Seledynowi rycerze z Gocławia - andro
Proza » Obyczajowe » Seledynowi rycerze z Gocławia
A A A

Autobus, którym wracałem z budowy w Zdrojach do hotelu robotniczego był przeważnie przegubowym Ikarusem. Mało już takich jeździ po polskich miastach. Wtedy jeszcze się zdarzały. Był to jesienno - zimowy czas 2010 roku, pracowałem w dużej szczecińskiej firmie budowlanej jako operator sprzętu. Początkowo przy budowie apartamentowców w Świnoujściu, a później wysłali mnie w delegację do Szczecina, obsługiwałem koparko-ładowarkę Cat 428 C na budowie siedziby Zakładu Ubezpieczeń Społecznych.
Z hotelu, gdzie byli zakwaterowani pracownicy musiałem dojeżdżać do pracy, stąd autobus lini 84. Okna w Ikarusie miały podwójne szyby, pomiędzy nimi - zapewne z powodu rozszczelnienia - zbierała się woda, która z czasem nabrała zielonkawego koloru. W niektórych oknach było jej całkiem sporo, nawet do jednej czwartej wysokości. Jeśli autobus stał na przystanku, była to zwykła brudna woda przesłaniająca siedzącemu pasażerowi widok na ogołocone z liści krzaki, pawilony sklepików lub rozlewiska Odry. Zabawa zaczynała się po zamknięciu drzwi, w momencie kiedy stary Ikarus ruszał z dostojnym warkotem dieslowskiego motoru. Poziom wody raptownie podwyższał się przy tylnej krawędzi okna, podczas gdy z przodu stawało się sucho. Odwrotnie przy hamowaniu. A pomiędzy było falowanie, zielone drobinki mieszały się w cieczy, fikały płynne koziołki, czasem zabłakany promień słońca błysnął w tej ruchliwości. Po prostu niezły czad. Powinni doliczać coś za jazdę takim autobusem.
Z pętli na Basenie Górniczym miałem do hotelu kilkaset metrów. Był to czteropiętrowy biurowiec, pokoje dla pracowników znajdowały się w suterenie. W moim mieszkało, oprócz mnie, dwóch ludzi - żaden z nich nie dojeżdżał ze mną do Zdrojów. Młody chłopak, Paweł był mechanikiem w warsztatach, które sąsiadowały z biurowcem. Czasem jeździł też po budowach jeśli trzeba było naprawić jakiś sprzęt na miejscu. Drugi lokator miał na imię Wacek, murarz po czterdziestce, rozwiedziony i mało skomplikowany.
W pokoju było pięć łóżek, dwa pod jedną ścianą i trzy pod drugą - można więc było rozlokować się tak, żeby nikt nie spał obok. Ale kiedy wprowadziłem się do nich, to Paweł spał na jednym z dwóch łóżek po prawej, a Wacek z trzech po lewej zajmował środkowe i właśnie palił papierosa. Z nas trzech tylko on palił i nigdy nie przyszło mu do głowy, że może to komuś przeszkadzać.
Wybrałem, niestety, łóżko obok niego, przy oknie. Którejś nocy budzę się i zastanawiam dlaczego? Sikać mi się nie chce, patrzę na zegarek - czwarta z minutami. Po chwili dostrzegam w ciemności czerwony punkcik. To Wacek leżąc w łóżku pali papierosa, pokój wypełnia siwa śmierdząca mgła, która szczypie w oczy.
Taki klimat.
Starałem się zatem spędzać w hotelu jak najmniej czasu. Wracałem z pracy, odgrzewałem jakiś obiad - przeważnie coś, co ugotowałem w niedzielę w Świnoujściu (była małżonka już mi wtedy nie gotowała), później leżałem godzinkę na łóżku i zabierałem się na jesienno-zimową wędrówkę. Kierunki były różne: tramwajem do centrum, gdzie oglądałem film w kinie Pionier, autobusem do Dąbia, gdzie w krzakach przy supermarkecie wypijałem piwo z puszki albo piechotą na pobliski most, z którego patrzyłem na Odrę i słuchałem sączącej się ze słuchawek muzyki. Nad powierzchnią wody unosiła się oświetlona światłem księżyca mgła, w nos szczypał przymrozek, w uszach Something Like Elvis, trzecia płyta. Miałem wtedy obsesję na punkcie tej muzyki, pasowała jak ulał do wszystkiego, co mnie otaczało, do tego całego syfu, budowlanego błota, robotniczego hotelu, kobiety mówiącej językiem kaallalisut i zielonkawej cieczy w oknie Ikarusa. Zespół został rozwiązany w 2003 roku, więc stanąłem jak wryty zobaczywszy na witrynie studenckiego klubu Delta w Dąbiu plakat, który oznajmiał nie mniej i nie więcej, że koncert Something Like Elvis odbędzie się tutaj piętnastego dnia miesiąca października. Okazało się, że skład grupy pozbierał się na Off Festiwal, a skoro już się spotkali i pograli trochę, to postanowili zrobić małą trasę. Byłem w szoku - zbieg okoliczności? Być może, ale przyznacie, że dziwny i znaczący. W każdym razie koncert był świetny.
Czasem zostawałem na weekend w Szczecinie, zwykle wtedy, gdy trzeba było pracować w sobotę. Musiałem wtedy znaleźć sobie zajęcie na niedzielę. Pomysł był prosty: jazda szczecińskimi tramwajami. Za rozsądną cenę można było nabyć bilet czterogodzinny, który obejmował wszystkie linie. Jeździłem sobie od pętli do pętli, przesiadałem z tramwaju do tramwaju, słuchałem “Cigaret’s smoke phantom” i co którąś pętlę odnajdywałem osiedlowy sklepik, pod którym, gawędząc z miejscową ludnością, raczyłem się oranżadą, czy jak to tam zwą. Pewnego niedzielnego wieczora wylądowałem na tramwajowej pętli w dzielnicy Gocław, tam kończy się linia numer sześć. Wysiadłem, sprawdziłem rozkład jazdy i postanowiłem przejść się trochę, popatrzeć na rudery (bo to taka dzielnica). Było mglisto, ciemno ale niezbyt zimno. Kamienice z czerwonej cegły świeciły gdzieniegdzie słabym światłem narożnego sklepiku, pod którym wystawali miejscowi koneserzy w sportowych ubraniach. Uliczne latarnie żółtawą pozłotą okraszały ten sielski widok. Sięgnąłem do plecaka - pusto. No cóż, trzeba chyba zajść do jednego z tych sklepików, gdzie czuć pleśnią, lodówki są wyłaczone przez okrągły rok, a pani za ladą, na pytanie o zimne piwo, niezmiennie odpowiada: “tutaj ogólnie jest zimno”. Tym razem było tak samo, wziąłem dwie puszki ciepłego “zielonego bosmana” i starając się nie okazywać niepokoju, zszedłem po kruszących się schodkach na chodnik, gdzie stali tubylcy przypominający hatifnaty z opowieści Tove Jansson o muminkach. Odziani w błyszczące dresy, falowali w mdłej poświacie ulicznej latarni jak zielonkawa woda w oknie autobusu, poddawali się niewidzialnemu rytmowi gocławskiego wieczoru. Wokół nich roznosił się dym podłej jakości papierosów. “Cigaret’s smoke phantoms” - pomyślałem zanim usłyszałem głos jednego z nich.
- Kolego, nie pożyczyłbyś na piwko?
Spojrzałem i zobaczyłem twarz, po której pełzła zła wróżba. “No nic, za dużo ich, trzeba będzie spierdalać” - pomyślałem i mocniej ująłem pasek plecaka.
- Nie mam nic, ostatnie grosze wydałem.
- To daj się napić.
- Jedno piwo chcesz dzielić na ośmiu? - spytałem. - To już lepiej sam wypiję, a wy sobie kupcie za swoje. Wiedziałem, że co bym nie odpowiedział, to i tak nie odpuszczą - to był błąd, ten sklepik na rogu Lipowej i Kolskiej. Zastanawiałem się błyskawicznie nad najbardziej istotnymi szczegółami - gdzie mam dokumenty i pieniądze, co mam takiego w plecaku, z czym nie mógłbym się rozstać, którędy uciekać. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, każda myśl przelatywała przez mózg z prędkością błyskawicy.
- No, gościu! - Wyciągnął do mnie rękę chcąc chwycić rękaw kurtki.
Machnąłem łokciem celując w jego nos, potem puściłem się galopem po trotuarze pamiętającym chyba czasy Bismarcka. Biegnąc, oswobodziłem się z uprzęży plecaka i rzuciłem go psom na pożarcie. Moje przypuszczenia sprawdziły się - trzech spośród tych, którzy rzucili się w pogoń przystanęło, poczuli chmielowy zew i to było silniejsze od instyktu gocławskiego wyżła. Zostało mi na karku dwóch, bo ten z rozbitym nosem został pod sklepem, a razem z nim jeszcze jeden, który był już , zdaje się, hatifnatem pełną gębą.
Dwóch to jednak zawsze więcej niż jeden, więc biegłem jak Caballo Blanco wiedząc, że to nie jest zwykły bieg, jak mnie dopadną, to meta może mieć czerwony kolor. Mijałem poniemieckie kamienice, gdzieniegdzie świeciło się w oknach, powietrze było gęste i żółte, tężało na noc. Przytomnie rozglądałem się na boki w poszukiwaniu jakiegoś zaułka, płotu, zarośli albo murka - czegokolwiek, co stanowiłoby odmianę od jednostajnego uciekania w lini prostej. Wprawdzie liczyłem na to, że sportowcami to oni są jedynie z ubioru ale kto ich tam wie czego sie naćpali. Energii mogą mieć sporo, za to rozumu trochę mniej. Tymczasem biegłem, przestrzeń zimowego Szczecina rozstępowała się przede mną z jakąś dziecinną prostotą, zacząłem czuć się dobrze, nawet uśmiechnąłem się pod nosem mijając napis na ścianie “Gocław - Pogoń!”. Tupanie za mną nie ustawało, widać jakieś ambitne jednostki.
Wreszcie, po drugiej stronie ulicy dojrzałem ogrodzenie z siatki, a za nim, w nikłym świetle latarni, zarys sporego budynku. Pomyślałem, że taka przeszkoda może ich trochę zniechęcić i sprintem przeciąłem jezdnię, a potem błyskawicznym przerzutem pokonałem płot i pognałem dalej. Tak jak się spodziewałem, to ich na chwilę zatrzymało, gramolili się przez siatkę jak szczeniaki, które oderwawszy się od sutków suki lezą niezgrabnie i kluchowato przez krawędź wiklinowego legowiska. Wreszcie spadli na zeschłe liście po drugiej stronie ale wtedy dobiegałem już do następnego płotu, nie mieli szans. Po drugiej stronie była ciemność i krzaki, w których zanurzyłem się z ulgą. Przedzierałem się przez nie kilka chwil, przelazłem jakiś zmurszały murek i stertę desek, potknąłem o korzeń i upadłem zdzierając skórę na dłoniach, bo w tym miejscu natrafiłem na betonową wylewkę w oficynie kamienicy. Nad drzwiami prowadzącymi do klatki schodowej ćmiła się słaba żarówka, jej światło gryzło mrok ze smutną mozolnością, cierpliwie ale na granicy rezygnacji. Podszedłem wycierając krwawiące dłonie w hustkę higieniczną. Drzwi pomalowane były sraczkowatą farbą, która łuszczyła się sporymi płatami i zgrzytały zawiasami po popchnięciu. W środku śmierdziało kocimi szczynami, kolejna dogorywająca żarówka bez klosza oświetlała przedwojenną posadzkę. Wszystko tu było przedwojenne: wytarta tysiącami dłoni drewniana poręcz schodów, tychże schodów stopnie z zagłębieniami po środku od milionów kroków, podziurawione przez korniki ciemne framugi, nawet skrzynki na listy były, na oko, z lat trzydziestych. Ciekawe skąd mają do nich kluczyki?
Poprzez woń kocich sików przebijał się zapach gotowanych ziemniaków, poczułem głód. Postanowiłem wydostać się na ulicę i złapać jakiś tramwaj do centrum, a tam kupić w sklepie kawał kiełbasy i piwo. Na szczęście portfel miałem w wewnętrznej kieszeni kurtki, wraz z plecakiem straciłem jedynie dwa zielone bosmany, trochę papieru toaletowego, pół butelki wody mineralnej i kilka gumek do włosów. Ruszyłem przez korytarz w stronę głównego wyjścia. Pod ścianą stał dziecięcy wózek, wyglądał jak rekwizyt z filmu o czasach hitlerowskiej okupacji. Ktoś musiał go chyba odziedziczyć po babce, że też trzymają takie rzeczy na klatce schodowej - przecież to może być warte ładne parę groszy. Było też kilka par butów, przerdzewiała węglarka, pusta beczka, kilka skrzynek po warzywach i drewniane sanki z oparciem. “Przecież nie ma śniegu” - pomyślałem. “Nie mają piwnicy?” Minąłem drzwi do trzech mieszkań, czwarte, ostatnie przed wyjściem na ulicę, były otwarte na ościerz. Widać było przedpokój z wiszącymi na haczykach paltami, a dalej, w pokoju - stół z białą serwetą i dwa krzesła. Na blacie stała szklanka z parującą herbatą, obok leżała gazeta oświetlona lampką nocną z kremowym abażurem. Przedpokój był mały, więc wytężywszy wzrok odczytałem czarny napis będący nazwą gazety: “Amtliches Nachrichtenblatt”. Jakiś niemiecki dziennik, wyglądał na stary, przedwojenny. Dziwni ludzie tu mieszkają.
Nagle ktoś chrząknął, po chwili usłyszałem odgłos kilku powolnych kroków i jakieś chrobotanie, a także dźwięk kręcącej się korbki. Później popłynęły słowa piosenki przerywane suchymi trzaskami: "Ich bin von Kopf bis Fuß auf Liebe eingestellt". Marlena Dietrich? Boże ,któż tego słucha jeszcze, i to z winylowej płyty. Przecież ten singiel wyszedł w 1930 roku. Pamiętam, że była też angielska wersja. Wyglądało na to, że czas w tej kamienicy zatrzymał się kilka lat przed drugą wojną, mieszkają tu wciąż Niemcy, a świat zewnętrzny jest wielką niewiadomą. Przez chwilę zastanawiałem się, czy wchodząc tu przekroczyłem nieodwołalnie jakąś barierę czasu, czy też wszystko wróci do normy po wyjściu na ulicę. Z obawą zbliżyłem się do drzwi, chwyciłem zakrwawioną dłonią żeliwną klamkę. Może na zewnątrz będzie biało od śniegu?
Nie było. Poszedłem szybkim krokiem wzdłuż szyn tramwajowych. Skoro są szyny, to musi być przystanek. Rzeczywiście był, sprawdziłem rozkład, najbliższy odjazd o 20:21, trzeba czekać dziesięć minut. Rozejrzałem się czujnie w poszukiwaniu hatifnatów - ulica była pusta. Siedemdziesiąt metrów od przystanku świeciła się jajowata reklama “Bosmana” uwieszona na prostokątnej budzie z blachy. “Zdążę” - pomyślałem i pobiegłem po dwa zielone w puszce. Jednego wypiłem duszkiem pod sklepikiem, takie miałem nerwy po przygodach na Gocławiu. Druga puszka wylądowała w kieszeni. Po kilku minutach nadjechała dudniąca i chybocąca się na boki “szóstka” składająca się z dwóch wagonów. Wsiadłem do drugiego i natychmiast po zamknięciu drzwi dostrzegłem w prawie pustym wnętrzu chłopaka z rozkwaszonym nosem. Siedział na plastikowym krzesełku i wpatrywał się w okno tępym wzrokiem, co kilka sekund drapał ogryzionymi paznokciami łysą głowę.
W pierwszej chwili chciałem się odwrócić, a najlepiej uciec (tylko dokąd), a potem zauważyłem, że oprócz nas w wagonie jest tylko dwoje staruszków, kobieta z wypchaną siatką i małolata z farbowanymi na blond włosami. Żadnych kolesi spod sklepu, którzy mogliby mi, że tak się wyrażę w mało skomplikowany sposób, zrobić krzywdę. Praktycznie tylko on i ja, reszta pasażerów jechała tym samym tramwajem ale w innym kierunku. Wypite przed chwilą duszkiem piwo szumiało mi przyjemnie gdzieś między płatem czołowym a ciałem modzelowatym, choć to pewnie tylko moje subiektywnae odczucie. W każdym razie nabrałem przez to śmiałości, więc usiadłem beztrosko obok gościa w seledynowym dresie. Wtedy jeszcze nie znałem Mateusza Wzorka ale muszę wam powiedzieć, że kiedy w końcu los postawił go na mojej drodze, to od razu przypomniałem sobie ten gocławski jesienny wieczór i tramwaj numer sześć. Ten sam styl, ta sama prostota będąca jednocześnie ekstrawagancją. Nieważne, że na nikim już nie robi wrażenia taki dres, nieważne, że jest przepocony, wygnieciony i wyświechtany, nieważne, że ma cztery paski zamiast trzech - ważne, że jest seledynowy i świeci się. To on się świeci, człowiek odziany w ten rytualny strój, jego blask wyostrza krawędzie tanich dekoracji tego podłego przedstawienia. W tym świetle skrzą się łby śrub przytwierdzających plastikowe krzesełka do podłogi tramwaju, błyskają zalotnie cekiny na berecie staruszki i guzik w palcie staruszka, zaś każdy jasny włos małolaty odbija tę poświatę po tysiąckroć, tak, że cały wagon kipi od luksów i aż się trzęsie od oślepiającego wrzenia.
Przejechaliśmy tak ze dwa przystanki kołysząc się równo jak wodorosty w falującej wodzie albo zielone drobinki w oknie autobusu linii 84, za szybą migały stare kamienice, drzewa gubiące ostatnie liście, sklepy spożywcze i grupki hatifnatów pod nimi.
- I co? - spytał nagle nie odwracając głowy.
Wzruszyłem ramionami, musiał dostrzec ten gest odbity w szkle.
- Odjebało ci? - Pomacał palcami zakrwawiony nos.
Przez chwilę zastanawiałem się na tym prostym pytaniem. Może ma rację? Może niepotrzebnie uderzyłem niewinnego człowieka, który chciał tylko pożyczyć parę złotych na piwo. Może oddałby kiedyś?
- Powiedz mi, jakbym ci nie dał na piwo, nie wyciął w nos i chciał spokojnie odejść, to co? Pozwoliłbyś i powiedział: “No to miłego wieczoru”? Czy może razem z kolesiami skopalibyście mnie jak psa, przeczesali kieszenie i zostawili na chodniku?
Podrapał się znów poobgryzanymi paznokciami po meszku na głowie, później rzucił na mnie krótkie, kłujące spojrzenie. W tym samym momencie błysnęła nad nami przerywająca jarzeniówka, jego twarz zarysowała się w jej świetle jak oblicze wampira - biała, kanciasta, okrwawiona. Chciał coś powiedzieć i widziałem, że chodzi mu to w gardle do góry i na dół, zmagał się tak przez chwilę, wreszcie wypuścił powietrze zmasakrowanym nosem.
- Chuj z tym.
- Jak “chuj z tym”? Weź mi, człowieku powiedz, czy ci słusznie nos rozwaliłem, łapy zdarłem do krwi - pokazałem mu dłonie - i czy tu ktoś słucha Marleny Dietrich z przedwojennych płyt?
Na te słowa pokiwał głową ze złośliwym uśmieszkiem.
- Gocław... - mruknął cicho. - Widzisz, tu nie wszystko jest tak, jak ci się wydaje, że jest. - Zabrzmiało to w jego ustach dziwnie, jakby Jekyll wziął górę nad Hydem. Westchnął ciężko i milczał przez długą chwilę a potem powiedział spokojnie: - Widzisz, myśmy walczyli z tym wszystkimi sposobami. To też jest sposób. - Wskazał palcem swój dres. - Ja się poddaję, pierdolę to, rozumiesz? Niech sobie siedzą, niech robią co chcą. Jadę tym tramwajem do centrum! - Wymierzył palcem w podłogę. - Jadę i nie wracam tu. Mam dziewczynę na Pomorzanach, na co mi ten Gocław jebany! - Zauważyłem, że miał w oczach łzy.
Chciałem się dowiedzieć czegoś więcej, wypytywałem go ale milczał i na następnym przystanku wysiadł machając dłonią na pożegnanie. Nie wyglądało to na ucieczkę zgnębionej ofiary, wydawał się raczej człowiekiem, któremu zdjęto łańcuchy z nóg.
Do dziś nie daje mi to spokoju - cóż to był za rycerz w seledynowej zbroi? Z jakim smokiem walczył?

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
andro · dnia 12.10.2016 19:46 · Czytań: 673 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 3
Komentarze
SzalonaJulka dnia 17.10.2016 18:09
O, widzisz! Tę "mniejszą całość" przeczytałam z takim smakiem, że nawet nie zauważyłam ewentualnych niedoskonałości.
Coś jak proza oniryczna - tylko zamiast snu, dajesz narratorowi stan lekkiego upojenia. Pięknie zniekształcasz świat filtrując go przez płyn z zielonej puszki - cały robi się lekko zielony i rozmyty w czasie i przestrzeni, a jednak dobrze wyczuwalny (klatka schodowa, fuj!)
Słowem: tak mi pisz, tak mi dobrze ;)
PS. "Hatifnaty" w powyższym kontekście zabieram do swojego słownika.
andro dnia 17.10.2016 22:07
Cześć Julka. Zabieraj sobie, zabieraj - na zdrowie. Mamy tu poletko do pogadania - tylko ty i ja, takie ,widzisz, czasy ;) Jak świnki ?
SzalonaJulka dnia 20.10.2016 21:05
Pewnie jeszcze ktoś zaorze - to poletko, znaczy. A świnki inspirująco, jak to świnki.
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
27/03/2024 22:12
Serdeczne dzięki, Pliszko! Czasem pisząc, nie musiałem… »
pliszka
27/03/2024 20:55
Kaz, w niektórych Twoich tekstach widziałam więcej turpizmu… »
Noescritura
25/03/2024 21:21
@valeria, dziękuję, miły komentarz :) »
Zdzislaw
24/03/2024 21:51
Drystian Szpil - to i mnie fajnie... ups! (zbyt… »
Drystian Szpil
24/03/2024 21:40
Cudny kawałek poezji, ciekawie mieszasz elokwentną formę… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:18
@Optymilian - tak. »
Optymilian
24/03/2024 21:15
@Zdzisławie, dopytam dla pewności, czy ten fragment jest… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:00
Optymilian - nie musisz wierzyć, ale to są moje wspomnienia… »
Optymilian
24/03/2024 13:46
Wiem, że nie powinienem się odnosić do komentarzy, tylko do… »
Kazjuno
24/03/2024 12:38
Tu masz Zdzisław świętą rację. Szczególnie zgadzam się z… »
Zdzislaw
24/03/2024 11:03
Kazjuno, Darcon - jak widać, każdy z nas ma swoje… »
Kazjuno
24/03/2024 08:46
Tylko raz miałem do czynienia z duchem. Opisałem tę przygodę… »
Zbigniew Szczypek
23/03/2024 20:57
Roninie Świetne opowiadanie, chociaż nie od początku. Bo… »
Marek Adam Grabowski
23/03/2024 17:48
Opowiadanie bardzo ciekawe i dobrze napisane.… »
Darcon
23/03/2024 17:10
To dobry wynik, Zdzisławie, gratuluję. :) Wiele… »
ShoutBox
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
  • Slavek
  • 22/03/2024 19:46
  • Cześć. Chciałbym dodać zdjęcie tylko nie wiem co wpisać w "Nazwa"(nick czy nazwę fotografii?) i "Album" tu mam wątpliwości bo wyskakują mi nazwy albumów, które mam wrażenie, że mają swoich właścicieli
  • TakaJedna
  • 13/03/2024 23:41
  • To ja dziękuję Darconowi też za dobre słowo
  • Darcon
  • 12/03/2024 19:15
  • Dzisiaj wpadło w prozie kilka nowych tytułów. Wszystkie na górną półkę. Można mieć różne gusta i lubić inne gatunki, ale nie sposób nie docenić ich dobrego poziomu literackiego. Zachęcam do lektury.
  • Zbigniew Szczypek
  • 06/03/2024 00:06
  • OK! Ważne, że zaczęłaś i tej "krwi" nie zmyjesz już z rąk, nie da Ci spać - ja to wiem, jak Lady M.
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty