ale ich sukienki są z dobrego materiału i porządnie wykonane. Prawdopodobnie najlepsze jaki miały w swoich szafach. Ubrana  w ten sposób młoda kobieta idąca przez miasto w świąteczny dzień najprawdopodobniej zmierza do świątyni, lub na zabawę. Skromny krój sukien sugerowałby to pierwsze, ale gotów byłem obstawić to drugie. Uznałem, że nie stać ich na osobne odzienie na każdą okazję.

Podsumowując. Dwie naprawdę ładne dziewczyny zmierzające na zabawę bez męskiego towarzystwa. Idealny cel. Zastąpiłem im drogę, ukłoniłem się dwornie, zamiatając kapeluszem bruk i oświadczyłem:

- Witam piękne panie. Ja i mój przyjaciel mamy olbrzymią ochotę, wziąć tego wieczoru udział w tańcach. Niestety brakuje nam damskiego towarzystwa. Dlatego uniżenie proszę, by piękne panie zgodziły się nam dziś towarzyszyć.

Może pomogła gadka, choć nie byłem z niej zbyt zadowolony. Może pomógł bogaty, cudzoziemski strój i oszałamiający uśmiech. Może to zasługa Radomiła stojącego kilka kroków za mną z mieszaniną grozy i oczekiwania na twarzy. Najprawdopodobniej jednak dziewczyny właśnie zmierzały na potańcówkę, a nie miały partnerów. Skoro nawinęła się im dwójka nowicjuszy, a więc kawalerów z górnej półki, to nie miały powodu, by odmawiać. Wprowadziłem drobną zmianę w ich planach. Zamiast na darmową, miejską imprezę poszliśmy do dobrego, choć nieprzesadnie wykwintnego lokalu. Radomił marszczył się trochę płacąc za wejście swoje i jednej z dziewczyn, ale nie zaprotestował. Sakiewkę miał teraz pełną, a zrobienie dobrego wrażenia warte jest kilku monet.

Najpierw poszaleliśmy na parkiecie, zmieniając się partnerkami po każdym tańcu. Potem wylądowaliśmy na pięterku, przy czteroosobowym stoliku. Jedząc wyśmienitą kolację dziewczyny opowiedziały nam o sobie. Obie pochodziły z Zielenicy, zapadłej wioski kilka mil od Kopalna. Do miasta wyruszyły trzy lata temu w poszukiwaniu lepszego życia. Początki były ciężkie, niewiele brakowało, a obie wylądowały w burdelu. Potem jednak Tosława znalazła pracę w stołówce jednej z hut, a jakiś czas później Władysława została pomocnicą krawcowej.

Po jedzeniu wróciliśmy na parkiet i tak kursowaliśmy. Tańce, odpoczynek i rozmowa. Koło dwudziestej dziewiątej, dziewczyny stwierdziły, że czas do domu, a ja i Radomił nie mogliśmy przecież pozwolić, by same wracały po nocy do swojego mieszkanka w najgorszej dzielnicy miasta. Odprowadziliśmy je więc, a na progu kamienicy same zaproponowały, byśmy im dalej towarzyszyli. Do świętoszków to one nie należały. Choć drugiej strony raczej nie mam prawa ich oceniać. Przecież zagadałem je właśnie z nadzieją, że uda mi się zaciągnąć którąś do łóżka.

W maleńkiej sieni doszło do dość zabawnej sytuacji. Okazało się, że w mieszkaniu jest jedna sypialnia, a w niej jedno łóżko. Dziewczyny twierdziły, że tak jest cieplnej zimą. Znaczyło to, że jedna para będzie musiała zadowolić się kocem rozłożonym na podłodze w kuchni. Ku mojemu niezadowoleniu  obie dziewczyny wyraźnie miały chrapkę na Radomiła. Próbowały ustalić, która z którym i gdzie pójdzie w taki sposób, by nie zrobić mi przykrości. Przeciągnęło się to lekko, aż wreszcie Radomił z niezwykłą jak dla siebie w takich sytuacjach śmiałością podniósł jedną z nich i w akompaniamencie radosnych pisków zaniósł do sypialni. Druga pobiegła za nimi i przez chwilę myślałem, że zostałem wystawiony, ale szybko wróciła niosąc gruby koc. Rozłożyliśmy go w kuchni i zabrałem się do roboty. Nie chwaląc się, wykazałem się samorodnym talentem. W pewnym momencie moja partnerka przygryzła wręcz róg koca, by nie informować całej kamienicy, że ma gościa. Gdy było po wszystkim opadłem na nią wyczerpany i wtuliłem twarz w obfite piersi. Te poduszeczki były tak rozkoszne, że aż zmorzył mnie sen.

- Śpiący królewicz się obudził – usłyszałem koło ucha.

Podparłem się na łokciach i spojrzałem w twarz mojej kochanki. Ciekawe jak długo leżała bez ruchu, by mnie nie zbudzić.

Przed nosem pojawił się mi mój kieszonkowy zegarek. Zwisał na łańcuszku trzymanym przez stojącą nade mną dziewczynę. Wskazówki wskazywały wpół do drugiej. 

- Czas się zbierać – stwierdziłem z rezygnacją.

- Ja też żałuje – odparła leżąca pode mną dziewczyna.

Wygrzebałem się spod koca i zadrżałem. Mamy dopiero trzeci dzień wiosny i noce są chłodne, a dziewczyny najwyraźniej nie miały ochotę marnować pieniędzy na ogrzewanie.

- Nie stój tak Tośka bo zachorujesz – stwierdziła moja kochanka wstając i rozchylając koc. Po chwili obie stały przytulone do siebie i szczelnie opatulone. Wyglądało na to, że spałem z Władysławą.

- I jak było z twoim olbrzymem – spytała Władysława wcale niedyskretnym szeptem.

- Typowy młodzik – odparła tamta. – Choć jednak nie typowy. Zapał typowy, ale rozmiar nie. On jest pod spodniami równie wielki jak gdzie indziej.  Tyle w nim siły, że omal mnie na kawałki nie rozerwał. Musiałam go uspokoić i wyjaśnić, że zabawa powinna być przyjemna dla obu stron. Na chwilę pomogło, ale potem znów się zapomniała. W końcu kazałam mu się położyć na plecach i sama zabrałam się do roboty. A jak spisał się twój śpiący królewicz.

- Wspaniale. Powiem ci kochana, że jeśli on naprawdę był prawiczkiem, to narodził się prawdziwy talent.

Takie słowa mogą połechtać ego każdego mężczyzny, więc nie mogłem powstrzymać szerokiego uśmiechu.

- Co się szczerzysz Tosiek? – spytał Radomił stając w drzwiach kuchni.

- A mam taki humor – odparłem zakładając kamizelkę.

- Może to powtórzymy – zaproponowała nagle Tosława.- Spotkajmy się następnego dziewiątego. Wyjdziemy gdzieś, a potem zabawimy się tak jak przed chwilą, ale tym razem ja biorę mniejszego.

- Grzech odmówić takiej propozycji – odparł Radomił.

- No to jesteśmy umówieni, trzeba tylko ustalić co i gdzie.

- Co powiecie na operetkę przy placu Bielickim? – spytałem. – Widziałem dziś ich afisz. O dwudziestej będą wystawiać „Rozpustną panienkę”. To naprawdę zabawne przedstawienie.

- Nigdy na czymś takim nie byłyśmy, - stwierdziła Tosława.

- No to będziecie pierwszy raz. Na pewno wam się spodoba.

 

 

- Cześć Tosiek – mówiąc to Władysława uściskała mnie mocno, po czym cmoknęła w policzek.

Z dużą satysfakcją zobaczyłem zazdrość na twarzach kolegów. Żegota, Gniewosz i Felisław mieli już okazję poznać moje dziewczyny, ale to tylko potęgowało ich zawiść. Wiedzieli co ja i Radomił mamy, a oni nie.

Nasz sukces zagrał im na ambicji i próbowali mu dorównać.  Jak dotąd bez większych sukcesów.

- Widzę, że zdobyłaś nowe wdzianko – stwierdziłem.

- Szefowa pozwoliła mi z okazji urodzin wybrać sobie trochę materiału i coś dla siebie uszyć. Jak ci się podoba?

Wykręciła piruet, od którego jej czerwona spódnica zafurkotała. Stroju dopełniała biała koszula z bufiastymi rękawami.

- Wyglądasz wspaniale – zapewniłem.

- Dzięki za komplement i za prezent – mówiąc to pogładziła srebrny wisiorek z bursztynowym oczkiem. Naszyjnik był prosty, ale szykowny. Starannie wybrałem taki, który dobrze wyglądał i był dość tani, by podarek nie był ostentacyjny. No i taki, na który Radomił mógł się złożyć bez zbytniego nadszarpnięcia stanu sakiewki.

- Gdzie Tosia – wtrącił mój wielki przyjaciel.

- Tośka – Władysława nagle się zakłopotała. – Widzicie chłopaki – kontynuowała po chwili milczenia – to nie chodzi o to, że ona ma was dość, tylko że…  - znów urwała. – Tylko, że co – zaniepokoiłem się.

- Jest taki facet, Wszemił. Pracuje w tej samej hucie co Tośka. Od jakiegoś czasu kręcił się koło niej. Nic wielkiego, czasem trochę pogadali. Kilka razy odprowadzał ją do domu, gdy miał coś do załatwienia w naszej okolicy. To znaczy, on tak twierdził, a my wiedziałyśmy, że po prostu chciał pobyć z Tośką. Przedwczoraj wreszcie zdobył się na odwagę i zaprosił ją na potańcówkę.

- I wolała jakiegoś hutnika od tej parki – zakpił Felisław. – Chłopaki, chyba nie idzie wam tak dobrze jak opowiadacie. 

- Z tego co wiem idzie im o wiele lepiej niż tobie – odparła Władysława z złośliwym uśmiechem. – Jeśli dobrze pamiętam, to ostatnia dziewczyna którą próbowałeś poderwać, dała ci po gębie. A co do Tośki, to uznała, że nie można wiecznie się bawić. Niecodziennie trafia się porządny facet, który myśli o czymś więcej niż seksie. Wszemił to naprawdę miły gość i nie zdziwiłabym się, gdyby jeszcze w tym roku się oświadczył.    

- Wygląda na to, że nas przelicytował – zażartowałem. – Przynajmniej ty nam zostajesz.

- No właśnie… - znów umilkła zakłopotana. – Widzicie zanim was poznałam miałam chłopaka, tylko mocno się pokłóciliśmy i zerwaliśmy. Po tym jak Wszemił zaprosił Toskę, pomyślałam, że też chcę czegoś więcej i wybrałam się nim pogadać. Nie z Wszemiłem, tylko z moim byłym. Tak jakoś wyszło, że wylądowaliśmy w łóżku no i…

- Dajecie sobie drugą szansę – stwierdziłem. Mimo usilnej chęci nie udało mi się zachować uśmiechu. 

- Przepraszam, że tak was wystawiłyśmy.

- Nie ma sprawy – zapewniłem.

- Oddaję naszyjnik – sięgnęła do zapięcia, ale powstrzymałem ją gestem.

- Zatrzymaj go – poprosiłem.

- Jesteś pewien?

– To prezent a prezentów się nie oddaje. Zresztą to, że dajecie nam kosza nie musi znaczyć, że przestajemy być przyjaciółmi.

- Cieszę się, że nie macie nam tego za złe.

- Nigdy sobie nie obiecywaliśmy, że to będzie trwać wiecznie. Może kiedyś zrobimy sobie jakiś wspólny wypad. Wy, nasi następcy, my no i jeśli się uda nasze nowe dziewczyny.

- Na pewno będzie świetna zabawa, no ale muszę już lecieć. Do zobaczenia chłopcy.          

- Witamy w gronie nieposiadających dziewczyn – stwierdził Gniewosz, gdy Władysława oddaliła się poza zasięg słuchu.

- Nie zabawię w nim długo – zapewniłem.

- Zobaczymy  -skwitował Żegota.

- Co powiecie na mały konkurs? – zaproponowałem. – Chodźmy do jakiegoś lokalu i każdy spróbuje swoich sił w podboju. Kto nie znajdzie dziewczyny w trzydziestnię, ten stawia reszcie. Proponuję też potem przeprowadzić głosowanie komu najbardziej się poszczęściło. Możemy sobie ustalić mały ranking podbojów. Konkurs każdego dziewiątego, co wy na to?

 

 

- Sala pełna czas do boju – stwierdził Żegota.

Na miejsce turnieju nie wybraliśmy żadnego lokalu w Kopalnem. Postanowiliśmy za to, odwiedzić leżące mile dalej miasteczko, Bogoryję. Specyfika tej miejscowości wynikała z jej przeznaczenia. Mianowicie budując Bogoryję, miano w planach uczynić z niej punkt spławu. To tutaj trafiały produkty wytworzone w hutach Kopalna i węgiel z okolicznych kopalń. Wszystko to było ładowane na barki i spływało Trzcianką do Rzecka i dalej do Jarosławca. Nadbrzeże pozwalające załadować takie ilości towarów, zajmowało sporo miejsca, a tego wysokie i skaliste brzegi Trzcianki nie oferowały w nadmiarze. Jedyna sensowna lokalizacja w pobliżu Kopalana miała. zasadniczą wadę. Była zalewana za każdym razem, gdy poziom wody się podnosił. Problem ten rozwiązano, stawiając budynki na palach. Przy wysokim stanie wody, czyli takim jak dziś, w miasteczku nie było skrawka suchego gruntu. Przemieszczać się można było albo za pomocą łódek, albo postawionymi w tym celu pomostami.

Bogoryja miała tylko jeden porządny lokal. Za to karczma była naprawdę duża. Oferowała smaczne jedzenie i dobre trunki. W dodatku można tu wynajmować stoły. Zapłaciliśmy za stojący pod ścianą w pobliżu lady, mogący pomieścić dziesięć osób i nie musieliśmy się martwić, że stracimy miejsca, gdy udamy się na łowy. Siedzieliśmy tu już niemal dwie trzydziestnie. Zdążyliśmy zjeść kolację, napić się wyśmienitego miodu i ustalić zasady konkursu. W tym czasie sala powoli zapełniała się i teraz panował w niej spory tłok.

- To na pewno dobry pomysł? – nawet przy najlepszych chęciach trudno byłoby doszukać się w głosie Radomiła entuzjazmu. Ten wielkolud byłby w stanie bez strachu samotnie uderzyć na setnie ciężkiej piechoty Imperium, ale gdy musiał zagadać do dziewczyny, to zaraz opuszczał go rezon.

- Tchórzysz – zakpiłem.

- Łatwo ci mówić – burknął. – Ciebie stać na opłacenie przegranej.

- Bez obaw - pocieszyłem go. – Dziewczyny lubią dużych facetów.

- Zawsze możesz znaleźć sobie jakąś brzydulę – dodał z złośliwym uśmiechem na ustach Felisław.

- Powiedział Felek, mistrz podboju – odciął się Radomił wstając.

Rozeszliśmy się po głównej izbie. Lustrowałem wzrokiem salę w poszukiwaniu celu. Pod przeciwległą ścianą przy stole siedziała grupa szlachcianek. Od razu odrzuciłem ich kandydatury. Do tańca dałoby się którąś namówić bez większego trudu, ale by usiadła do stołu z grupą nieznajomych już nie. Nie mówiąc nawet o tym, by uzyskać coś więcej. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że szansa na  spotkanie kogoś w stylu Władysławy nie jest wielka. Większość dziewczyn nie pójdzie do łóżka z kimś, kogo zna kilka trzydziestni, a już szlachcianka w szczególności. Dodatkową wadą szlachcianek, była grupka szlachciców siedzących przy sąsiednim stole. Mogli mieć coś przeciwko, gdyby obcy próbował bałamucić miejscowe dziewczyny. Zwłaszcza jeśli ten obcy nie jest szlachetnego stanu. Sporej części szlachty nie podobał się fakt, że mag niezależnie od urodzenia stoi wyżej od nich. Majestat zakonu i instynkt samozachowawczy powstrzymywał co bardziej krewkich od gwałtownego wyrażania swojej niechęci. Jednak nowicjusz to nie mag, a któryś z tamtych mógł słyszeć o zakazie używania zaklęć bojowych poza klasztorem. W samoobronie magii mogłem użyć tylko w szczególnej sytuacji.  Wątpiłem, by przełożony klasztoru uznała za taką barową burdę, do której mogło dojść, gdyby któryś z szlachciców okazał się zbyt bojowo nastawiony.

Nie, szlachcianki odpadały. Przedstawicielki prostego ludy są o wiele lepszymi kandydatkami. Nie tylko łatwiej znaleźć wśród nich obiekty o mniej sztywnych zasadach. Ryzyko, że ktoś niżej postawiony zaryzykuje konflikt z zakonem, było  mniejsze. Choć w Chottcie wszystko jest możliwe. Żegota nie bez powodu marudził na temat bezczelności gminu. Nie żebym był za zwiększaniem nierówności społecznych. Według mnie to właśnie szeroko rozumiane swobody należące się wszystkim Chottyjczykom doprowadziły do powstania tak prężnego społeczeństwa. Człowiek pracuje o wiele wydajniej, gdy ma w tym własny interes, a nie tylko wypełnia wolę swojego pana. Choć z drugiej strony w własnym interesie niemiałbym nic przeciwko, by pozycja zakonu była równie silna jak w innych krajach.    

Ciągle rozglądałem się za dogodnym celem, gdy zza okna dobiegł mnie aromat, którego nie czułem od ponad trzech lat. Wyjrzałem na zewnątrz. Wspaniała woń dobiegała od stojącego kilkanaście kroków dalej straganu. Wewnętrzny konflikt trwał krótko. Uznałem, że zdążę znaleźć jakąś dziewczynę, a nawet jeśli nie, to kubek makkao wart był przegrania zakładu.

Idąc w kierunku kramu, otaksowałem wzrokiem straganiarkę. Elfka, dwa łokcie, cztery dłonie i dwa, no może trzy palce, co w przypadku kobiet leśnego ludu jest wzrostem przeciętnym. Twarz wąska, o ostrych rysach, wydatnych kościach policzkowych, smagłej cerze, zielonych oczach z pionowymi źrenicami. Włosy smoliście czarne, splecione w sięgający pośladków warkocz. Ubrana w prostą, skromną sukienkę. Wieku nie umiałem ocenić. Elfy tak kobiety jak i mężczyźni osiągają między dwudziestym, a trzydziestym rokiem życia wygląd, który niemal nie zmienia się przez następne pół wieku, a czasem nawet dłużej. Trzeba spędzić sporo czasu wśród leśnego ludu, by nauczyć się wychwytywać niuanse świadczące o wieku.

- Proszę, proszę – odezwała się, zanim jeszcze zdążyłem złożyć zamówienie. Miała cienki głos, jak większość elfek.  Mówiła z silnym akcentem, świadczącym o tym, że nie urodziła się w Chottcie, tylko przybyła tu z Republiki. - Wygląda na to, że jednak ktoś w tej zapadłej dziurze zna słowo moda. Choć sądząc po kolorze stroju jaśniepan nie pochodzi stąd.

- Nie będę zaprzeczał, że ma pani rację. Pochodzę z Jarosławca, a ostatnio pomieszkuję w klasztorze.

- Jaka tam pani jaśniepanie – zaprotestowała. – Ja prosta dziewczyna jestem, proszę mi mówić Sifo.

- W takim razie Sifo poproszę kubek tego wspaniale pachnącego napoju.

- To jest makkao – stwierdziła nabierając chochelką porcję napoju z stojącego nad ogniem kociołka. – Robi się go…

- Z jabłecznika, z dodatkiem miodu i przypraw korzennych – wpadłem jej w słowo.

- Jaśniepan już go kiedyś kosztował? Gdzie? Bo na pewno nie u mnie, a w Toprach tylko ja go sprzedaje.

- Babcia zawsze go robi na święta i zwykle udawało mi się wyżebrać kubek. Pod warunkiem, że rodziców nie było w okolicy.

- Wy ludzie macie dziwne podejście do alkoholu. Kubek czegoś tak słabego jak makkao nie zaszkodzi nawet dziecku.

- Na szczęście babcia jest elfką.

- Naprawdę? Nieczęsto spotyka się mieszane małżeństwa – stwierdziła podając mi kubek.

Miała rację. Małżeństwa międzyrasowe nawet w liberalnej Chottcie nie należą do częstych. Nie chodzi tu o uprzedzenia. Przynajmniej nie w mojej ojczyźnie, Republice i królestwie Ghora. Rewski odłam Tercyzmu w pełni popierał mieszanie się ras. Powód był inny. Elfy przeżywają średnio półtorej wieku, krasnoludy niewiele mniej. W porównaniu z nimi ludzie są bardzo podatni na mijający czas. Mało kto jest gotów wyjść za kogoś wiedząc, że najprawdopodobniej przeżyje go o kilka dziesięcioleci. W momencie ślubu babcia była po pięćdziesiątce, a dziadek ledwo przekroczył dwudziestkę. Mimo to on zmarł przed dwudziestu laty, a babcia mając sto dwadzieścia jeden lat na karku miała się świetnie.

Nie byłem w nastroju do takich myśli, więc odgoniłem je i zająłem się trzymanym w rękach kubkiem. Upiłem maleńki łyk gorącego napoju.

- Wyśmienity – oceniłem szczerze.

- Cieszę się, że jaśniepanu smakuje.

- Smakuje trochę inaczej niż babciny.

- Mam swój sekretny składnik.

- Jerzyny?

- Proszę, proszę Jaśniepan ma nie tylko świetny gust, ale też wyrobiony smak.

- Jestem też niezwykle przystojny i dobrze wykształcony – stwierdziłem poważnym tonem, przechodząc na Luggę, język używany w Republice.

Sifa parsknęła śmiechem. Momentalnie zakryła usta dłońmi, by stłumić chichot.

- Jaśniepan wybaczy  - odparła przepraszającym tonem w swoim rodzimym języku.

- O ile nie wyśmiałaś mojego oświadczenia o urodzie, to wybaczam. 

- Zapewniam jaśniepana, że nawet w Ili nie ma wielu bardziej interesujących młodzieńców. O tej dziurze nie ma nawet co wspominać. Gdybym się tu tak wygodnie nie urządziła, już dawno zostawiłabym tę dziurę za sobą. Tęsknie za porządnym miastem.

- Kopalno jest blisko.

- Kopalno… jaśnie pana wybaczy – przerwała nagle. Zajęci rozmową nie zauważyliśmy trzech klientów czekających grzecznie na swoją kolej. Sifo wręczyła każdemu po kubku, dostając w zamian garstkę miedziaków. Uświadomiłem sobie, że jeszcze nie zapłaciłem. No, ale nie zamierzałem przecież uciekać. Wypiję sobie spokojnie i zapłacę.

Przez głowę przeleciała mi myśl, że zmarnuję zbyt wiele czasu, ale odrzuciłem ją. Wypicie kilkoma łykami makkao tej klasy byłoby zbrodnią, no i rozmowa była całkiem przyjemna. Uznałem, że bez trudu zdążę znaleźć jakąś dziewczynę. Gładka gadka wsparta bogatym strojem powinna pomóc w przekonaniu jakiejś ślicznotki.        

- Kopalno to dziura tylko, że większa – stwierdziła Sifo.

- Jeśli dobrze pamiętam, to Ili jest dwukrotnie mniejsze od Kopalna – zauważyłem.

Jeden z popijających Makkao klientów słysząc obcą mowę obrzucił nas zaciekawionym spojrzeniem, ale nie zareagował w żaden inny sposób. Chotta to kosmopolityczny kraj. No i w Kopalnie i okolicach mieszka największa mniejszość krasnoludzka w kraju. Okoliczni mieszańcy są więc bardziej przyzwyczajeni do spotykania innych gatunków niż większość Chottyjczyków.

- Rozmiar to nie wszystko jaśniepanie – odparła ten zarzut. – W Kopalnie jest tylko jeden teatr z obsadą która znalazłaby zatrudnienie w średniej jakości teatrze w Republice.

- Obawiam się, że to nie jest specyfika Kopalna. Chottyjczycy niestety nie są narodem umiejącym docenić prawdziwą sztukę.

- Miałam nadzieję, że w innych częściach kraju jest lepiej.

- Teatr Królewski w Rzecku jest z tego co słyszałem jest naprawdę dobry. Podobnie jak Wielki w Jarosławcu, co mogę potwierdzić z osobistych obserwacji.  Wątpię jednak, by dorównywały Miejskiemu z Horbei. Podobnie jest na przykład z poezją. W Republice dobry poeta bez trudu utrzyma się z swojej twórczości. Tutaj większość traktuje swoją sztukę jako zajęcie dorywcze. Sam coś o tym wiem. Niedawno wybrałem kilkanaście moich najlepszych wierszy i chciałem je wydać. Żadna drukarnia nie chciała mi dać porządnych warunków. Wyjdzie więc na to, że sam zapłacę za druk kilku setek tomików i roześlę je po ludziach, którzy mają w tym kraju coś do powiedzenia w dziedzinie sztuki. Jeśli choć części z nich się spodoba i rozejdzie się to po środowisku, to może znajdę wydawcę na drugi tomik.

- Przystojny, wykształcony, mający dobry gust i w dodatku poeta. Co ktoś taki robi w tej dziurze?          

Nagle do głowy wpadł mi pomysł. Początkowo chciałem go odrzucić z racji prawdopodobnej różnicy wieku. Szybko doszedłem jednak do wniosku, że w stosunkach z innymi gatunkami nie ma co kierować się tym kryterium. Według elfich standardów zgrzybiały ludzki staruszek jest w sile wieku. Nawet jeśli Sifo ma pięćdziesiąt lat, to ciągle jest młodą kobietą. Jeszcze tylko dla pewności spojrzałem na jej prawą rękę. Nie dostrzegłem ślubnego tatuażu, który według elfiej tradycji powinien znajdować się na wierzchu dłoni. Nie było też małżeńskiej bransolety, wprowadzonej na dwa półwyspy przez krasnoludy.

- Chciałbym miło spędzić wieczór z kobietą dorównującą mi urodą. Ty Sifo spełniasz to kryterium.

- Dorównuję jaśniepanu tylko urodą? A intelektem to już nie? – spytała zaczepnie.

- Tego nie da się ocenić podczas krótkiej rozmowy.

- Zgrabna odpowiedź. Jeśli tylko jaśniepan poczeka, aż sprzedam całą makkaę, to jestem do jego dyspozycji.

- Daj mi trzydziestą.

Szybkim krokiem wróciłem do karczmy i poprosiłem karczmarza o pusty dzban. Nie był zachwycony, gdy usłyszał, że chcę pić cudzy trunek w jego lokalu, ale kilka drobnych monet rozwiązało sprawę.

- Poproszę do pełna – oświadczyłem stawiając naczynie na kramie.

- To będzie z piętnaście kubków – zaprotestowała.

- Przyszedłem z czterema kumplami. Jeśli oni też znajdą towarzyszki, to będzie nas wspólnie dziesiątka. Bez trudu damy sobie radą z taką ilością makkao.

- Proszę bardzo. Liczę sobie cztery miedziane grosze za kubek. Te piętnaście, plus jeden który jaśniepan wypił, to będzie łącznie sześćdziesiąt cztery grosze, a więc…

- Siedem srebrnych dziewiątaków i dwa miedziane grosze – uprzedziłem ją w obliczeniach.

- Umiem liczyć jaśniepanie – stwierdziła z obrażoną miną.

- Nie wątpię.

- To dobrze.

- Mam prośbę.

- Jaką?

- Skoro mamy spędzić razem ten wieczór, to może zrezygnujmy z tego jaśniepana.

- Więc się przedstaw.

- A nie zrobiłem tego? – zdziwiłem się.

- Nie.

- W takim razie proszę o wybaczenie. Stoi przed tobą Tosław Dąbek nowicjusz zakonu magów i największy przystojniak w tej części kraju.

- W takim razie przystojniaku pomóż mi posprzątać kram.

Makkao trafiło do dzbana. Kubki i kociołek zostały umyte i zamknięte w skrzyni pod kramem. Wypchana drobniakami sakiewka znalazła przytulne schronienie pod sukienką. Byliśmy gotowi.

W samą porę. Gdy weszliśmy do karczmy Żegota, Gniewosz i Felisław siedzieli już przy naszym stole Każdy w damskim towarzystwie. Żegota jakimś cudem przekonał jedną z szlachcianek, by się do niego przyłączyła. Pomogło pewnie znane nazwisko i chęć usłyszenia kilku anegdot, choć może lekko przestarzałych, z królewskiego dworu. Tak czy inaczej zgrabna blondynka zajmowała miejsce po jego prawicy i wydawała się z tego zadowolona. Gniewosz poszedł łatwiejszą drogą i zaczepili dziewczynę mniej szlachetnego pochodzenia. Jego łupem padła płowowłosa mieszczanka, niemal dorównująca mu wzrostem, a Gniewosz mierzy równo trzy łokcie. Wybranka Felisława była za to niską brunetkę, o kształtach które balansowały między apetycznymi krągłościami i pulchnością.

- Witamy naszego samochwałę – zawołał na mój widok Żegota.

- Człowiek o tylu talentach musiałby być niemową, by nie posądzano go o samochwalstwo.

Moje oświadczenie wywołało wybuch wesołości przy stole.

- Co do liczności tych talentów bym się spierał – stwierdził Żegota. – Jednak twojego gustu nigdy nie podważałem. Przedstawisz nam swoją piękną towarzyszkę.

- Poznajcie Sifo…

- Wanyiko – podpowiedziała.

- Wanyiko – powtórzyłem bez zająknięcia. – A ty Sifo poznaj Żegotę Boskiego, Gniewosz Miodnickego, Felisław Matkowskiego oraz…

- Dobrowoja Zagłębska – przedstawiła się szlachcianka.

- Gosława Sosna – dodała towarzyszka Gniewosza.

- Bożena Kwiatek – zakończyła prezentację pulchna brunetka.

- A co tam masz w tym dzbanie? – spytał Felisław.

- Makkao – stwierdziła Bożena pociągając nosem.

- No tak, ty nim handlujesz – dodała Dobrowoja.

- Tak jaśniepani.

Choć Żegota, Felisław i Gniewosz marudzili na temat niedostatecznych ich zdaniem przywilejów szlacheckich, to podobnie jak większa część chottyjsiej szlachty nie traktowała konwenansów towarzyskich zbyt poważnie.  Podczas naszych wspólnych wypadów z Władysławą i Tosławą nie mieli nic przeciwko, by te zwracały się do nich po imieniu. Jednak panna Zagłębska najwyraźniej nie miała zamiaru dopuścić do takiej poufałości i nie zaproponowała, by zwracać się do niej inaczej, niż nakazuje zwyczaj.  

- Gdzie Radek? – spytałem.

- W którejś z bocznych sal – odparł Żegota. - Ciągle się zbiera na odwagę, by zagadać do jakiejś dziewczyny.

- Zostały mu dwie trzydzieste – stwierdziłem patrząc na mój kieszonkowy zegarek.

- Na co? – spytała Sifo.

- Umówiliśmy się tutaj o dwudziestej piątej.

- Taka dokładność jest trochę podejrzliwa nie uważacie dziewczyny? – zwróciła się do Gosławy i Bożeny. – A co myśli o tym jaśniepani? – dodała patrząc na Dobrowoję.        

- Coś tu rzeczywiście śmierdzi – zgodziła się Gosława.

- Mam nadzieję, że to nic nieprzyzwoitego – dodała Zagłębska z lekkim uśmiechem.

- Zapewniam waćpannę i was dziewczyny, że nie macie czego się obawiać – stwierdziłem. – Przyszliśmy tu na tańca, a tańczyć samotnie się nie da. Mieliśmy małe wątpliwości, czy każdy z nas znajdzie damę gotową mu towarzyszyć i stąd narodził się niewinny zakład. Każdy z nas miał trzydziestnie na znalezienie partnerki do tańca.

- A gdyby nie znalazł? – spytała Dobrowoja.

- To musiałby szukać dalej, podczas gdy my zajmiemy się zabawą.

- Coś mi się zdaje, że waćpan nie jest do końca szczery.

- Jak może waćpanna tak mówić. Nasze intencje są czyste niczym śnieg – odparłem urażonym tonem, przybierając przy tym tak oburzony wyraz twarzy, że Sifo nie wytrzymała i parsknęła śmiechem. Reszta przyłączyła się do wesołości. Wyglądało na to, że niebezpieczeństwo wywołane moją gafą zostało zażegnane. Dziewczyny nie byłyby zachwycone, gdyby dowiedziały się, że są elementem konkursu.     

 - Radek idzie – zwołał Gniewosz.

- I chyba wziął sobie do serca moją radę – dodał Felisław.

Spojrzałem w kierunku, w którym spoglądali i stwierdziłem, że Felisław jest bliski prawdy. Nie nazwałbym może towarzyszki Radomiła brzydulą, ale do pięknych też nie należała. Z dwie dłonie przekraczała trzy łokcie wzrostu. Chuda jak szczapa. Mysie włosy sięgające do ramion. Z chudej, podłużnej twarzy najmocniej wybijał się spory, prosty nos. Usta miała duże, ale o wąskich wargach. Gdy Radomił coś do niej powiedział, zaśmiała się pokazując koński uśmiech. Krótko mówiąc, trudno było nazwać ją ładną. Miała coś jednak w sobie, chyba ten wesoły wyraz twarzy, który nadawał jej pewnego uroku.

- Nie kojarzę jej, a taką tyczkę bym zapamiętała – stwierdziła Gosława.

- Pierwszy raz ją widzę – odparła Bożena.

- Na pewno nie jest z żadnej z wsi mojej rodziny – dodała Dobrowoja.

- Zaraz się przekonamy kto to – skwitował Żegota.

- Hej braciszkowie, witam panie – zadudnił radośnie Radomił. – Pozwólcie, że przedstawię wam Grzymisałwę Malinę.

- Jak to się mówi, dziewczyna jak malina – palnął Felisław.

- Ano tak – odparła Grzymisława. – Niestety nie owoc tylko badyl.

Powiedziała to w taki sposób, że wszyscy jak na komendę parsknęli śmiechem. Wyglądało na to, że dzisiejsza partnerka Radomiła, ma sporo dystansu do swojego wyglądu.

Żegota dokonał prezentacji, po czym Radomił i Grzymisława usiedli.

- Makkao – ucieszyła się Grzymisława.

- Znasz ten napój? – spytała Sifo.

- Ostatnie pięć lat spędziłam z rodziną w forcie na granicy Republiki i Imperium.

- A coś ty tam robiła? – zdziwiła się Dobrowoja.

- Tatko jest kapitanem kuszników. Nie chciał mnie i mamy widywać raz na rok, więc ściągnął nas do siebie.

Zagłębska nie zareagowała na brak zwrotu typu „proszę jaśnie pani” w wypowiedzi Grzymisławy. Wysoka towarzyszka Radomiła może i pochodziła z prostego ludu, ale była też córką oficera, co zwyczajowo stawiało ją niemal na pozycji szlachcianki.

- Nie bałyście się?

- A czego tam się bać. Imperialni wolą trzymać się z dala od granicy, bo można strzałę zarobić. Tylko raz musiałyśmy się ewakuować. To było podczas ostatniego dużego ataku, trzy lata temu. Kiedy do fortu doszły wieści, że imperialni znów będą próbować zdobyć Republikę, to wszystkie kobiety i dzieci wysłano do Ili.

- Twój ojciec służył na froncie przez pięć lat bez przerwy? – zdziwił się Gniewosz. – myślałem, że tura trwa rok.

- Jakie tam pięć lat? – odparła Grzymisława. – Urodziłam się w koszarach w królestwie Ghora, a tatko służył tam już dwa lata. Kilka dziewiętni temu stuknęło mu dwadzieścia lat służby.

- I przez cały ten czas był na froncie?

- Tak chciał, ale ostatnio mu się znudziło. Chciał rzucić służbę, ale zaproponowali mu stanowisko zastępcy komendanta w tutejszych koszarach i wpisanie na listę awansów na pułkownika. Właściwie to obiecali mu, że jak za dwa lata pułkownik Władysław przejdzie na emeryturę, to dostanie jego stanowisko. Tatko przyjął ofertę i oto jesteśmy.

Jako że Bogoryja nie miała statusu wolnego miasta, porządku pilnowało tutaj wojsko. Na miejscowość tej wielkości powinna przypadać drużyna stróżów prawa, ale z jakiegoś powodu postanowiono urządzić tu największe koszary w Toprach. Stacjonowało tu pięć kompani odpowiedzialnych za utrzymanie spokoju i polowanie na bandytów w tej części gór. Tutejszy komendant w randze pułkownika nie tylko dowodził swoimi garnizonem, ale też sprawował zwierzchnictwo nad mniejszymi posterunkami rozrzuconymi po wschodniej połowie Toprów.

- My tu gadu gadu, a Makkao stygnie – stwierdziła nagle Sifo.

- Racja – zgodził się Felisław i wbił wzrok w dzbanek. Wystrzeliła z niego kula płynu, poszybowała nad stołem i wlała się do kubka Bożeny.

- Magia nie służy do zabawy – zganił go Radomił.

- Nie marudź – odparł Felisław i błyskawicznie napełnił pozostałe kubki.

Wypiliśmy pierwszą porcję i dolewkę, po czym ruszyliśmy w tany. Sifo okazała się świetną tancerką zwinną i pełną gracji.

- Dawno się tak nie bawiłam – oświadczyła lekko zdyszana, gdy po kilku tańcach wróciliśmy na nasze miejsca. Kompania Żegoty i ich dziewczyny już tu czekała rozprawiając z zapałem o wyższości jednego tańca nad drugim.

- Twierdzę i twierdzić będę, że nic nie przebije przytulaśnego – oświadczył Gniewosz.

- A ja się z waćpanem nie zgadzam – stwierdziła Dobrowoja – To taniec dobry dla zakochanych, którzy są spragnieni swoje bliskości. Gdy ludzie słabo się znają, to takie tance ledwo uchodzą dobremu obyczajowi. Niejedna co bardzie zasadnicza szlachcianka powie, że przytulaśnego można tańczyć wyłącznie z mężem, ewentualnie z narzeczony.

- Ja tam wolę skakanego – wtrąciła Sifo.

- Zbyt frywolny – oceniła Zagłębska.

- Przecież jaśniepani go przed chwilą tańczyła.

- Każdy może sobie pozwolić na frywolność, byle w granicach dobrego smaku.

- No to jaki taniec najbardziej lubi jaśniepani?

- Dla damy najlepsze są krasnoludzke tańca takie jak Pinddir i Gangbar. 

- Jeśli waćpanna chcę to zapytam grajków, czy znają któryś z tych utworów – zaproponował Żegota.

- Znają i to w kilku wersjach.

- No to gdy znów ruszymy w tany, trzeba będzie oba te tańce zmówić.

- To bardzo uprzejme z strony waćpana.

Ja nie brałem udziału w rozmowie. Przyglądałem się tańczącym, a w szczególności Radomiłowi i Grzymisławie. Orkiestra grała teraz Madharini, taniec pochodzący z Republiki i w Chottcie potocznie nazywany Kręciołkiem. Nazwę te zawdzięczał temu, że przez większą jego cześć partnerzy trzymali się za ręce i wirowali wokół siebie. A ta dwójka wirowała z wielkim zapałem, wprowadzając niemałe zamieszanie na parkiecie, gdy pozostali tancerze starali się uniknąć stratowała. Tamci zdawali się wcale nie zwracać uwagi na innych. Grzymisława odrzuciwszy głowę do tyłu śmiała się radośnie, a Radomił wpatrywał się w nią z zachwyconym wyrazem twarzy. Wydać partnerka z jakiegoś powodu wyjątkowo przypadła mu do gustu.   

Muzyka umilkła, a grajkowie odłożyli instrumenty i skierowali się w stronę zarezerwowanej dla nich ławy, by posilić się przed następnym występem. Radomił i Grzymisława stali jeszcze przez chwile na pustoszejącym parkiecie, jakby nie mogli uwierzyć, że czas na przerwę. W końcu mój wielki przyjaciel powiedział coś do swojej partnerki i skierował się w stronę baru. Ona zaś ruszyła do naszej ławy. W pewnym momencie zatrzymała się, by przepuścić grupę mężczyzn, którzy dopiero co weszli do lokalu. Minęli ją i rozsiedli przy stole pod ścianą. Ostatni jednak odłączył się od towarzysz. Niewysoki chudzielec z twarzą usiana pryszczami stanąwszy przed Grzymisławą powiedział gromko:

- A skąd się tu tyczko wzięła? – głos miał cienki i piskliwy.

- Miękki odczep się od niej – zawołał jeden z jego towarzyszy.

- Właśnie Wacek – dodał drugi. – Daj spokój pani.

- Jakiej tam pani – tamten niemal krzyczał swoim piskliwym głosikiem, zwracając na siebie uwagę siedzących na sąsiednich ławach. – Przecież to, cycków wcale nie ma. Gęba taka, że bym raczej powiedział, chłop ubrał się w babskie ciuchy.       

- Zaraz mu przypieprzę – stwierdził Gniewosz wstając.

Nie wątpiłem, że byłby do tego zdolny. Choć liczył sobie trzy łokcie wzrostu to wydawał się sporo niższy, a to z powodu wyjątkowo szerokich barów i beczkowatej piersi. Do Radomiła sporo mu brakowało, ale śmiało mógł ubiegać się o drugie miejsce w konkursie na najsilniejszego nowicjusza. Na pięści też mało kto umiał mu strzymać. Niewielkiego chama rozniósłby w mgnieniu oka. I tak by się pewnie stało, gdybym nie zauważył wracającego Radomiła i w głowie nie zaświtałby mi pewien koncept. Wielkolud zachodził krzykacza od tyłu, tak że tamten nie mógł go zobaczyć. Po spokojnej twarzy Radomiła można było poznać, że jeszcze się nie zorientował w sytuacji, ale to musiało się zaraz zmienić. Złapałem więc Gniewoasz za ramię i gestem wskazałem mu Radomiła. Od razu pojął o co chodzi, podobnie zresztą jak reszta siedzącego przy stole towarzystwa. Z zainteresowaniem wpatrywaliśmy się w nieświadomego niczego chama.

- Po coś ty tu przyszła? – ciągnął tamten. – Nie myślisz chyba, że spodobasz się jakiemuś prawdziwemu mężczyźnie.

- Nie wiem – odparł zafrasowanym tonem – No, ale pan tego pewnie też nie wie co lubią prawdziwi mężczyźni.

- A niby dlaczego tyko jedna – obruszył się tamten.

- Wołają pana Miękki Wacek, głos ma pan cieniutki, myślałam – urwała jakby zakłopotana.

- Co myślałaś?

Zakłopotanie na twarzy Grzymisławy było tak widoczne, że po prostu musiało być udawane.

- No wie pan – bąknęła i znów urwała.

Wskazała jego krocze po czym wykonała palcami gest jakby cięła coś nożyczkami.

Okoliczne stoły, nie wyłączając naszego wybuchły śmiechem. Najwyraźniej jedynie chudzielec nie zorientował się na czym polega kpina. Zdezorientowany rozglądał się dokoła.

- Ona myśli, żeś kastrat – krzyknął ktoś.

Cham poczerwieniał w jednej chwili.

- Ty pizdo jedna – wydarł się na cały głos.         

Wybrał na to jednak fatalny moment, ponieważ Radomił właśnie stanął za jego plecami. Mój wielki przyjaciel bez namysły palnął otwartą dłonią chama w ucho tak mocno, że ten aż się zatoczył.

- Ty skurwy… - wrzasnął uderzony obracając się i urwał, orientując się, że stoi twarzą w twarz, czy raczej twarzą w pierś z kimś kogo lepiej nie obrażać. Radomił przecież nawet w dobrym humorze miał aparycję kogoś, kogo nie chciałoby się spotkać w ciemnym zaułku. Teraz jednak zmarszczył brwi i zacisnął szczęki, a z jego twarzy zniknęła cała łagodząca ją pogodność. Nic więc dziwnego, że oblicze krzykacza przybrało kolor zbliżony do mleka, a on sam dał krok w tył. Drugiego już nie zdążył, bo mój wielki przyjaciel capnął go za koszulę na piersi i bez widocznego wysiłku uniósł jedną ręka na wysokość oczu.

- Puść mnie – pisnął tamten wierzgając. Strach sprawił, że jego głos stał się jeszcze bardziej piskliwy.

- Ta pani jest ze mną – oświadczył Radomił. – A ty ją obraziłeś.

Pierwsze zdanie wypowiedział jeszcze normalnie, spokojnym, przyjaznym tonem. Jednak w drugim jego i tak mocny, głęboki głos nabrał tego dziwnego brzmienia kojarzącego mi się z odległym uderzeniem pioruna. Tak jak w gromie były w nim wibracje wyczuwalne nie tylko uchem, a całym ciałem. Choć Radomił nie krzyczał, to sam ten ton przenikał do szpiku kości i budził prawdziwie pierwotny strach. Tak jakby człowiekowi prosto w twarz ryknął niedźwiedź. Znałem to brzmienie i podobnie jak wszyscy, którzy choć raz je usłyszeli, miałem nadzieję, że nigdy nie będzie spowodowane przez moją osobę. Zwiastowało ono nadchodzącą niczym burza falę wściekłości. Żegota nazwał go kiedyś wulkanem. Tak jak ognista góra potrafi całymi wiekami zachować spokój, a gdy wybuchnie, jest w stanie niszczyć całe miasta. Tak nasz wielkolud będąc niezwykle łagodny z natury, denerwował się rzadko, ale gdy już to robił, to na całego. Miano to pasowało tym bardziej, że według ksiąg wulkany wydawały dźwięki podobne do grzmotów towarzyszących burzy. W całej nasze już ponad trzyletniej znajomości tylko raz widziałem jak stracił nad sobą panowanie. Było to w pierwszych dniach naszego pobytu w klasztorze, jeszcze przed przyjęciem święceń nowicjackich. Pewien piątoroczniak uznał wyjątkowo wyrośniętego nowego za świetny cel do zaczepki. Jego prowokacje długo trafiały na mur niewzruszonego spokoju, aż wreszcie podżegacz zmienił taktykę i obrał za cel drwin rodzinę Radomiła. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem ten dziwny, zdający się nie pochodzić z ludzkiej krtani ton. Tamten uznał to za dobry znak i w szczególnie nietaktowny sposób wyraził się o matce Radomiła. Wtedy wulkan wybuchł. Walka była krótka, a pod jej koniec trzeba było czterech nowicjuszy, wszystkich z starszych roczników, by oderwać Radomiła od jęczącej ofiary.  Za złamanie szczeki i kilku żeber starszemu koledze Radomił dostał jedynie słowną naganę. Wykręcił się tak tanim kosztem głownie dzięki zeznaniom świadków, opisujących zgodnie z prawdą całą sytuację.  Starszy mag Bratomir Muzykant piastujący stanowisko opiekuna nowicjatu, uznał, że przy tak chamskiej prowokacji utrata panowania nad sobą jest zrozumiałą, choć godna pożałowania. Zaznaczył też, że drugi raz oka nie przymknie. Nie było jednak takiej potrzeby, bo drugi raz nigdy nie nastąpił. Za każdym razem, a zdarzało się to niezmiernie rzadko, gdy w głosie Radomiła pojawiało się brzmienie burzy wszyscy robili wszystko, by irytacja wielkoluda nie zamieniła się w wściekłość.

Teraz też byłem przekonany, że krzykacz będzie mieć dość rozumu w głowie, by grzecznie przeprosić i błagać o przebaczenie. Jednak nie dano mu takiej szansy. Rozległo się szuranie odsuwanych ław i nagle spora część mężczyzn w sali stała.

- Będą kłopoty – pisnęła przestraszonym tonem Bożena. – Wacek pracuje w dokach, tak jak ci wszyscy. Tego błazna nikt właściwie nie lubi, ale swojemu krzywdy zrobić nie dadzą.

Jakby na potwierdzenie jej słów z tłumu robotników wystąpił mężczyzna, który w każdej innej sytuacji mógłby uchodzić za kolosa. Jednak stojąc naprzeciw wyższego o pół głowy Radomiła, nie robił tak imponującego wrażenia jak zwykle. Najwyraźniej nie przejmował się tym, że prawdopodobnie pierwszy raz w dorosłym życiu stanął naprzeciw większego od siebie przeciwnika. Ufał pewnie wsparciu stających  za jego plecami towarzyszy. Splótł sękate łapska na szerokiej piersi i powiedział:

- Puść na Wacka, póki proszę po dobroci.

Skrzywiłem się. Groźba była najgorszym wyborem. Nawet mocno zirytowany Radomił był zwykle skłonny do kompromisu. Prób zastraszenia jednak nie trawił. Podobnie jak sytuacji, gdy ktoś kto do tego nie miał prawa, próbował mu rozkazywać. Może było to spowodowane niskim pochodzeniem i nagłym awansem. Może po prostu mój wielki przyjaciel miał taki charakter. Tak czy inaczej wiedziałem, że teraz nie ustąpi. W jego mniemaniu ocierałoby się to o tchórzostwo. Może gdyby był w dobrym humorze, spróbowałby załagodzić spór, ale teraz nie było na to szans. Słowa potężnego dokera wywarły jedynie ten skutek, że wściekłość Radomiła urosła do poziomu zagrażającego wybuchem.

- A jeśli nie puszczę? – spytał.

- To cię zmuszę, a potem wywalę ciebie i tą twoja chudą pindę z naszego…

Nie dokończył, bo Radomił puścił krzykacza, czy raczej cisnął nim w tłum dokerów, obalając dwóch z nich. Nim ktoś zdążył choć krzyknąć pięść Radomiła wylądowała na szczęce wielkiego dokera. Oczy tamtego uciekły w głąb czaszki, a nogi mu ugięły się i padł roztrącając towarzyszy. Tamci potrzebowali krótkiej chwili, by zrozumieć co się dzieje, po czym niczym morska fala runęli na naszego wielkoluda.

Żegota zareagował błyskawicznie. Wskoczył na stół i zagrzmiał:

- Panowie bracia, bić chamstwo – po czym rzucił się na pomoc Radomiłowi, a Gniewosz i Felisław poszli za jego przykładem. Szlachta do której skierowane były słowa Żegoty nie potrzebowała dalszej zachęty. Tak jak w wielu krajach tak i w Chottcie duch szlachecki w gorącej wodzie jest kąpany i nie trzeba go długo namawiać do bitki. Teraz zerwali się z ław i ruszyli do walki z radosnymi okrzykami na ustach.

- A waćpan co tak siedzi? – Spytała mnie Zagłębska.

Zakląłem w  myślach. Znałem swoje umiejętności bojowe i wiedziałem, że jeśli wezmę udział w burdzie, to najpewniej oberwę. Z drugiej strony jeśli nie wezmę, to tylko utwierdzę swoją opinię mięczaka i stracę tą niewielką ilość szacunku, jaką może mieć kujon w towarzystwie miłośników wysiłku fizycznego. Gdyby choć można było użyć magii. To niestety nie wchodziło w grę. Przełożony zakonu nie byłby zachwycony, gdyby doszły do niego wieści o użyciu magii w karczemnej zadymie i dałby to odczuć winnemu bardzo dotkliwie. Nie mówiąc już o tym, że w ogniu walki łatwo o błąd, a przy siłach tak potężnych jak magia, nawet najmniejsza omyłka może skończyć się czyjąś śmiercią.

Jęknąłem bezgłośnie, wstałem z ławy i ruszyłem w stronę walczących. Z pewną rezygnacją stwierdziłem, że nawet przy wsparciu szlachty dokerzy mają nad nami dwu-trzykrotną przewagę liczebną, a najmniejszy z nich jest z całą pewnością sporo większy ode mnie.

Na razie nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Wykorzystałem to. Klepnąłem w ramie dokera, który aktualnie nie miał żadnego przeciwnika. Tamten się obrócił, a ja nie dałem mu czasu na żadną reakcję. Choć walki wręcz nie cierpię, to jednak nie da się jej ćwiczyć przez ponad trzy lata, a jako nowicjusz musiałem to robić i nie nabrać trochę wprawy. Moje ciosy może nie mają takiej mocy jakbym chciał, ale za to są szybkie i celne. Teraz trafiłem pięknym prostym prosto w nos przeciwnika. Wykorzystałem moment oszołomienia, przyskoczyłem do niego, złapałem za koszulę, wpakowałem kolano w klejnoty. Szarpnąłem, a gdy się zgiął poprawiłem drugim w żołądek. Przeciwnik wylądował na deskach. Walka niezbyt elegancka, ale taka też być miała. Już na pierwszych zajęciach zakonny trener przedstawił nam prostą zasadę. Zawsze należy dostosowywać reguły do warunków. Nikt nie oczekuje zachowania rycerskiego kodeksu w karczemnej burdzie, więc go nie stosuj. Nie walcz czystko jeśli nie musisz, bo to tylko obniża twoją skuteczność i zwiększa prawdopodobieństwo porażki.

Obrzuciłem wzrokiem pole walki. Wyglądało na to, że Gniewosz miał spore kłopoty. Jeden z dokerów zdołał zajść go od tyły i zarzucić ramię na szyję. Gniewosz próbował się uwolnić, jednocześnie oganiając się od innego dokera, który korzystając z częściowego unieruchomienia przeciwnika zasypywał go ciosami. Przyskoczyłem od tyłu do szamoczącej się trójki, wziąłem zamach i kopnąłem ile sił w nodze. Moje modne trzewiki nie mają może ciężaru popularnych w Chottcie buciorów, ale są za to wyposażone w solidną szpiczastą końcówkę. Teraz ten szpic wylądował celnie między pośladkami trzymającego Gniewosza dokera. Tamten kwiknął niczym zarzynany prosiak i łapiąc się za siedzenie wyskoczył pod sufit. Gniewosz błyskawicznie skorzystał z odzyskanej swobody ruchów. Z łatwością uchylił się przed ciosem drugiego dokera, po czym zgiął go w pół ciosem w żołądek, wyprostował podbródkowym i powalił sierpowym. Nim tamten zdążył upaść, Gniewosz obrócił się, złapał ciągle trzymającego się za zadek i podskakującego dokera za koszulę na piersi, po czy wymierzył serię koniaków kolanem w brzuch.

- Dzięki Tosiek – rzucił z szerokim uśmiechem na twarzy puszczając bezwładnego przeciwnika.

Uznałem, że mogę się już wycofać w walki. Pokonałem półtorej przeciwnika, czyli o półtorej więcej niż ktokolwiek by się spodziewał. To powinno wystarczyć, by nikt nie miał do mnie pretensji. Niestety łatwo powiedzieć, trudno zrobić. Jakimś sposobem znalazłem się w samym centrum burdy i nie mogłem wymknąć się niezauważony. Nie zrobiłem trzech kroków, a już ruszył na mnie wysoki, potężnie zbudowany doker. Szans na ucieczkę nie było. Bez trudu uniknąłem jego powolnego, sygnalizowanego ciosu, po czym sam wymierzyłem kilka. To było tak, jakbym uderzał w dębową deskę. Znałem to uczucie z treningów z Radomiłem. Szybciej padłbym ze zmęczenia niż mój wielki przyjaciel zaczął odczuwać moje ciosy jako coś więcej niż drobny dyskomfort. Doker nie mógł być aż tak wytrzymały, ale nie musiał. Wystarczyło to, że biłem za słabo, by go powstrzymać, a mu wystarczy jeden celny cios. Cofałem się, rozpaczliwie unikając potężnych kułaków próbujących strącić mi głowę z ramion. To nie mogło trwać jednak wiecznie i nie trwało. Pięść dokera jedynie otarła się o moje czoło. Gdyby trafił porządnie, to padłbym bez przytomności. To zahaczenie wystarczyło jednak bym zobaczył gwiazdy i wylądował na podłodze.   Doker wyrósł nade mną i uniósł nogę jakby chciał wdeptać moją twarz w parkiet. Szarpnąłem się i udało mi się uniknąć buta, który huknął tuż przy moim uchu. Doker jednak znów uniósł nogę. Nie zdążył jednak jej opuścić. Nie wiadomo skąd na jego plecach znalazła się Sifo. Elfka jedną ręką wczepiła się w włosy dokera, a drugą przeorała mu twarz, zostawiając cztery krwawe krechy. Doker wrzasnął wściekle i spróbował zerwać napastniczkę z pleców. Ta jednak silnie wczepiła się w jego włosy, ciągle orając mu pazurami twarz. Udało mi się wstać w chwili, gdy doker poszedł po rozum do głowy i z rozpędem uderzył plecami w ścianę. Sifo jęknęła i półprzytomna odpadła od swojej ofiary. Doker najwyraźniej był już zbyt wściekły, by zrozumieć że wygrał i nie miał zamiaru odpuścić ogłuszonej przeciwniczce. Stanął nad nią i z rozmachem kopnął w brzuch. Sifo wrzasnęła.

To musiał być instynkt, bo na pewno nie byłem w stanie myśleć tak szybko. Wskoczyłem na nas stół, w biegu łapiąc dzban z którego piliśmy mokkao. Wybiłem się i oburącz rozbiłem naczynie na czaszce gotującego się do drugiego kopnięcia dokera. Tamten zwalił się bez jednego jęku, pechowo lądując na zwiniętej w kłębek Sifo.  Byłem jednak tak nabuzowany, że niemal nie poczułem, gdy zwlekałem z niej ciężkie cielsko.

- Sifo, żyjesz? - spytałem bliski paniki pochylając się nad nią.

- Co za bydlak – jęknęła słabo.

Pomogłem jej usiąść i oprzeć się o ścianę.

- Daj mi chwilę – poprosiła już pewniejszym głosem.

Wyglądało na to, że jednak nic jej nie jest. Elfy może i wyglądają krucho, ale są zadziwiająco wytrzymałe. Uspokojony wyjrzałem za stołu i przyjrzałem się walczącym. Od razu rzucił się mi  w oczy wyrastający wysoko ponad tłum Radomił. Wokół niego zebrały się ostatki naszych. Dostrzegłem Gniewosza i Felisława, do tego jeszcze kilku szlachciców. Grupka otoczona była przez przeważające siły dokerów. Żegoty nigdzie nie widziałem. Albo leżał gdzieś pośród zaścielających podłogę ciał, albo też nie byłem w stanie wyłowić niewiele większego ode mnie kolegi z kłębowiska walczących. Wyglądało na to, że przewaga liczebna robiła swoje i dokerzy niedługo zwyciężą. Choć nie było to takie pewne. W przypadku Radomiła wszystko było możliwe. Uznałem, że nie ma sensu iść im z pomocą i tak nie przebiłbym się przez pierścień dokerów. W dodatku nie mogłem przecież zostawić rannej dziewczyny samej. Dobrowoja, Gosława i Bożena zdążyły się ulotnić, więc nie mogłem poprosić ich o pomoc. Obowiązek nakazywał mi zostać w ukryciu.

Ponownie spojrzałem na Sifo.

- Chyba nic mi nie jest – stwierdziła.

Jednak kiedy dotknęła swojego brzucha, skrzywiła się.

- Co za bydlak – rzuciła po raz drugi.

Nim zdążyłem jakoś to skomentować, tumult spotęgował się w dwójnasób. Znów wyjrzałem za stołu i to co zobaczyłem nie spodobało mi się w najmniejszym stopniu. Przez drzwi wlewali się wojskowi, sądząc po mundurach miecznicy. Ci byli jednak uzbrojeni w pałki i już robili z nich użytek. Wychodzili najwyraźniej z założenia, że najlepszym sposobem na  zakończenie zamieszek jest pozbawienie przytomności wszystkich jej członków. Noc w areszcie nie była tym na co miałem ochotą, więc pośpiesznie pchnąłem Sifo w stronę przejścia między ścianą a barem. Zgarnąwszy z stołu mój kapelusz i ruszyłem za nią na czworakach. Karczmarz już otwierał usta, by nas przegonić, ale ciśnięty srebrny grosz skutecznie go uciszył.

- Jest tu jakieś tylne wyjście? – spytałem.

- No nie wiem – odparł tamten obracając w palcach monetę.

Klnąc pod nosem, rzuciłem mu całą sakiewkę. Karczmarz wyszczerzył zęby, po czym otworzył klapę w podłodze.

- Tam jest woda – zaprotestowała Sifo.

Mnie to jednak nie przeszkadzało. Błyskawicznie stworzyłem powietrzny podest i zeskoczyłem na niego. Na twarzy elfki najpierw pojawiło się zdziwienie a potem zrozumienie. W mgnieniu oka wylądowała koło mnie.

- Co zrobimy z tak ciekawie zaczętym wieczorem? – spytała chwilę później, gdy staliśmy bezpiecznie po drugiej stronie rzeki. 

Po głowie chodził mi pomysł na bardzo przyjemne baraszki, ale coś mi mówiło, że Sifo nie miała na nie ochoty. Mój instynkt względem kobiet jak dotąd mnie nie zawiódł, więc zamierzałem mu zaufać po raz kolejny. Gdybym miał obstawiać, powiedziałbym, że Sifo spodziewa się propozycji seksu. Ma jednak nadzieję, że go nie zaproponuję i jeśli to zrobię, to stracę sporo w jej oczach. Oczywiście mogłem się mylić i elfka czekała tylko, by zrzucić ciuchy. Jednak co się odwlecze, to nie uciecze. Jeśli Sifo ma ochotę na baraszki, to prawdopodobnie jakoś to zasugeruje. Jeśli nie ma, to ich propozycja może zepsuć rodzącą się dopiero znajomość, a muszę przyznać, że elfka wydawała mi się wyjątkowo interesującą osóbką.

- Głodna? – spytałem.

- Zanim zaczęła się ta cała awantura, miałam zamiar naciągnąć cię na kolacje.

- To co powiesz na odwiedziny w „Łuczniczce”. To naprawdę dobry lokal.

- Jeśli nie masz nic przeciwko, to wolałabym jakieś mniej ekskluzywne miejsce. Byłeś kiedyś w karczmie „Pod lipami”?

- Nie. Gdzie to jest?

- W Lipowie – to wieś jakąś milę stąd w dół rzeki. Tamtejsza gospodyni mogłaby gotować na królewskim dworze, a ceny są niskie. To chyba ważne dla kogoś kto stracił przed chwilą sakiewkę. 

- Przezorny mężczyzna nigdy nie trzyma wszystkich pieniędzy w jednym miejscu – stwierdziłem klepiąc się po pasie. Zamawiając go zażyczyłem sobie, by był wyposażony w dziewięć ukrytych kieszonek, każda idealnie nadawała się, by umieścić w niej srebrnego grosza. 

- Ruszamy?  - spytała.

- Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem – odparłem tworząc powietrzny podest. Chwilę później szybowaliśmy w dół rzeki.

        

 

Leżałem na plecach, unosząc się na powierzchni stawu. Górskie strumienie cechują się zwykle chłodną wodą, jednak jeziorko powstałe na tym miało ją całkiem ciepłą. Spowodowane to było prawdopodobnie tym, że bijące staję wyżej źródło, dawało początek raczej strudze niż rzece. Jedynie niewielka ilość zimnej wody, która mogłaby wychłodzić nagrzane od słońca jeziorko, spadała tu zgrabnym łukiem z urwiska. A słonko pięknie grzało przez większą część lata i początek jesieni. W całym moim życiu nie zdarzyło się chyba, by o tej porze roku człowiek szukał ochłody w kąpieli. Nie narzekałem jednak. Zdecydowanie bardziej wolę ciepło od mrozu. Pływać też lubię. Zwłaszcza w dobrym towarzystwie. Spojrzałem na sąsiadujący z jeziorkiem niewielki sad. Między jabłoniami biegła ubrana jedynie w bieliznę Sifo. Kusa koszulka, której używała zamiast stanika była przemoczona i przyklejała się do ciała, prezentując niewielkie, ale kształtne piersi. Jeziorko, sad, stojący za nim niewielki dom, właściwie cała dolinka należała do elfki. Może to skrzywienie wynikające z pochodzenia z kupieckiej rodziny.
Może po prostu jestem ciekawski. Tak, czy inaczej finanse Sifo budziły moje zainteresowanie. Nie mogłem dojść do tego jak prosta dziewczyna zarobiła na taki kawałek ziemi. Wszelkie moje wyliczenia wskazywały też, że nie może zarabiać dość, by utrzymać poziom na którym żyje. Sprzedaż kotła Makkao każdego wieczora nie przynosiła wielkiego zysku, jeśli weźmie się pod uwagę cenę składników i ilość pracy potrzebną do zrobienia napoju. Zwłaszcza, że zapasów wystarczało jej jedynie na pół roku. Gdy kończyło się Makkao, handlowała koronkami, wyszywanymi chusteczkami i narzutami, które sama wytwarzała. Jednak biorąc pod uwagę tak ilość jak cenę jej produktów, zarabiała dość, by wieść skromne życie, a nie żyła skromnie. Jej dom był urządzony ze smakiem, który choć nie był ostentacyjny, wymagał sporych pieniędzy. Podobnie jej ubrania. Skromne i nierzucające się w oczy, ale wykonane z naprawdę dobrych materiałów. To były tylko dwa przykłady, ale obserwując Sifo szybko można było dojść do wniosku, że pieniądze nie są dla niej zmartwieniem. Jedynym wyjątkiem były nasze wypady. Z jakiegoś powodu nie pozwalała się zabrać do żadnego porządnego lokalu. Mimo, że lubiła sztukę, zwłaszcza teatr, nie dała się zaprosić na żadne przedstawienie. Wolała pójść do jakiejś niewielkiej oberży na uboczu, albo wręcz zrobić sobie piknik gdzieś na łące. Zabranie jej na przedstawienie, albo wystawę malarską sprawiłoby mi wielką przyjemność. Sifo mimo, jak się zdawało, prostego pochodzenia posiadała  dużą wiedze o sztuce i lubiła o niej dyskutować. Miałem chęć omówić z nią jakieś artystyczne wydarzenie, w którym wzięlibyśmy udział. Nie zamierzałem jednak marudzić, ani jej namawiać. Umiem rozpoznać kategoryczną odmowę. Po co psuć nowo powstałą przyjaźń. No właśnie przyjaźń, bo nasza znajomość nie wykroczyła poza normy przyjaźni. Mimo że miałem olbrzymią chęć wylądować z elfką w łóżku, nie odważyłem się nawet na najdelikatniejszą sugestię. Byłem niemal pewien, że jakakolwiek próba zmiany naszych relacji na bardziej zażyłe, nie spotka się z ciepłą reakcją Sifo. Niemal, bo dostrzegałem pewne sygnały świadczące o tym, że się jej podobam. Były jednak wyjątkowo delikatne i szczerze mówiąc nie byłem w stanie stwierdzić, czy wynikają z czystej sympatii do mojej osoby, czy z zainteresowaniem wprowadzenia naszej znajomości w bardziej intymne rewiry. Nie zamierzałem jednak zaprzątać sobie tym głowy. Jeśli Sifo naprawdę ma na mnie ochotę, to niech okaże to wyraźniej. Jeśli tego nie zrobi, jej strata. Ja nie będę rozpaczał i to nie tylko z tego powodu, że niewiadomy wiek elfki budził pewien dyskomfort. Może to głupie, ale po prostu czasami dziwnie się czułem traktując jak rówieśniczkę kogoś, kto może być trzykrotnie starszy ode mnie. Puki jednak nasze relacje były jedynie przyjacielski, ten niepokój nie doskwierał mi specjalnie. Może to nawet dobrze, że nie posunęliśmy się dalej. Samo towarzystwo Sifo sprawiało mi dużą przyjemność, a co do spraw damsko męskich, nie żyłem przecież w celibacie. Dzięki swoim nieprzeciętnym zdolnością naukowym mogłem w przeciwieństwie do większości nowicjuszy bawić się każdego dziewiątego od świtu do późnej nocy. Podczas gdy inni nadganiali naukę, ja wybierałem się na spotkanie z Sifo i spędzałem w jej towarzystwie czas do obiadu. Potem ona zajmowała się swoimi sprawami, a ja ruszałem na miasto z Radomiłem, Żegotą, Felisławem i Gniewoszem. Cel tych wypraw był prosty. Zdobyć damskie towarzystwo, najlepiej takie które nie stroni od łóżkowych uciech. To znaczy był to cel czterech z nas, a to dlatego…

- Uwaga – radosny krzyk przerwał moje rozmyślania.

Spojrzałem na szczyt mierzącej dobre dwadzieścia łokci, wznoszącej się nad jeziorkiem skarpy akurat w momencie, gdy jej krawędź przekroczyły w pędzie dwie wysokie postacie. Śledziłem wzrokiem jak spadają i z pluskiem przebijają powierzchnię wody. Głębokość jeziorka spokojnie pozwalała na podobne zabawy, o ile ktoś miał ochotę przebijać się do zalegającej przy dnie chłodniejszej wody.

Pierwsza wypłynęła Grzymisława, by po chwili wystrzelić nad powierzchnię, gdy wynurzający się Radomił wziął ją na barana.

- Ładnie to tak – zaśmiała się i uderzyła go otwartą dłonią w czubek głowy.

Radomił zamiast odpowiedzieć, zacisnął palce na jej nogach i dał nura w głąb jeziorka. Nie zdążyła nawet pisnąć, nim woda zamknęła się nad jej głową.

- Dobrana z nich para – stwierdziła Sifo, która zdążyła rozłożyć się na brzegu i grzała się słońcu.

Nie mogłem się z nią nie zgodzić. Tamto pierwsze niezbyt udane spotkanie, było początkiem czegoś większego. Interwencja Grzymisławy co prawda nie uratowała Radomiła i reszty biorących po jego stronie udział w burdzie od aresztowania. Głównie dlatego, że była spóźniona. Na samym początku rozróby Grzymisława próbowała rozdzielić walczących. Zyskała tylko tyle, że została odepchnięta przez jednego z dokerów. Upadła, uderzyła głową o ławę  i straciła przytomność. Ocknęła się jednak dostatecznie wcześnie, by wybłagać u ojca nieinformowanie klasztoru o całym zajściu. Dużą rolę odegrał tu fakt, że cała bijatyka miała swoje początki w obronie dobrego imienia Grzymisławy. W końcu doszło do ugody i spawa skończyła się kilkoma trzydziestniami spędzonymi w celi i grzywną.

Jednak nawet bez oficjalnego zawiadomienia, informacja o utarczce doszła do klasztoru i przełożony zażądał nazwisk aresztowanych nowicjuszy. Na moje szczęście mnie na tej liście nie było, ponieważ wśród licznych kar, był zakaz opuszczania klasztornych terenów przez trzy następne dziewiętnie. Świeżo rodząca się znajomość z Sifo mogłaby nie przetrwać tak długiej rozłąki na samym jej początku.

Między Radomiłem i Grzymisałwą mogłoby być podobnie, gdyby nie to, że krótka znajomość wzbudziła w nich tak silną wzajemną fascynację.  Postanowili obejść zakaz i trzy następne dziewiąte spędzili razem, spacerując po klasztornych terenach. W czwartą Radomił przetrwał obiad z rodzicami Grzymisławy. Potem poszło już z górki. Nie ulegało wątpliwości, że mój olbrzymi przyjaciel zakochał się po czubki uszu. Ten jego nieustannie dobry humor, będące zbrodnią na muzyce próby nucenia, czy cielęce oczy, które robił na samą wzmiankę o Grzymisławie. Mój olbrzymi przyjaciel zdawał się wprost promienieć szczęściem. Ja sam miałem drobne wątpliwości względem jago ukochanej. Nie chodziło mi bynajmniej o wygląd. Jak to mówią, liczy się wnętrze, a jeśli to wnętrze jest ładnie opakowane to to tylko dodatkowy plus. Chodziło mi o zachowanie Grzymisławy. Niewątpliwie lubiła Radomiła. Cieszyła się jego obecnością. Można powiedzieć, że do niego lgnęła. Jednak coś było nie tak. Jakieś subtelność w zachowaniu, jakaś niepewność, poczucie winy. Nie wiem. Może po prostu była nieśmiała. Może jeszcze nie była pewna, co czuje do tego wielkoluda. Może po prostu  nie mogła uwierzyć, że trafił jej się tak interesujący kandydat na męża. Istniała też możliwość, że instynkt tym razem mnie zawiódł. Pozostawało mieć nadzieję, że wszystko skończy się dobrze. Na razie Radomił był cały w skowronkach, co nie umknęłoby uwadze najmniej spostrzegawczego obserwatora.

W przypadku kogoś innego fascynacja niezbyt urodziwą dziewczyną, mogłaby prowadzić do różnego rodzaju uszczypliwości. Zwłaszcza, że Radomił przyznał nieuważnie, że jego wybranka zamierza zachować dziewictwo do dnia ślubu. Jednak nikt mający choć śladowe ilości instynktu samozachowawczego nie będzie ciągnął wilka górskiego za ogon. Nasz spokojny zwykle wielkolud w temacie swojej wybranki był niezwykle drażliwy. Tak więc temat jego dziewczyny był omawiany niezwykle ostrożnie. Zwłaszcza gdy Radomił był w pobliżu. Ja w ramach poparcia dla tego związku zorganizowałem zakłady, w których można było obstawiać, kiedy Radomił się oświadczy. Opcji nigdy, ani ona się nie zgodni, nie uwzględniłem z szacunku do wielkoluda i w trosce o własne zdrowie. Gdyby Radomił mi przywalił, to po tym jak minęłaby mu złość czułby się okropnie. Nie zmienia to jednak faktu, że ja czułbym się kiepsko już w chwili otrzymania ciosu. Tak czy inaczej zbliżała się Rocznica Ślubu Natchnionych wypadająca w trzeci dzień dwudziestej piątej dziewiętni. Jest to nie tylko uczczenie zawarcia małżeństwa, które stało się jedną z podwalin odłamu Rewskiego, ale też święto zakochanych. Właśnie ten dzień wielu mężczyzn wybiera, by zapytać swoje wybranki, czy chcą spędzić z nimi resztę życia. Spora część zakładów wskazywała właśnie ten dzień. Ja sam obstawiłem dziewiąty dzień dwudziestej drugiej dziewiętni, a więc  następny dziewiąty. Wtedy wypadało mało zwane święto wywodzące się jeszcze z czasów przed Wojną Bogów. Z czasów, gdy bogowie byli uosabiani bezpośrednio z siłami, którymi władali. Według legend tamtego dnia Witana po raz pierwszy przybrała postać śmiertelniczki, dokładnie mówiąc elfiej kobiety. Zeszła na ziemię i zakochała się w pewnym elfie. Święto to zanikało przez wieki na całym świecie, gdy jego rolę przejmowały uroczystości odłamowe. Teraz już mało kto o nim pamiętał. Jednak ja dostrzegłem, że Grzymisława nosi srebrny medalik z symbolem trójkąta. Od wielu wieków za symbol Trójki uważa się triest, pręt którego jeden koniec rozwidla się na trzy. Każde z  odgałęzień symbolizuje jedno z Trójki.  Wspólna podstawa to, że wywodzą się z jednej gwiazdy, a więc w pewnym sensie są rodzeństwem. Symbol trójkąta równobocznego używa kilka niewielkich odłamów Tercyzmu. Wśród nich są tak zwani tradycyjni, do których należała Grzymisława. Założenia tradycyjnych są proste. Pierwsza część Słowa Trójki została przekazane śmiertelnym za pomocą masowych objawień podczas nabożeństw. Gdy tysiące ludzi, elfów czy krasnoludów jednym głosem recytuje słowa, których nigdy wcześniej nie słyszeli, to z sporym prawdopodobieństwem można uznać, że ich ustami kieruje jakaś siła wyższa, w tym przypadku Trójka. Księga druga, a więc Dzieje Natchnionych powstała już po kończącym Wojnę Bogów Boskim Pokoju. Bogowie uznali, że kolejna wojna może zniszczyć świat, o który toczą walki. Dlatego też jednym z założeń tego traktatu między Trójką a Mytenem było zmniejszenie ingerencji w sprawy śmiertelnych. Nie oznaczało to całkowitego odgrodzenia się od swoich wyznawców, a jedynie rezygnację z bezpośredniego kształtowania losów całych społeczeństw. Bogowie mogli jednak to robić za pośrednictwem Natchnionych. Śmiertelnych którym dane było słyszeć wolę bogów. Tutaj jednak powstawał zasadniczy szkopuł. Jak odróżnić prawdziwych Natchnionych od oszustów i szaleńców? Odpowiedź była prosta, nie da się. Tak więc powstały dziesiątki odłamów tak Tercyzmu jak Mytenizmu. Tradycyjni uważali, że skoro nie da się zweryfikować słów Natchnionych, to nie należy traktować ich zbyt poważnie i opierali się na pierwszej księdze Słowa Trójki. Dlatego też święta odłamowe nie mają dla nich większego znaczenia. Uznają tylko te, które były obchodzone jeszcze przed Boskim Pokojem.

Jako dobry przyjaciel postanowiłem interweniować i spytałem Radomiła, czy nie przeszkadza mu, że jego dziewczyna należy do innego odłamu. Najpierw zareagował zdziwieniem. Potem gdy Grzymisława potwierdziła moje słowa, przeczytał wszystko, co klasztorna biblioteka miała na temat Tradycyjnych. Najważniejszy dla niego był jeden aspekt, co tradycyjni myślą o związkach między odłamowych. Nie byli w tej kwestii tak pobłażliwi jak wyznawcy odłamu Rewskiego, ale ku uldze Radomiła nie sprzeciwiali się im.

Niektórzy mogliby uznać, że oszukuję w zakładzie, ale ja przecież tylko chciałem, by mój wielki przyjaciel uniknął nieporozumień w przyszłości. Nie moja wina, że  szanował on wiarę swojej wybranki i najprawdopodobniej wybierze datę z nią związaną. Ja zyskam satysfakcją i niewielką sumę, którą dla uniknięcia scysji, przeznaczę na opicie zaręczyn.

Grzymisława wynurzyła się parskając niedaleko brzegu. Dostrzegła opalająca się Sifo i ochlapała ją wodą.

- Przestań bo oberwiesz tyczko jedna – krzyknęła rozeźlona elfka.

- Ale się boję babciu – odparła ze śmiechem Grzymisława, posyłając kolejną porcję wody w stronę Sifo.

Każdy kto ją znał, wiedział, że nie tylko miała sporo dystansu do siebie, ale też uwielbiała się przekomarzać. Ja byłem jej ulubioną ofiarą. Głownie dlatego, że radośnie przyłączałem się do zabawy. Nazwanie Sifo babcią, było bardziej skierowane w moją stronę. Grzymisława wiedziała, jak bardzo chcę się dowiedzieć ile lat ma Sifo i o tym, że podświadomie niepokoję się, że będzie to duża liczba.

- Takaś ty? -  krzyknęła elfka. – To ja ci nie powiem która trzydziestnia.

- Obiad – wykrzyknęła Grzymisława z paniką w głosie.

- Wspominałaś, że twój ojciec jest wprost obsesyjnie punktualny i wymaga tego od innych – droczyła się Sifo podnosząc mój zegarek kieszonkowy.

- Która? – zapytał Grzymisława błagalnie.

- Osiemnasta – odparła Sifo z złośliwym uśmiechem.

- O osiemnastej mieliśmy być w domu – jęknęła Grzymisława.

- Żartowałam – roześmiała się Sifo – siedemnasta dziesięć.

- Musimy pędzić – w głosie Grzymisławy ulga mieszała się z paniką. – Na obiedzie ma być kilku starych przyjaciół ojca. Wścieknie się jeśli się spóźnimy.

Z rozbawieniem patrzyłem jak Radomił i Grzymisława biegną w stronę domu Sifo, gdzie zostawili ubrania.

- A ty co? Zostajesz – rzuciła w moją stronę Sifo.

- Wyrzucasz mnie? – spytałem.

- Brońcie bogowie, ja tylko chce wiedzieć, czy dalej będziesz cieszyć mnie swoją obecnością.

- Taki mam zamiar.

- Koledzy nie będą mieli nic przeciwko?

- Nie przychodzą, jutro jest ważny egzamin więc kują.

- Coś magicznego?

- A gdzie tam. Matematyka.

- Radek się wyrwał.

- Bo przez kilka ostatnich wieczorów poświęciłem dużo czasu, by wbić mu do głowy trochę wiedzy. Gdyby nie ja, nie miałby co myśleć o obiedzie z rodzinką Grzymci, a już na pewno nie o kąpieli w twoim wspaniałym jeziorku.

- Czyli gdyby koledzy byli  w mieście, to byś mnie zostawił?

- Nie bądź samolubna. Nie odbieraj im możliwości zabawy z kimś tak wspaniałym jak ja.    

- Chwalipięta jeden – mruknęła niby pod nosem, ale dość głośno bym usłyszał, po czym wskoczyła do wody. Zanurkowała i przylgnęła do moich pleców, wynurzając twarz koło mojego lewego ucha.

- Naprawdę wolisz ich towarzystwo? – spytała delikatnie ocierając się o mnie.

- Nie, ale trzeba dbać o dobre stosunki z kolegami – odparłem spokojnie.  Już dawno nauczyłem się ignorować te zaczepki. Gdy pierwszy raz zaczęła się tak zachowywać, myślałem, że pomyliłem się w jej ocenie i jednak chce iść ze mną do łóżka. Gdy byłem tego już niemal pewien i chciałem zaproponować igraszki, Sifo obróciła wszystko w żart. Podobna sytuacja powtarzała się jeszcze kilka razy. Doszedłem do wniosku, że elfka uwielbia prowokować.

- Radomił wspomniał mi, że za kilka dni masz urodziny – stwierdziła.

- Piątego – sprecyzowałem.

- Dlaczego mi nie powiedziałeś?

- Nie chciałem, byś czuła się zobowiązana.

- Ale się poczułem. Przez ostatnią trzydziestnię zastanawiałam się co mogłabym ci dać. Prezent musi pasował do tego komu się go ofiarowuje, więc zaczęłam zastanawiać się jakim jesteś człowiekiem. Doszłam do wniosku, że jesteś miłym młodzikiem. Jednym z niewielu moich męskich znajomych, który nie próbuje mnie poderwać. Zaczęłam się zastanawiać dlaczego. Wolisz dziewczyny, tego jestem pewna. Zresztą wystarczy posłuchać o twoich podbojach, którymi tak bardzo lubisz się chwalić. Przygodne dziewczyny znaczą też, że nie masz żadnej ukochanej, bo nie jesteś typem zdradzającego. Dlaczego więc mnie nie podrywasz? Uznałam, że jesteś dość inteligentny i dość dobrze znasz się na kobietach, by wiedzieć, że sobie tego nie życzę. Spędzasz więc sporo czasu w moim towarzystwie, choć wiesz, że nie wyniknie z tego nic, czego mógłby oczekiwać przeciętny młodzik. A więc po prostu mnie lubisz i przebywanie w moim towarzystwie sprawia ci przyjemność. Doszłam do wniosku, że też cię lubię, nawet bardzo. Zastanowiłam się też nad pytaniem, dlaczego nie chcę z nim się przespać i wiesz co mi wyszło? – Nie czekając na moją odpowiedź kontynuowała. – Że mam dość facetów, którzy widzą we mnie tylko okazję do zaspokojenia żądzy. Pomyślałam też o tym, że ostatni raz kochałam się z kimś kogo naprawdę lubię w moich dziewczęcych latach, czyli jeszcze przed twoim urodzeniem

Oderwała się ode mnie i zanurkowała, a ja myślałem szybko. Wiekiem dziewczęcym i młodzieńczym elfy nazywają okres między zakończeniem dzieciństwa, a nabyciem pełnych praw dorosłego, czyli między dwudziestym, a trzydziestym rokiem życia. Z słów Sifo można więc było wywnioskować, że ma co najmniej trzydzieści osiem lat. Te obliczenia przemknęły mi przez głowę mimochodem, wypchnięte przez narastającą nadzieję.

Nagle Sifo znów przylgnęła do mnie. Teraz jednak nie poczułem na plecach materiału jej koszulki, ale jedwabistą miękkość nagiej skóry.

- Jeśli chcesz, to ja będę twoim prezentem – wymruczała mi do ucha.

 

 

- A pani gdzie się wybiera? – spytałem, wpatrując się w gramolącą się z łóżka Sifo.

- Tam gdzie nawet król chodzi piechotą – odparła elfka, rzucając mi spojrzenie znad ramienia.

Przeszła przez sypialnię. Mimo że mocno przykręcona lampka olejna nie dawała dużo światła, a rozpuszczone włosy zakrywały jej pośladki, widok był naprawdę podniecający. Większość elfek jest drobnokoścista i szczupła. Mają niewielkie piersi i niezbyt krągłe pośladki. Sifo nie należała do wyjątków. Ja gustuję w kobietach o pełniejszych kształtach. Mimo to byłem zachwycony moją kochanką. Niezwykle ponętna, świetna w łóżku i do tego bardzo inteligentna. Sam nie widziałam, czy większą przyjemność sprawi mi seks, czy dyskusja z nią.

Sifo znikła za drzwiami sypialni. Spojrzałem na mój zegarek. Była dopiero dwudziesta ósma, miałem więc jeszcze dwie trzydziestnie. Z wielką ochotą, spędziłbym z Sifo całą noc, ale klasztor miał swoje zasady. Poranny trening jest obowiązkowy, a zarywanie przed nim nocy, nie jest rozsądne. Dlatego o północy pożegnam się z mają słodziutką Sifo i poszybuję do mojego pokoju w domu nowicjuszy.

Usłyszałem jak otwierają się drzwi frontowe i niemal natychmiast są zamykane z hukiem.

Sifo wpadała do sypialni. Na nogach miała ciepłe buty. Ramiona okryła długim płaszczem z baraniej skóry, który niedbale zawiązany rozchylił się w biegu, odsłaniając bezwłosy srom. Kolejna cecha leśnego ludu.   

- Ubieraj się – pisnęła przestraszona, nawet w tak słabym świetle dostrzegłem, że zbladła.

- Co się dzieje? – spytałem siadając.

- Potem – odparła rzucając mi moje gatki.

Ledwo zdążyłam je wciągnąć, gdy przed domem dało się słyszeć tupot kopyt.

- Trzymaj – Sifo wcisnęła mi do rąk resztą mojej garderoby i podbiegła do okna. Udało się jej uchylić ja na jakiś palec. Dalej nie pozwoliła gruba warstwa zlodowaciałego śniegu zalegająca parapet. 

Ktoś zapukał do drzwi.

- Do szafy – poleciła.

- Żartujesz.

- Proszę, później ci wyjaśnię.

- Nie jesteś chyba mężatką?

Pukanie przerodziło się w łomot.

- Szybko –ponagliła mnie.

W końcu usłuchałem, klnąc pod nosem. Wyglądało na to, że Sifo nie była wobec mnie szczera. Chowanie się w szafie nie wydawało się mi dobrym pomysłem, ale na pewno lepszym niż konfrontacja z tajemniczym gościem. Zanim zamknąłem drzwi szafy, zdążyłem jeszcze zobaczyć, jak Sifo zdejmuje buty i płaszcz.

- Gdzie on jest dziwko jedna – ryknął nieznajomy.

- Jaki on? – w głosie Sifo było tyle zdziwienia, że gdybym nie wiedział o kim mowa, sam bym uwierzył.

- Ten drań z którym się pieprzysz – krzyknął tamten wpadając pędem do sypialni.

- Z nikim się nie pieprzę – oburzyła się Sifo.

- A po domu latasz na golasa dla przyjemności? – zapił.

- Jest noc, spałam. Wiesz, że lubię spać nago.

- Nawet jeśli dzisiaj pokurcza tu nie ma, to nie znaczy, że się z nim nie pieprzysz.

- O kim mówisz?

- O tym kurduplu pieprzonym, z którym się spotykasz. Chłopaki z Wawrzyńca was widziały w karczmie. Ty i jakiś pieprzony konus w cudzoziemskim stroju.

- Tosław? – Sifo wybuchła śmiechem. – Mówisz o Tośku?

- Nie wiem jak drań się nazywa i dlaczego się śmiejesz dziwko jedna.

- Bo to jest śmieszne.  Jesteś zazdrosny o tego dzieciaka? To świetny tancerz, przyznaję. Może tańczy nawet lepiej od ciebie. Składa niezłe wierszyki, jest wygadany...

- Ty dziwko…

- Pozwól mi dokończyć misiu – głos Sifo był zarówno rozbawiony co czuły. - To jednak dzieciak. Jak sam mówiłeś konus, do tego chudzielec.

- Elfi typ, a ty jesteś elfką.

- Która nauczyła się cenić prawdziwych mężczyzn misiu. Po co miałabym brać do łóżka tego dzieciaka, skoro mam ciebie. Misiu wiesz, przecież, że tylko ty się dla mnie liczysz.        

- To dlaczego się z nim spotykasz?

- Bo się nudzę. Tak rzadko mnie odwiedzasz.

- Nie sypiasz z nim?

- Oczywiście, że nie.

Przez chwilę panowała cisza, a potem tamten oświadczył.

- Myślę, że łżesz.

- Misiu – oburzyła się Sifo – ja nigdy…

Przerwał jej cios. Usłyszałem dźwięk siarczystego policzka, krzyk Sifo i kolejny policzek.

Puściłem ubrania, pchnąłem drzwi szafy i wyskoczyłem na zewnątrz. Wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna w bogatym stroju trzymał Sifo za włosy, niemal unosząc ją z podłogi. Drugą rękę miał wzniesioną do kolejnego ciosu.

- Ty – ryknął na mój widok. Odrzucił Sifo na łóżko i sięgnął po wiszący przy pasie nóż.

Spanikowałem, ale czy można mieć do mnie pretensję? Gdy w twoją stronę zmierza wielki facet z nożem w ręku, a ty stoisz w samych gatkach, możesz się przestraszyć.  Uniosłem ręce i uwolniłem magię.  Na szczęście dla tamtego i w pewnym stopniu dla mnie,  opanowałem się na tyle, by zamiast cienkiego strumienia skondensowanego powietrza, które przebiłoby go na wylot, posłałem potężny podmuch. Wichura uniosła nieznajomego i cisnęła przez pokój w przeciwległą ścianę. Grzmotnął w nią z siłą, od której zatrząsnął się cały dom.

- Ty skurwysynu – wrzasnął zrywając się na nogi.

Ruszył ponownie w moją stronę. Zdążył zrobić jeden krok nim skondensowane powietrze oplotło jego ręce i nogi niczym stalowe kajdany. Uniosłem go w górę i wyszedłem z sypialni, a on poszybował za mną ciskając przekleństwami. Otworzyłem drzwi frontowe i wytransportowałem krzykacza na zewnątrz. Gdy minął skraj werandy pchnąłem go magią tak mocno, że przeleciał kilkanaście kroków. Upadek złagodził śnieg. Oba półwyspy należą do najbardziej wysuniętych na północ skrawków kontynentu, a Topry do wysokie góry. Nawet przy łagodzącym wpływie niedalekiego oceanu zimy są tu srogie i śnieżne. Ziemię pokrywał dobry łokieć białego puchu, który najwyraźniej nie ostudził temperamentu nieznajomego.

- Zabiję – zawył wstając.

Tym razem nie pozwoliłem mu zrobić nawet kroku. Przewróciłem go kolejnym podmuchem. Złapałem magią za kostki i przyciągnąłem w moją stronę, żłobiąc jego ciałem głęboką bruzdę śniegu. Po chwili dyndał przede mną, wisząc do góry nogami.

- Jedno słowo i po tobie – ostrzegłem zanim zdążył się odezwać.

Nie wiem, czy uwierzył w moją groźbę, ale zamilkł.

- Tak lepiej – kontynuowałem. – Nie wiem kim jesteś i nie obchodzi mnie to. Zmiataj, albo zrobię ci krzywdę.

Z tymi słowami puściłem go i nieznajomy znów wylądował w śniegu. Nie czekając aż się pozbiera, wróciłem do domu. Zatrzasnąłem drzwi i oparłem się o nie ciężko. Drżałem na całym ciele. Może dlatego, że przed chwilą stałem na siarczystym mrozie w samych gatkach.  Może dlatego, że nadużyłem magii i sponiewierałem kogoś, kto wyglądał na ważnego. Jeśli drań nie będzie się zbyt wstydzić się swojej porażki, by poskarżyć się na mnie w klasztorze, mam przechlapane.

Poczekałem aż dreszcze mi przejdą i wróciłem do sypialni. Sifo siedziała na skraju łóżka opatulona w jeden z koców.

- Chyba jesteś mi winna wyjaśnienia – stwierdziłem.

Dziesięć trzydziestych później siedzieliśmy w jej niewielki saloniku. Ogień w kominku buzował, dając ciepło i światło. Ja ubrałem się, a Sifo dalej była jedynie opatulona kocem. Oboje ściskaliśmy w dłoniach po kubku gorącego Makkao.

- No więc kto to był? – spytałem.

- Będzimir Sokołowski – odparła wpatrując się w parujący napój.

Gwizdnąłem przez zęby. Nigdy wcześniej nie spotkałem Sokołowskiego, ale sporo o nim słyszałem. Był właścicielem największej kopalni żelaza w okolicy, jednej z największych hut w mieście i całego szeregu warsztatów rzemieślniczych. Stawiało go to w czołówce najbogatszych i najbardziej wpływowych szlachciców w tej części kraju. Najwyraźniej zrobiłem sobie wroga z potężnego człowieka.

- Kim dla niego jesteś?

- Chyba najwłaściwszym określeniem będzie utrzymanka - odparła dalej nie patrząc mi w twarz.

- Jak to się stało?

- To długa historia.

- Mam czas.

- Urodziłam się w przeciętnej chłopskiej rodzinie – zaczęła. – Moja rodzina pracowała w sadzie u pewnego bogatego szlachcica. Ja sama robiła głownie w jego gorzelni, to tam nauczyłam się pędzić jabłecznik i wyrabiać z niego Makkao. Nie powiem, żeby podobało mi się takie życie. Ciężka harówka, a w zamian psie pieniądze. Według naszego jaśniepana powinnam być mu wdzięczna, za to że zapewnia mi dach nad głową i wyżywienie. Uważał to, że w ogóle płacił, było zbytkiem łaski z jego strony.

- Typowe – stwierdziłem.

- Taki los chłopki, ale ja chciałam więcej.  Wyruszyłam do Ili. Tam szybko odkryłam, że jest tylko jeden zawód, który da prostej dziewczynie niezłe pieniądze przy niewielkim wysiłku. Zostałam prostytutką. Nie powiem, żeby sprawiało mi to specjalny problem. Nigdy nie byłam porządną dziewczyną. Po jakimś pół roku wpadłam w oko pani Mbuzi Kille właścicielce najlepszego zamtuza w mieście. Właściwie to nawet nie był zamtuz, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Nie wiem, czym zwróciłam jej uwagę, bo pani Killi wybiera tylko najlepsze dziewczyny. Trzeba być nie tylko nieprzeciętne ładną – tu przez przygnębienie przebiła się nuta dumy. - Pani Killi oczekuje inteligencji i wykształcenia. Zanim umówiła mnie z pierwszym swoim klientem musiała kuć przez pół roku.     

- Wykształcona prostytutka?

- Dama do towarzystwa – poprawiła mnie. – Chcesz iść na bal, a nie masz z kim? Idź do pani Killo. Dostaniesz dziewczynę, która świetnie wygląda, doskonale tańczy i nie zrobi ci wstydu podczas rozmowy. No a po wszystkim nie będzie zgrywała wstydliwej panienki, tylko pokaże ci prawdziwe cuda w łóżku. U pani Killi naprawdę mi się spodobało. Pieniądze były dużo lepsze niż mogłabym zarobić na prostytucji. No i polubiłam naukę.

To wiedziałem. Już podczas naszego drugiego spotkania Sifo spytała mnie o klasztorną bibliotekę. Na każde następne przyniosłem jej jedną książkę, co było nie do końca zgodne z klasztornymi przepisami. Sifo zdawała się interesować wszystkim i wiedzą przewyższała pewnie niejednego maga.

- Damy do towarzystwa nie są w Republice niczym dziwnym – ciągnęła. – W Ili było nas kilkanaście na odpowiednim poziomie.  W towarzystwie byłyśmy rozpoznawalne, ale nikt nie traktował nas jak prostytutki. Dobra dama do towarzystwa zawsze była ceniona, a ja wyrobiłam sobie naprawdę porządną markę. Miałam nawet klientów, którzy nie wymagali ode mnie usług łóżkowych. Wystarczało im moje towarzystwo. Był na przykład taki młodzik z bogatej kupieckiej rodziny. Raz na dziewiętnie zabierał mnie do teatru, na kolację, czasem na bal. Zawsze potem odprowadzał mnie pod mój dom, dawał całusa w policzek i znikał. Naprawdę go polubiłam i kiedyś zaproponowałam, by został na noc.

- Tak jak mnie – wtrąciłem.

- Jak tobie – przyznała. – Ale on odmówił. Stwierdził, że nie chce we mnie widzieć prostytutki. To było naprawdę słodkie  z jego strony. Dzieciak miał ochotę na damskie towarzystwo, ale był zbyt nieśmiały, by poderwać dziewczynę. Wynajmował więc mnie, ale nie chciał posunąć się dalej niż do stosunków towarzyskich. Uważał płacenie za seks za niemoralne. W końcu postanowiłam wziąć sprawę w własne ręce. Miałam przyjaciółkę, aktorkę w teatrze Dębowym. Dziewczyna pochodziła z drobnej, ubogiej szlachty. Podobnie jak ja szukała szczęścia w mieście, ale w bardziej moralny sposób. Była tego samego typu, co mój klient milutka i nieśmiała. Zastawiłam więc zasadzkę. Zaproponowałam klientowi, by po spektaklu zaprosić jedną z aktorek na kolację. Obiecałam, że ja się wszystkim zajmę. Zgodził się bez problemu. Moja przyjaciółka też nie stawiała oporu. Propozycja kolacji w dobrej restauracji jest kusząca dla początkującej, kiepsko zarabiającej aktorki. Kiedy tylko wyszliśmy w trójkę z teatrum, podbiegła do mnie inna przyjaciółka, którą wciągnęłam w spisek. Powiedział, że ktoś się włamał do mojego domu i straż miejska chce ze mną rozmawiać. Klient chciał iść ze mną i mi pomóc. Stwierdziłam jednak, że obiecałam przyjaciółce kolację w miłym towarzystwie i nie chcę wyjść na kłamczuchę. Tamta zaczęła protestować, ale ja nie zwracałam na to uwagi i sobie po prostu poszłam, zostawiając ich przed teatrem. Rok później zaprosili mnie na wesele. Naprawdę się cieszyłam, choć straciłam najlepszego klienta. Miałam jednak tylu innych, że mogłam w nich przebierać.

- To jak trafiłaś tutaj?

- Ależ ty niecierpliwy. Zaraz do tego dojdę. Zarabiałam naprawdę dobrze, ale niestety pieniądze się mnie nie trzymały. Lubiłam pozować na wielką panią, którą przecież nie byłam. Wynajmowałam duży dom, bawiłam się w mecenaskę, kupowałam mnóstwo ubrań i biżuterii. Jak mi się jakaś znudziły, to ubrania rozdawałam, a biżuterię przekazywałam na aukcje charytatywne. Nie stroniłam też od hazardu. Głównie karty, ale lubiłam też obstawiać gonitwy.  Dochodziło do tego, że wydawałam więcej niż zarabiałam. Pani Killi chętnie pożyczała pieniądze, ale gdy uznała, że dług urósł za bardzo, wzywała do siebie i groziła skreśleniem z swojej listy. Coś takiego oznacza śmierć zawodową dla damy do towarzystwa. Wtedy zaciskałam pasa i spłacałam dług. Nazywałam to chudymi dniami. Podczas każdych chudych dni, obiecywałam sobie, że jak tylko oddam pieniądze pani Killi, zacznę bardziej rozsądnie je wydawać i coś odłożę. Silna wola nie jest jednak moją mocną stroną. A to pojawiało się zaproszenia na wieczór karciany. A to ktoś organizował wernisaż nowego artysty i zbierał składki. A to rzuciła mi się w oczy szczególnie ładna sukienka. No i muszę przyznać, że specjalnie się nie starałam coś zaoszczędzić. Mówiłam sobie, że ciągle jestem młoda i mam mnóstwo czasu.  To sobie robiłam długi, to je spłacałam i tak w kółko przez prawie ćwierć wieku. Moja koleżanki z podobnym stażem pracy miały domy i spore oszczędności, a ja ciągle byłam spłukana. Nie wiem jak jest w Chottcie, ale w Republice odznaczenia wojskowe i awansy wręcza się na galach – zmieniła nagle temat. - Ja miałam  zwyczaj chodzić na takie gale. Znajdowałam jakiegoś przystojnego oficera i proponowałam mu swoje towarzystwo, jako podziękowanie za bohaterską służbę. Oczywiście za darmo.  Jednego z takich oficerów, kapitana piechoty strzeleckiej dokładnie mówiąc, zabrałam na bankiet organizowany z okazji stulecia pracy twórczej Sare vye Kazziego. Słyszałeś o nim?

- Napisał epopeję „Umaskini” – odparłem.

- Do tego jeszcze z pół setki poematów, sztuk teatralnych i kilka setek wierszy.

- Dokładnie mówiąc trzydzieści jeden poematów, czternaście sztuk i dwadzieścia tomików poezji.

- Nie popisuj się, bo nigdy nie skończę.

- Już siedzę cicho.

- Na bankiecie spotkaliśmy mojego dawnego klienta. Koncertowego dupek. Tak mi dał popalić podczas pierwszego spotkania, że odrzucałam propozycję następnych, choć płacił podwójnie.  Dupek uznał moje odmowy za osobistą obrazę i zaczął rozpuszczać o mnie nieprzychylne plotki. Ja nie pozostawałam mu dłużna. Gdy wpadaliśmy na siebie, zawsze wymienialiśmy złośliwości. Tym razem było tak samo. Nie wiem, czy trafiłam w wyjątkowo drażliwą strunę, czy też on osiągnął perfekcję w byciu palantem i chamem. Tak czy inaczej dał mi w twarz. Kapitan oczywiście stanął w mojej obronie i zażądał, by dupek mnie przeprosił. Tamten stwierdził, że nie ma zamiaru przepraszać pospolitej kurwy. No i kapitan wezwał go na pojedynek. Powinnam zaprotestować. Gdybym stwierdziła, że nie życzę sobie walki, to bym tylko zyskała. Pokazałabym jaka jestem miłościwa i ugodowa. Byłam jednak zbyt wściekła. No i uznałam, że dupkowi należy się nauczka. Co się mu mogło stać. Kapitan wyzywał, więc dupek ustalał reguły. Był tchórzem, musiał wybrać pojedynek do pierwszej krwi. Nie przewidziałam tylko, że pierwsza krew może trysnąć z przebitego serca.

- Nie twoja wina, że zginął.

- Jeszcze nie zgłupiałam do tego stopnia, by się obwiniać. Inni niestety nie byli tak mądrzy. Po mieście rozeszła się plotka, że specjalnie sprowokowałam pojedynek, by pozbyć się dupka. Prawnie nie mogli mi zrobić nic, bo czegoś takiego nie da się udowodnić. Jednak coś takiego szkodzi interesom. Straciłam kilku stałych klientów. Pani Killi nie chcąc mieć nic wspólnego z tą sprawą, skreśliła mnie z swojej listy, więc straciłam też tych przygodnych. Moje zarobki spadły kilkukrotnie.  Pechowo akurat osiągałam górny limit zadłużenia.   Pani Killi chciała odzyskać pieniądze i zagroziła, że zabierze mi biżuterię i sukienki w ramach spłaty. Bez nich straciłabym tych kilku klientów, którzy mi jeszcze zostali. W dodatku rodzina dupka zaczęła robić mi kłopoty. Ktoś kto ma pieniądze może mocno uprzykrzyć życie komuś, komu ich brak. No i wtedy zjawił się Sokołowski. Kilka lat wcześniej, był w interesach w Ili. Wynajął mnie i bardzo się się spodobała. Tym razem też do mnie przyszedł. Dowiedział się o moich kłopotach i zaproponował, bym została jego utrzymanką. Uznałam to za świetną okazję. Mogłam spłacić panią Killo, bo Sokołowski obiecał mi nowe ubrania i biżuterię. Co prawda w skromniejszym stylu niż przywykłam, ale nie narzekałam. No i zniknięcie z Republiki na kilka lat, nie było głupim pomysłem. Sprawy przycichły, rodzina dupka już mnie prawdopodobnie nie szuka.

Tutaj szybko okazało się, że bycie utrzymanką Sokołowskiego, to przede wszystkim nuda. Z pół roku spędza w podróży, przez resztą czasu odwiedza mnie dwa, trzy razy na dziewiętnie, ale chodzi mu głównie o seks. Co najwyżej kilka razy w roku uda mi się uprosić go, by mnie gdzieś zabrał. No i jest strasznie zazdrosny. Już kilka razy robił mi awanturę, bo ktoś mnie z kimś widział na mieście. Dotąd chodził tylko o tańce, czy inne niewinne zabawy, ale on i tak szalał. Czasem kończyło się na krzykach, czasami spuszczał mi lanie. Potem udawało mi się go przekonać, że do zdrady nie doszło i życie wracało do normy. Gdybyś się nie wtrącił, to dzisiaj wyglądałoby to podobnie.

- Masz do mnie pretensje, że cię broniłem.

- Gdybyś nie bronił, byłabym rozczarowana. Teraz jednak Sokołowski mi nie wybaczy. Wygląda na to, że znów straciłam klienta, ale nie martw się.  Miałam go już serdecznie dość. Szczerze mówiąc dałabym sobie z nim spokój, gdybyś ty się nie pojawił.

- Chciałaś zastąpić bogatego kochanka bogatszym narzeczonym?

- Myślisz, że jestem aż tak perfidna – oburzyła się. – Masz jednak prawo być na mnie zły – dodała. – Jeśli chodzi o twoje pytanie, to nie, nie miałam zamiaru cię uwodzić. Nie twierdzę, że będziesz ciekawym kandydatem na męża, ale jeszcze nie teraz.

- To kim jestem teraz?

- Dzieciakiem – uniosła rękę nim zdążyłem się odezwać i kontynuowała. –Cudownym, wyjątkowo inteligentnym, świetnym w łóżku dzieciakiem. Jednak, gdybym teraz szukała sobie kogoś,  wolałabym, faceta bardziej dojrzałego.

Nie wiedziałem, czy powinienem obrazić się za te słowa, czy przyjąć pierwszą część wypowiedzi za komplement, a drugą zaakceptować jako prawdę. W końcu jestem dość uczciwy wobec siebie, by przyznać, że nie miałem w planach nic poza niezobowiązującym romansem.

- Co masz zamiar teraz zrobić?

- Spakować się, a jutro rano pierwszą barką ruszyć w dół Trzcianki. Wrócę do Republiki. Nie do Ilio. Wybiorę inne miasto i nie mam zamiaru wracać do starego zawodu. Czas zająć się czymś poważniejszym. 

- Jeśli potrzebujesz jakiejś pomocy – zawiesiłem głos klepiąc się po sakiewce.

- Chcesz pomóc? – zdziwiła się. – To znaczy, że już się nie gniewasz?

- Znasz mnie – odparłem. – Nie umiem się gniewać na taką ślicznotkę.

- Słodziutki jesteś, ale ja mam swoje zasady. Pieniądze biorę tylko od klientów, a ty klientem nie jesteś.

- Od Pani Killi brałaś.

- To były pożyczki od szefowej. Pożyczki trzeba spłacać, a ja nie mam ochoty na długi. Zresztą pomyśl. Po co przez kilka ostatnich lat bawiłam się w Makkao i koronkarstwo? Po pierwsze, by nie skisnąć z nudów – ciągnęła nim zdążyłem się odezwać. – Po drugie, by odłożyć trochę własnych pieniędzy. Sokołowski nie płaci mi znowu tak dobrze. No i głupio by mi było opuszczać go z kieszeniami wypchanymi jego złotem. Jeśli jednak chcesz pomóc, to znieś kufer ze strychu.

 

 

Zebrałem się na odwagę i zapukałem w drzwi gabinetu Derwana Rysia arcymaga wody i przełożonego klasztoru. Wezwanie do tego pokoju było koszmarem większości nowicjuszy. Nie wszystkich bo kilku wyjątkowo zdolnych, w tym ja bywało tu, by Ryś osobiście im pogratulował osiągnięć. Jednak wątpiłem, by teraz chodziło o gratulacje. Nie kiedy ostatniej nocy sponiewierałem Sokołowskiego.

Moje czarnowidzkie przypuszczenia potwierdziły się, gdy po usłyszeniu wezwania, nacisnąłem klamkę. Były kochanek Sifo siedział przed biurkiem przełożonego. Choć właściwie należy chyba powiedzieć, że były kochanek Sifo wchodził do gabinetu przełożonego, a jej były pracodawca siedział przed biurkiem. Nie zagłębiając się bardziej w poprawność językową, obrzuciłem pomieszczenie wzrokiem. Sokołowski wpatrywał się we mnie z nienawiścią. Oczy arcymaga Derwana miały chłodny wyraz. Podobnie jak siedzącego po jego prawicy starszego maga Bratomira Muzykanta opiekuna nowicjuszy. Za to zajmujący miejsce po lewicy przełożonego Odolan Lubomirski klasztorny fechmistrz i nauczyciel szermierki uśmiechał się pod sumiastym wąsem i mrugnął do mnie wesoło.

- Nowicjuszu Tosławie zostałeś oskarżony o nadużycie magii – stwierdził Muzykant. – czy przyznajesz się do tego wykroczenia.

- Nie ojcze Bratomirze – udało mi się wydusić słabym głosem.

- Zaprzeczasz więc tym oskarżeniom?

Zebrałem się w sobie. Od tego jak uda się mi przedstawić tamte wydarzenia, zależało czy zostanę ukarany.

- Nie mogę zaprzeczyć oskarżeniom, jeśli nie znam dokładnej ich treści ojcze Bratomirze – udało mi się to powiedzieć dość pewnie.

- Pan Sokołowski twierdzi, że nakrył cię ostatniej nocy z swoją kochanką. Ty miałeś zaatakować go za pomocą magii, wyrzucić z domu i brutalnie sponiewierać.  

- A czy pan Sokołowski wspomniał, że uderzył Sifo, a mnie zaatakował nożem? – spytałem grzecznie.

Oczy trzech mężczyzn siedzących po drugiej stronie biurka skierowały się na Sokołowskiego. Z wyrazu  twarzy ich właścicieli wiedziałem już, że wygrałem.

- Przyznaję – kontynuowałem - że po tym jak wyrzuciłem pana Sokołowskiego z domu mogło mnie lekko ponieść, ale nie lubię damskich bokserów – ostatnie słowo wypowiedziałem tonem pełnym pogardy i z satysfakcją zobaczyłem jak Sokołowski z wściekłości zaciska szczęki. – Zresztą nie nazwałbym tego brutalnym atakiem. Po brutalnym ataku kogoś władającego magia, pan Sokołowski nie byłby wstanie składać skarg. Byłby raczej zbierany z okolicy za pomocą szufli.

- Ty mały… - zawarczał Sokołowski zrywając się z miejsca. Nie zdążył jednak wymówić trzeciego słowa, gdy przełożony uciszył go, uderzając otartą dłonią w blat biurka.

- Proszę o spokój – zagrzmiał tonem nie pasującym do niewielkiego staruszka.

- Co o tym sądzisz bracie Bratomirze? – spytał gdy Sokołowski usiadł z powrotem.

- Myślę wielebny ojcze, że relacja nowicjusza Tosława wnosi nowe światło do tej sprawy.

- Dzieciak łże – wtrącił się Sokołowski.

- Wątpię – stwierdził przełożony. – Jeśli jednak panie Sokołowski chce pan rozstrzygnąć tę sprawę, to mogę wezwać Kijijiego.

- A po co tu elf?

- Nie wiem czy pan wie, ale magowie przyrody potrafią rozpoznać kłamstwo.

Musiałem powstrzymać się od uśmiechu. Arcymag hołdował zasadzie, że kłamstwo jest niedopuszczalne. Umiał za to pięknie żonglować prawdą. Mag przyrody rzeczywiście umie wykryć kłamstwo, a przełożony mógł wezwać Kijijiego. Szkopuł tkwił w tym, że elf nie był magiem, tylko ogrodnikiem. O tym jednak Sokołowski nie wiedział.             

- Nie pozwolę, by ktoś grzebał mi w głowie – oświadczył dumnie.

- Nie będę mógł więc oskarżyć nowicjusza Tosława o bezpodstawne nadużycie magii.

- Żądam…- zaczął Sokołowski wściekle, ale przełożony uciszył go ruchem dłoni.

- Niemniej mag musi panować nad swoim temperamentem, a nowicjusz Tosław sam przyznał, że dał się ponieść gniewowi. Coś takiego nie może pozostać bez kary, co o tym sądzisz bracie Bratomirze.

Poczułem niepokój, a na twarzy Sokołowskiego pojawił się uśmiech.

- Myślę, że ojciec ma rację – stwierdził Muzykant. – Nowicjusz Tosław powinien popracować nad swoim temperamentem. Jest jednym z naszych najzdolniejszych uczniów. Najrozsądniej byłoby nakazać mu prowadzić korepetycje, dla mających problemy z nauką kolegów. Powiedzmy pięć trzydziestni każdej dziewiętni, do końca tego trymestru. Nic tak nie uczy cierpliwości, jak wbijanie wiedzy do opornych głów.

Z trudem powstrzymałem uśmiech. Trymestr kończył się razem z zimą za niecałe cztery dziewiętnie. Zresztą dotąd też pomagałem kolegom w nauce. Teraz wystarczy podciągnąć to pod korepetycje.  Za to Sokołowski nie był zachwycony.

- To skandal – wydarł się. – Żądam surowszej kary.

- Chyba doszło do jakiejś pomyłki Sokołowski – głos arcymaga był zimny niczym lód. 

Nie uszło mojej uwagi, ominięcie przez przełożonego klasztoru grzecznościowego zwrot pan. Sokołowski również musiał to dostrzec, bo jego rumieniec gniewu stał się jeszcze bardziej wyraźny.

- W tym gabinecie, to ja żądam. Inni mogą co najwyżej prosić – ciągnął. – Ty Sokołowski możesz na przykład poprosić, bym nie wyciągał konsekwencji za zaatakowanie nowicjusza nożem.

- A skąd miałem wiedzieć, że to nowicjusz – oburzył się Sokołowski, ale w jego głosie pojawiła się nuta strachu. Konflikt z zakonem nie jest zdrowy nawet dla najpotężniejszego szlachcica.

- Zresztą – kontynuował – zostałem zaskoczony w własnym domu przez nieznanego mężczyznę. Miałem prawo czuć się zagrożony.

- Byłem półnagi i nieuzbrojony – zakpiłem, arcymag zmarszczył brwi rzucając mi ostre spojrzenie. Niewątpliwie chciał, bym umilkł. Miałem jednak ogromną chęć na wbicie szpili Sokołowskiemu i nic poza otwartym zakazem nie mogło mnie powstrzymać.

- Nie wiedziałem, że wyglądam aż tak strasznie – wpompowałem w głos tyle pogardy na ile tylko pozwalały moje wybitne umiejętności aktorskie. – Chyba, że wystarcza panu odwagi jedynie do bicia dwukrotnie mniejszych od pana kobiet, a nawet na takiego kurdupla jak ja potrzebuje pan broni.

Sokołowski nie wybuchnął wściekłością, co mnie zdziwiło. Uśmiechnął się, co mnie zaniepokoiło.

- Arcymagu, waćpanowie – po raz pierwszy odkąd wszedłem użył zwrotów grzecznościowych. – Biorę was na świadków, że ten nowicjusz nazwał mnie tchórzem i żądam satysfakcji.

Poczułem, że blednę. Nierozważne słowa mogą zaszkodzić naprawdę mocno. Gdyby Sokołowski usiekł mnie w walce na ubitej ziemi, to zakon nie mógłby szukać zemsty, bo cała instytucja pojedynku chroniona jest królewskim majestatem. Mogłem jednak odmówić. Już miałem obwieścić, że nie mam najmniejszego zamiaru się bić, gdy arcymag stwierdził:

- Dobrze więc, rozstrzygniecie swój spór na placu pojedynkowym.

Chciałem zaprotestować, ale powstrzymał mnie wzrok przełożonego klasztoru. Nagle stwierdziłem, że bardzie boję się sprzeciwić temu starcowi, niż walczyć z Sokołowskim.

- Znakomicie – ucieszył się Sokołowski. – Za trzy dni wyjeżdżam na dłuższy czas, więc pojedynek powinien odbyć się jutro, najdalej pojutrze.

- To niestety nie będzie możliwe – po raz pierwszy podczas tej rozmowy odezwał się Lubomirski.

- A to dlaczego? – spytał Sokołowski.

- Ponieważ nowicjusze mają prawo opuszczać klasztor jedynie w dni wolne od nauki, a na terenie klasztoru nie ma placu pojedynkowego. Obawiam się, że będzie waćpan musiał poczekać, aż wróci waćpan z podróży.

Wyraźnie rozzłoszczony Sokołowski spojrzał na arcymaga, ten jednak nie miał najwyraźniej zamiaru przyjść mu z pomocą

- Niech będzie – mruknął Sokołowski. – Wrócę w połowie trzeciej dziewiętni. Pojedynek odbędzie się więc dziewiątego dnia trzeciej dziewiętni.

- Ten termin nam odpowiada – zapewnił Lubomirski.

- Ciesz się życiem karzełku, bo niedługo mój miecz je zakończy – zwrócił się do mnie Sokołowski jadowitym głosem.

- To wyzwany ma prawo wyboru broni – stwierdził spokojnie Lubomirski, a mnie zaświtała nadzieja. Kodeks pojedynków zezwalał na walkę według reguł z Chotty, Republiki i Królestwa Ghora. Krasnoludy zaś uznawały pojedynki na pięści. Przy odrobinie szczęścia wykpię się rozbitym nosem.

- Jestem zwolennikiem zagranicznych zasad… - zacząłem.

- I dlatego walczyć będziecie za pomocą nafasi ya uchunguzi – wpadł mi w słowo Lubomirski. - Jestem pewien, że nowicjusz Tosława nie chce śmierci waćpana – ciągnął Lubomirski, nie dając mi czasu na protesty. – Dlatego też walka rozegra się do pierwszej krwi. No to chyba na tyle.

 

 

Podczas kolacji opowiedziałem chłopakom o przebiegu spotkania. Choć grzebanie widelcem w jajecznicy trudno nazwać kolacją, a nieskładne dukanie opowieścią. Zaproponowali mi towarzystwo na placu ćwiczeń, ale odmówiłem.

Z rezygnacją rozejrzałem się po dziedzińcu klasztornym. Trudno byłoby na nim znaleźć jakieś ślady zimy. Jeden wodny nowicjusz zdziała więcej niż cała drużyna uzbrojona w szufle, a klasztor miał wielu nowicjuszy. Wszystkie bruki na jego terenie były pozbawione najmniejszej drobiny śniegu czy lodu.

Obszedłem  główny budynek  i ruszyłem ścieżką przez klasztorne błonia. Nie tak dawno podczas jednej z wycieczek z Sifo widziałem jak zgraja dzieciaków z jakiejś wsi pękała z dumy, nad postawionym przez siebie bałwanem. Był całkiem spory, jakieś cztery łokcie wzrostu. Do tego ładnie ukształtowany, dało się rozróżnić rysy twarzy. Jednak gdyby te dzieciaki zwiedziły klasztorne błonia, to ich samozadowolenie doznałoby poważnej ujmy. No, ale one nie miały do dyspozycji magii.

Przełożony twierdzi, że nic tak nie pomaga w doskonaleniu talentu magicznego jak rzeźbienie w śniegu i lodzie. Dlatego też tereny klasztorne zastawione były białymi posągami ulepionymi siłami umysłów wodnych nowicjuszy. Żaden nie miał mniej niż dziesięć łokci wysokości, a wszystkie wykonane były z godną pochwały precyzją. Te najlepsze dorównywały dziełom mistrzów sztuki rzeźbiarskiej. Przystanąłem na chwilę przy mierzącym piętnaście łokci popiersiu Grzymisławy. Radomił naprawdę się przy nim postarał. Subtelność nigdy nie była jego mocną stroną, co nie wpływa dobrze na dokładność posługiwania się magią. Tutaj jednak oddał rysy Grzymisławy idealnie. Nie silił się na żadne poprawki, co czasem czynią artyści. Mój wielki przyjaciel prostodusznie uznał swoją wybrankę za produkt doskonały, którego ulepszyć się nie da. Albo też nie chciał, by Grzymisława zobaczyła swój poprawiony wizerunek i poczuła się dotknięta.

Ostatnia rzeźba przed placem była pewnym ewenementem. Powstała w nocy. Nic dziwnego, że jej twórcy chcieli działać w ukryciu. Mierząca dobre dwadzieścia łokci, leżąca, naga dziewczyna z pewnością nie mieściła się w kanonie dobrego smaku klasztoru. Dziwiło nieuwzględnienie przez tajemniczych artystów pewnego faktu. Mianowicie magia zostawia ślad. Mag składa bezwiednie swój podpis, o czym powinien wiedzieć każdy nowicjusz. Jeszcze dziwniejsze było to, że przełożony klasztoru nie nakazał przeprowadzenia śledztwa i odkrycia winnych. Najdziwniejsze zaś było to, że nie rozniósł aktu w śnieżny pył. Dzięki temu idąc, mogłem podziwiać śnieżną postać. Dziewczyna leżała na brzuchu, podpierając się na ramionach. Między nimi pyszniły się wspaniałe piersi. Twarz wydawała mi się znajoma, ale nie mogłem skojarzyć skąd.

Lubomirskiego jeszcze nie było na placu. Za to na stole przy nim leżały dwa zestawy do nafasi ya uchunguzi. W tym elfickim stylu walczy się dwiema sztukami broni. Nafasi to długie na półtorej łokcia proste, obosieczne, smukłe ostrze. Jeśli dobrze kojarzę, to rękojeść jest zwykle osłonięta koszykiem. W klasztornej wersji miała kształt triestu. Podobnie jak uchunguzi o trzykrotnie krótszym ostrzu.

- Gotów do treningu? – rozległo się z boku.

Oldan Lubomirski był mężczyzną średniego wzrostu, o szerokich barach, sporym brzuchu, pucułowatych i rumianych policzkach, sumiastym wąsie i łysinie zajmującej czubek głowy.  Patrząc na tego rubasznego mężczyznę, za nic nie poznałoby się, że jest to jeden z najlepszych fechmistrzów w kraju.

- Założę się, że chciałeś wybrać pojedynek na pięści – stwierdził.

Skinąłem głową w odpowiedzi.

- Arcymag by się na to nie zgodził – stwierdził. – Uznałby, że to będzie jednostronna walka, która ośmieszy klasztor, pokazując cię jako nieudacznika i co gorsza tchórza. Skończyłoby się pewnie na szablach i Sokołowski by cię skrócił o głowę. To doświadczony szermierz, ćwiczy mieczem i szablą dłużej niż ty żyjesz. Na szczęście byłem obecny przy rozmowie. Założę się, że Sokołowski nigdy nie miał w ręce tych elfich zabawek.      

- Ja też nie.

- Ale dałem ci sporo czasu na ćwiczenia. Walka za ich pomocą jest na tyle specyficzna, że doświadczenie niewiele Sokołowskiemu pomoże. On jest silniejszy i ma większy zasięg, ty jesteś szybszy. Szanse będą wyrównane. Wierz mi, choćbyś miał rzygać ze zmęczenia po każdym treningu, dołożę starań byś nie stał na straconej pozycji.

 

 

Twarz miałem bladą, ale przynajmniej nogi mi nie drżały, gdy wychodziłem na plac pojedynkowy w Kopalnem. Z tego co wiedziałem, w innych krajach wolano załatwiać takie rzeczy po cichu. Walczący wybierali się w towarzystwie sekundantów i bezstronnego świadka w jakieś ustronne miejsce i tam robili w sobie dziury. W Chottcie, a także w Republice i Królestwie Ghora w każdym mieście znajduje się plac pojedynkowy, a szlachta ma przykazane, by rozstrzygać spory właśnie na nim. Jeśli wierzyć historycznym księgom, taką formę pojedynków wymyślił Chotta Pierwszy, zwany też Wielkim, założyciel mojej pięknej ojczyzny. Miałem nadzieję, że będę mógł się cieszyć jej urokami, w tym hożymi krajankami, jeszcze przez długie lata. Wątpliwości na ten temat budził mój przeciwnik.

Sokołowski czekał już na placu. Dobre pół łokcia wyższy ode mnie, z szerokimi barami. Zwyczaj nakazuje walczyć z odkrytym torsem, by nikt nie ukrył pod koszulą pancerza. Dlatego też miałem wątpliwą przyjemność porównać zwały mięśni prężących się pod skórą szlachcica z moją mizerną muskulaturą. Dla tych, którzy nie wiedzieli o mojej mieszanej krwi, porównanie musiało wyglądać wręcz żałośnie. Tak jak elfy jestem silniejszy niż na to wyglądam. Jednak moje chude ramiona mają choć połowę mocy łapsk Sokołowskiego. Musiałem włożyć wiele wysiłku w to, by nie odwrócić się i nie zwiać. Swoją drogą załatwiłoby to nie tylko problem walki, ale też mojego niechcianego pobytu w klasztorze. Dostałbym takiego kopa w tyłek, że doleciałbym pod same bramy Jarosławca. Jednak to by było tchórzostwo, a co by o mnie mówić, tchórzem nie jestem. Zmówiłem jeszcze w myślach krótką modlitwę. Całkiem bezsensownie, bo bogowie z zasady nie mieszają się w doczesne sprawy śmiertelników. Choć z drugiej strony może warto przypomnieć o sobie bogom. W końcu jeśli zginę, czeka mnie nowe życie, a czy odrodzę się w rodzinie niewolniczej, królewskiej, czy jakiejś pośrodku zależy od Tempesa.   

Nie roztrząsając dalej zagadnień filozoficznych, zasalutowałem trzymanym w prawej ręce ostrzem, dając znak gotowości. Nastąpiła krótka ceremonia. Opiekun placu pojedynkowego spytał Sokołowskiego, jako wyzywającego, czy jest gotów odstąpić od pojedynku. Ten odmówił. Opiekun przedstawił więc zasady panujące na placu. Nie przysłuchiwałem się mu zbyt uważnie. Lubomirski tłukł mi je do głowy przez ostatnie dziewiętnie. Mógłbym je recytować od tyłu obudzony o drugiej w nocy. 

Rozejrzałem się po okolicy. Po północnej stronie wybudowano drewnianą trybunę na dziesięć rzędów. Pierwsze dwa zajmowali magowie i nauczyciele z klasztoru. Po stronie południowej stała kamienica. Jej właściciel poszedł po rozum do głowy i na każdym piętrze dobudował solidny balkon ciągnący się przez całą długość budynku. Podobnie jak trybuna balkony były wypełnione do ostatniego miejsca. Strony wschodnia i zachodnia zostały niezabudowane. Od wschodu stali wszyscy nowicjusze czwartego. Od zachody tłoczyła się spora grupa mieszczan. Obstawiałem, że mój pojedynek obserwowało jakieś pół tysiąca widzów. Całkiem dobry wynik.  Gdyby trybuny były większe, to pewnie zgromadziłoby się tu kilka razy więcej ludzi. W końcu niecodziennie najbogatszy szlachcic w okolicy ma zmierzyć się z nowicjuszem z klasztoru magów. Ja jednak bardziej przejmowałem się nie liczbą obserwatorów, a tym by nie zobaczyli śmierci pewnego drobnego faceta.

Przez głowę przemknęła mi myśl, czy było warto? Czy nie lepiej byłoby, gdybym nie poczuł zapachu Makkao? Na to pytanie nie mogłem jednak odpowiedzieć. Jeśli przeżyję, to gdy minie strach, pewnie uznam, że tak. Jeśli zginę, to no cóż, myśleć już nie będę. Sifo przysłała mi kilka listów. W pierwszym obwieszczała, że dotarła do Horbei, czyli po chottyjsku Grabiny, stolicy Republiki. Miała zamiar podejść do kilku egzaminów w miejskiej akademii. W drugim chwaliła się listą zdobytych dyplomów. Żaden nie miał tej wagi, jaką dawały pełne studia. Jednak ich ilość świadczyła o  wszechstronnym wykształceniu ich właścicielki. Sifo miała zamiar obejść wszystkie bogate domy w stolicy i okolicy, pytając, czy nie potrzeba w nich guwernantki. W trzecim żaliła się, że nawet najlepsze wyksztalcenie nic nie daje, jeśli nie ma się referencji. Pytała jak ma niby je zdobyć, jeśli nikt nie chce zatrudnić początkującej nauczycielki. Czwarty przebrzmiewał nadzieją. Sifo zataczając coraz szersze kręgi wokół miasta natrafiła na pewnego zielarza. Jedli obiad przy tym samym stole w karczmie i moja była kochanka skorzystała z okazji, by się wyżalić. Tamten odparł, że w mtimu Kanosa pan Chotyme vye Ahado poszukuje nauczycielki. Nie znał szczegółów, jako że nie mieszkał w samym mtimu, a w jego okolicach. Wiedział jednak, że pan vye Ahado w najbliższym czasie ma wybrać się do Horbei w celu zatrudnienia guwernantki. Sifo postanowiła go uprzedzić i sama wyruszyła do Kanosa, w nadziei, że na prowincji wymagania będą mniejsze. Uznałem, że to słuszna decyzja.

Mtimu to nazwa obszaru rolnego. W bagiennej Republice nie ma zbyt wielu miejsc nadających się na uprawę. Gdy już jakieś się znajdzie, to jest wykorzystywane do granic możliwości. Zwykle należą do jednego bogatego szlachcica. Według relacji zielarza Kanosa należała do dużych mtimu, jako że miało ją zamieszkiwać około pięciu tysięcy osób. Odpowiada to dziesięciu średniej wielkości chottyjskim wsiom, co na standardy Republiki jest naprawdę potężnym kawałkiem ziemi. Czytając piąty list z trudem powstrzymywałem śmiech. Ta odrobina radości dobrze mi zrobiła dzień przed walką. Sifo udowodniła, że nie należy robić nic hop siup. Gdyby poświęciła trochę więcej czasu na rozpoznanie,  dowiedziała by się, że Kanosa to tak zwane mtimu zaściankowe. Na jego terenie stał trzydzieści jeden dworów szlacheckich, z których spora część niczym nie różni się od dużych chłopskich chałup. Vye Ahado w żaden sposób nie mógł uchodzić za wielkiego pana. Piastował za to urząd lye, kogoś w rodzaju wójta. Do jego obowiązków należała opieka nad lokalną szkołą, której jedyny nauczyciel miał zamiar przejść na emeryturę. Sifo przyjął niczym dar bogów, który oszczędził mu wielodniowej wyprawy do miasta. Moja była kochanka nie była jednak zachwycona warunkami. Oczekiwała, że zostanie opiekunką jednego, góra dwóch dzieciaków z bogatego domu. Zamiast tego wylądowała w wiejskiej szkole. Miała prowadzić zajęcia dla dzieci chłopstwa składające się z nauki pisania, czytania i podstaw matematyki. Jej drugą klasę stanowiły dzieci szlachty i tu mogła już zrobić użytek z swojej wiedzy. Małe mieszkanko w budynku szkoły nie było jednak tym, czego się spodziewała wyruszając do Kanosy. Pomimo to postanowiła przyjąć ofertę. Spory wpływ na jej decyzję miało pochłoniecie przez opłaty egzaminacyjne sporej część jej oszczędności. Liczyła też, że za kilka lat dostanie porządne referencje i znajdzie coś lepszego. Odpisałem na listy. W żadnym jednak nie wspomniałem o pojedynku, choć Sifo była przecież w sporym stopniu za niego odpowiedzialna. Właściwie, to właśnie dlatego o nim nie pisałem. Winiłaby się za to, a jej wyrzuty sumienia w niczym nie poprawiłyby mojej sytuacji. Jeśli dziś wieczorem będę w stanie utrzymać pióro w ręce, to opisze jej przebieg walki.

Ta krótka dygresja nie dodała mi otuchy. Podobnie jak okrzyki stojących za moimi plecami kolegów. Nie miałem jednak czasu na roztrząsanie lęków. Opiekun uderzył w niewielki gong stojący przy placu, obwieszczając rozpoczęcie pojedynku. Sokołowski zaatakował, zmuszając mnie nawałą ciosów do cofania się. Krok za krokiem oddawałem pola, aż poczułem za plecami belkę ogradzającego plac płotu. Sam nie wiem jak udało mi się wywinąć, ale jakimś cudem minąłem Sokołowskiego i stałem teraz twarzą do kolegów. Przeciwnik znów zaczął mnie spychać, ale ja coś sobie uświadomiłem. Cofałem się, ale bez trudu parowałem wszystkie ciosy. Przez całą walkę Sokołowski właściwie mi nie zagroził. Był zbyt wolny. Gdy znajdowałem się o krok od płotu, zatrzymałem się. Obrona stojąc w miejscu była trudniejsza, ale dawałem sobie radę. A to zbijałem sztych, a to się przed nim uchylałem, ale nie dałem się już zepchnąć ani palca. Wraz z narastającą pewnością siebie znikał strach, a pojawiała się wściekłość. Wściekłość na chama, który bił kobietę na której mi zależało. Na chama który zmusił mnie do serii wyczerpujących treningów. Na chama przez którego przez ostatnie dziewiętnie przewracałem się w łóżku długo próbując zasnąć. Na chama który odebrał mi radość życia, poprzez pewność zbliżającej się śmierci.

Miałem dość obrony. Zaatakowałem zasypując przeciwnika gradem ciosów. Sokołowski dał krok w tył, a potem następny. Mój kontratak został przywitany entuzjazmem wśród nowicjuszy. Wcześniejsze okrzyki zmieniły się w entuzjastyczne wrzaski. Uświadomiłem sobie, że jestem w stanie zakończyć ten pojedynek kiedy będę chciał i jak będę chciał. Pewnie mógłbym bez większego trudu zabić, ale Sokołowski nie zalazł mi za skórę aż tak bardzo, bym pragnął jego śmierci. Chciałem go jednak upokorzyć. Patrząc w twarz przeciwnika, która nagle zrobiła się mokra od potu, wpadłem na genialny pomysł. Moje Nafasi wystrzeliło z prędkością atakującej żmii w kierunku twarzy Sokołowskiego. Widownia zamilkła na moment, a potem gdy wszyscy zobaczyli niewielki skrawek włosia spływający na ziemię, plac zatrząsnął się od wiwatów. W końcu powiedzenie „przyciąć komuś wąsy” wywodzi się właśnie z pojedynków.  Oznacza tyle co pokazać komuś jego miejsce w szeregu. Sokołowski zamarł na chwilę dając mi okazję do zakończenia walki, ale ja nie miałem zamiaru jej jeszcze przerywać. Przeciwnik otrząsną się i już miał ruszyć na mnie, gdy powstrzymał go gong. Z niezadowoleniem dostrzegłem krew na górnej wardze przeciwnika. Niechcący zaciąłem go podczas golenia.

- Czy spawy zostały załatwione? – spytał opiekun placu.

Zaświtała mi nadzieja, że to jednak nie koniec. Pojedynek do pierwszej krwi nie musi się skończyć po pierwszej ranie. Jest przerywany za każdym razem, gdy ktoś zostanie ranny i opiekun wypowiada swoją kwestię. Jeśli choć jeden z walczących odpowie pozytywnie, to walka się kończy. Jeśli jednak obaj chcą walczyć, to się im na to pozwala.

- Zostawię tę decyzję panu Sokołowskiemu – stwierdziłem lekko.

- Pożałujesz tego gówniarzu – warknął. – Będziemy walczyć – krzyknął w stronę opiekuna.

Walka rozpoczęła się na nowo. Pozwoliłem Sokołowskiemu atakować, szukając swojej szansy. W pewnym momencie dostrzegłem ją. Zanurkowałem pod jego ostrzem i znalazłem się u jego boku. Mogłem spokojnie wbić moje uchunguzi po samą rękojeść, ale zadowoliłem się przejechaniem ostrą niczym brzytwa krawędzią po żebrach przeciwnika zostawiając długa na dwie dłonie, niezbyt głęboką ranę.

Na pytanie opiekuna odpowiedziałem w ten sam sposób, podobnie jak Sokołowski. Walka zaczęła się po raz trzeci. Postanowiłem, że czas kończyć. Czym innym jest ośmieszanie przeciwnika, a czym innym bawienie się nim. Zwłaszcza, że to niebezpieczna zabawa. Jeden błąd i Sokołowski mnie dźgnie.

Znów udało mi się go minąć, tym razem nie z jego prawej, a lewej strony. Uderzyłem w tył jego kolana. Nafasi jest bronią zbyt lekką do rąbania. Walka opiera się głównie na pchnięciach. Można jednak nim cięć niczym nożem.  Przeciągnąłem klingom po nodze Sokołowskiego, a ostra stal bez najmniejszego trudu przecięła materiał, skórę i ścięgna.

Sokołowski rycząc z bólu padł na plac treningowy. Jeśli będzie miał szczęście, to uzdrowicielka zdoła połączyć przecięte ścięgna, jeśli nie to będzie miał po mnie pamiątkę do końca życia.

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Chotta · dnia 05.10.2016 19:26 · Czytań: 382 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 0
Komentarze

Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.

Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
ks-hp
18/04/2024 20:57
I taki autor miał zamysł... dziękuję i pozdrawiam... ;) »
valeria
18/04/2024 19:26
Cieszę się, że przypadł do gustu. Bardzo lubię ten wiersz,… »
mike17
18/04/2024 16:50
Masz niesamowitą wyobraźnię, Violu, Twoje teksty łykam jak… »
Kazjuno
18/04/2024 13:09
Ponownie dziękuję za Twoją wizytę. Co do użycia słowa… »
Marian
18/04/2024 08:01
"wymyślimy jakąś prostą fabułę i zaczynamy" - czy… »
Kazjuno
16/04/2024 21:56
Dzięki, Marianie za pojawienie się! No tak, subtelnością… »
Marian
16/04/2024 16:34
Wcale się nie dziwię, że Twoje towarzyszki przy stole były… »
Kazjuno
16/04/2024 11:04
Toż to proste! Najeżdżasz kursorem na chcianego autora i jak… »
Marian
16/04/2024 07:51
Marku, dziękuję za odwiedziny i komentarz. Kazjuno, także… »
Kazjuno
16/04/2024 06:50
Też podobała mi się twoja opowieść, zresztą nie pierwsza.… »
Kazjuno
16/04/2024 06:11
Ogólnie mówiąc, nie zgadzam się z komentującymi… »
d.urbanska
15/04/2024 19:06
Poruszający tekst, świetnie napisany. Skrzący się perełkami… »
Marek Adam Grabowski
15/04/2024 16:24
Kopiuje mój cytat z opowi: "Pod płaszczykiem… »
Kazjuno
14/04/2024 23:51
Tekst się czyta z zainteresowaniem. Jest mocny i… »
Kazjuno
14/04/2024 14:46
Czuję się, Gabrielu, zaszczycony Twoją wizytą. Poprawiłeś… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:73
Najnowszy:pica-pioa