Wakacje młodszego maga Tosława Dąbka. - Chotta
Proza » Fantastyka / Science Fiction » Wakacje młodszego maga Tosława Dąbka.
A A A
Od autora: "Wakacje młodszego maga Tosława Dąbka" to drugi rozdział mojej powieści "Tosława Dąbka Przypadki".

- Nasz Radomił już jako dzieciak udowadniał, że wyrośnie na prawdziwego mężczyznę – zagrzmiał Małobąd Wilkowski, siwowłosy szlachcic o zacnym wzroście, szerokich barach i pokaźnym brzuszysku.

Nowicjusz nie może się ożenić. Radomił musiał poczekać, aż ukończy naukę. Był więc z Grzymisławą w narzeczeństwie ponad rok. Niemal samego początku było wiadomo, że Wilkowski, właściciel wsi z której mój olbrzymi przyjaciel się wywodzi, nie pozwoli, by jego mag miał skromne wesele, jakie mogłyby wystawić rodziny państwa młodych. Postanowił zorganizować weselisko na własny koszt. Nie raz zastanawiałem się, czy jego hojność wynika z sympatii do Radomiła, czy z chęci zjednania sobie maga. Radomił był przekonany, że chodzi o to pierwsze. Dla niego Wilkowski był ucieleśnieniem dobrego jaśniepana. Mój wielki przyjaciel wychował się w służebnym czworaku stojącym opodal pańskiego dworu. Jego rodzina była uboga nawet jak na chłopskie standardy. Nie mieli nawet skrawka własnej ziemi. Budynek, który dzielili z trzema innymi rodzinami należał do Wilkowskiego. To się jednak zmieniło, gdy podczas Ceremonii Żywiołów u Radomiła objawił się dar magii. Wilkowski podarował jego rodzinie łan ziemi. Użyczył robotników, narzędzi i drzewa z swojego lasu, by mogli wznieść porządną chałupę. Wreszcie zrobił z Radomiła swojego pachołka. W zachowaniu szlachcica nie było nic dziwnego. Wzięcie pod kuratelę przez miejscowego szlachcica przyszłego maga z chłopskiej rodziny było powszechne. Zwykle po to, by zdobyć przychylność owego maga. Jednak wyprawianie naprawdę okazałego wesela, wykraczało poza zwyczajne próby zdobycia sympatii. Choć z drugiej strony Wilkowski do ubogich nie należał. W błąd mogło wprowadzać to, że posiadał jedynie trzy wsie. Trzeba było jednak zwrócić uwagę na ich rozmiar. W dodatku na terenie stojącej na skraju morza Czepieli Wilkowski posiadał prężnie działająca stocznię. Co prawda budowano w niej tylko niewielkie jednostki, głównie kutry rybackie, ale i tak musiała przynosić spory dochód. Nie można też było zapominać o całych milach kwadratowych lasu będącego własnością naszego gospodarza. Ktoś taki nie nadwyręży zbytnio sakiewki, organizując zabawę na parę setek osób. Czy raczej dwie zabawy. Pierwsza odbywająca się na łące obok dworu przeznaczona była dla chłopów Wilkowskiego. W drugiej w samym dworze, brały udział rodziny państwa młodych, świeżo upieczeni magowie, oraz okoliczna szlachta.         

Zauważyłem, że rodzina Radomiła czuje się wyraźnie skrępowana siedząc przy jednym stole z jaśniepanami. Rodzice Grzymisławy byli jak się zdaje bardziej oswojeni z wysoko urodzonymi. Jej ojciec jako kapitan mógł się uważać za niemal równego szlachcie.

Rozsadzając gości Wilkowski udowodnił, że do snobów nie należy. Posadzenie państwa młodych na honorowym miejscu było czymś oczywistym. Jednak niejeden szlachcic uznałby za obrazę swojej godności, posadzenie niżej urodzonych wyżej od siebie, a rodzice państwa młodych zostali umieszczeni po ich bokach.

Mi przypadło ostatnie miejsce przy głównym stole. Dostawiono do niego dwa boczne, tak że razem z głównym tworzyły kanciastą podkowę. Przy czym biesiadnicy zajmowali jedynie jej zewnętrzną stronę. Po lewej miałem Bognę, czyli siostrę Radomiła. Po prawej, a więc już przy bocznym stole, sąsiadowałem z szlachcicem koło trzydziestki, któremu najwyraźniej nie odpowiadało zajmowanie miejsca pośledniejszego niż chłopka. Dał już temu przykład kilkoma kąśliwymi uwagami, które Bogna przyjmował pokornie, wpatrując się w swój talerz. Narastała we mnie ochota, by go trochę utemperować. Mój talent do czytania w ludziach nie ogranicza się jedynie do mistrzowskiego wychwytywania kobiecych pragnień. Umiem rozpoznawać charaktery niezależnie od płci, a mojego sąsiada oceniałem jako zapatrzonego w siebie dupka. Ktoś taki nie wybaczy żadnej kpiny. Wystarczyłby mu dowolny pretekst, by przeniósł swoją niechęć na mnie, maga pochodzącego z mieszczańskiej rodziny. Pojedynku się nie obawiałem. Jednym z pozytywnych efektów mojego pojedynku z Sokołowskim było polubienie przeze mnie szermierki. Szablą może nie władałem z taką wprawą jak nafasi i uchunguzi, ale jako wyzwany, to ja wybierałbym broń. W bogatej kolekcji ostrzy, którymi obwieszone były ściany głównej izby dworu, na pewno znalazłby się komplet dla mojego przeciwnika. Może nawet zagrałbym uczciwie i wybrał szable? W końcu poziom gorszy niż mistrzostwo, to ciągle dużo. Chottyjska szlachta niby uznaje za punkt honoru opanowanie machanie jakąś bronią, ale wielu mieszkających w głębi kraju nie przykłada się do tego zbytnio. Na pewno moje umiejętności wykraczają poza średnią. Wystarczyłby krótki wywiad, by poznać umiejętności palanta i wiedziałbym, czy mogę ryzykować. Jednak siekanie się nawzajem mogłoby zepsuć zabawę. Dlatego, choć byłem pewien zwycięstwa, postanowiłem okazać palantowi łaskę.

Teraz jednak mój sąsiad milczał, przysłuchując się podobnie jak reszta gości gospodarzowi.

- Wiecie wszyscy – ciągnął Wilkowski – że moje Wilcze Doły nie wzięły nazwy znikąd. Okoliczne lasy pełną są wilków, co nie tylko ja uważam za plagę. W walce z nią wykorzystuję chłopów, wypłacając po grzywnie srebra za każdego wilka ubitego na mojej ziemi. Pewnego razu dobre dziesięć lat temu przechadzałem się po podwórzu za dworem, a tu ci widzę? Nasz Dobromił – wskazał na ojca Radomiła – idzie w moim kierunku z truchłem wilka przerzuconym przez ramię, a obok niego drepta mały Radzio. Mówię mały, choć już wtedy było z niego spore chłopisko. No więc mówię:

- Widzę Dobromile, że ci się poszczęściło.

- Nie mnie jaśniepanie – odparł. - to Radek. 

- Ubiłeś wilka – pytam naszego pana młodego, a on wyjąkał, że tak.

- Jak, pytam.

- Z procy - odpowiada i wyciąga ją z kieszeni.

Przyznam, że naszły mnie wątpliwości. Pomyślałem, że dzieciak znalazł truchło wilka w lesie, dał mu w łeb kamieniem i przywlókł do domu. Mówię więc:

-  Jeśli trafisz mi w tamten głaz, to dam ci dodatkowego srebrnego grosza.

Chodziło mi o ten pod śliwą. Staliśmy dobre pięćdziesiąt kroków dalej. Nasz Radzio nic nie odparł, tylko wyciągnął z kieszeni kamień wielkości kurzego jaja i jak nie zakręci procą. Trafił z taką siłą, że jego pocisk rozpadł się na kawałki. Uznałem, że nasz Radzio mówi prawdę. Nie miałem sakiewki przy sobie, wiec zaprosiłem naszych Dobromiła i Radzia do tej izby, a sam udałem się do mojego gabinetu. Gdy wróciłem z pieniędzmi, zobaczyłem, jak nasz Radzio gapi się na moją kolekcję – mówiąc to zatoczył ręką szeroki gest, wskazując obwieszone bronią ściany. - Nie myślą wiele – ciągnął – zdjąłem z ściany lekki oszczep. Z tą bronią wiążę się ciekawa historia, ale to kiedy indziej.

- Twoja małżonka wpakowała ci go kiedyś w siedzenie – stwierdził jeden z starszych szlachciców.

- Wtedy jeszcze się nie znaliśmy, no i wzięła mnie za niedźwiedzia – sprecyzował Wilkowski. – No, ale wszystko wyszło na dobre. Wykurowałem się w dworze jej ojca, a do domu wracałem już z silnym postanowieniem zdobycia jego pięknej córki. Choć panna ta nie miała pojęcia o polowaniu. Kto wybiera się na niedźwiedzia samotnie uzbrojony w taką zabaweczkę. Jednak mnogość innych zalet ujęła moje serce – dodał szybko, gdy jego małżonka poruszyła się niezadowolona. – Wracając do naszego Radzia. Z prezentu był równie zachwycony jak moja małżonka z tego, że wreszcie pozbyłem się krępującej dla niej pamiątki. Widywałem potem jak ćwiczy rzuty. Zanim wyruszył do klasztoru, ubił tym oszczepem pięć wilków. To nie one były jednak jego najwspanialszą zdobyczą. Tę zdobył niedługo przed wyjazdem do klasztoru. Jako że moja lasy są pełne drapieżników, dbam o to, by moimi pasterzami byli ludzie, którzy umieją obronić moje zwierzaki. Tak jak nasz Ludmił – wskazał na brata Radomiła.

Ten było o jakieś pół głowy niższy i szczuplejszy od swojego młodszego o pięć lat brata. Dawała tu znać o sobie różnica w diecie. Klasztorna urozmaicona i obfita w mięso lepiej pomagała budować muskulaturę niż chłopska oparta na ziemniakach i kaszy. Mimo wszystko Ludomił należał do wielkoludów i nie wątpiłem, że był silny niczym wół.

- Ma on swoją Pastereczkę – ciągnął Wilkowski. – Tę wdzięczną nazwę nadał swojej lasce pasterskiej. Co to za kostur. Dębina, długa na cztery łokcie i gruba jak mój nadgarstek. Podarowałem kiedyś naszemu Ludmiłowi kilka ćwieków, takich samych jakimi mam nabitą bramę. On ozdobił nimi końce swojego kijaszka. Gdyby z jednej strony postawić muchalisa w zbroi z mieczem i tarczą, a po drugiej naszego Ludmiła w samej koszuli z tą lagą, to bez obawy postawiłbym cały mój majątek na to, że Arrat nie przeżyje jednej trzydziestej. Podczas uboju założyłem się z nim, że nie położy jednym ciosem krowy. Przegrałem. Wracając do opowieści. Pewnego razu do dworu wpada nasza Bogna i drze się w niebogłosy, że na pastwisku jest niedźwiedź. Myślałem, że dziewce słońce za mocno przygrzało, albo zdrzemnęła się na łące i jej się coś przyśnił. Skąd tu u nas niedźwiedź. Od dziesięciu lat żadnego w okolicy nie widziano. Jednak dobry pan dba o swoje dobra i nawet tak nieprawdopodobne historię sprawdza. Złapałem kuszę, ciężki oszczep, wskoczyłem na konia i pognałem oklep, bo i czasu nie było na siodłanie. Wpadam na polankę i co widzę? Nasz Ludmił trzyma swoją pastereczkę za jeden koniec i odgania się od niedźwiedzia. Takiego potwora nigdym na oczy nie widział. Jak bydle stanęło na tylnych łapach to mierzyło dobre cztery i pół łokcia. Jak go później zważyliśmy to wyszło niemal trzy cetnary. Ledwie wjechałem na polanę, a już się składam z kuszy, ale nie mogłem strzelać. Ludomił tak skakał wokół niedźwiedzia, że jeszcze by mi pod bełt wlazł. Wrzeszczę, by się odsunął, ale chyba nie usłyszał, bo zamiast posłuchać, jak nie zdzieli niedźwiedzia po żebrach. Sprawdziłem potem, trzy były połamane. Niedźwiedź oddał. Gdyby się nasz Ludmił Pastereczką się nie zasłonił, to pewno nie byłoby go między nami. Niedźwiedź jednak bestia silna. cios i tak naszego Ludmiła zbił z nóg. Miałem wreszcie wolny strzał, już się składam, a tu jak z podziemi wyrasta nasz Radzio i tym swoim lekkim oszczepikiem jak nie dźgnie bestię w bebechy. Aż mu drzewiec w rękach trzasną. Niedźwiedź za to trzasnął naszego Radzia.  Chłopak przeleciał chyba pół polany. Myślę trup, ale on się zaraz na czworaka zbiera. Niedźwiedź rusza w jego stronę. Po raz trzeci składam się do strzału i co? Cięciwa mi pękła, a tu bestia staje nad naszym Radziem, unosi się na tylnych łapach i gotowa zaraz go zmiażdżyć. Modląc się do Tempesa bym zdążył. Łapię mój oszczep niczym kopię i szarżuję na niedźwiedzia. Stał tyłem, więc cel był wspaniały. Nie przebyłem nawet połowy drogi, gdy niedźwiedź kwiknął. Dobrze mówię, nie ryknął, tylko kwiknął. Nigdym nie słyszał tak bolesnego skowytu u zwierzęcia. Potwór zwalił się na plecy i drżał w spazmach. Osadziłem, przy nim konia, zaskoczyłem i przebiłem oszczepem. Okazało się, że nasz Radzio lecąc i koziołkując, nie upuścił resztek swojej broni. Gdy niedźwiedź stanął nad nim, pchnął ostrym ułomkiem i trafił tak wspaniale, że przebił bestii jedno jądro.

Słuchająca do tej pory w skupieniu sala wybuchła śmiechem.

- Tak więc – głos Wilkowskiego wzniósł się ponad wesołość – nasz Radzio w wieku zaledwie piętnastu lat pokonał bestię, z którą niejeden doświadczony wojownik mógłby sobie nie poradzić, a uzbrojony był jedynie w leciutki oszczep.  

Ledwo Wilkowski zakończył swoją opowieść, wniesiono kolejne dania i wszyscy zajęli się jedzeniem, a było znakomite. Potrawy i alkohol znikały w dużych ilościach, podczas luźnych rozmów. Ja skupiłem się głównie na Bognie, choć właściwie był to bardziej monolog. Dziewczyna z szeroko otwartymi oczami wsłuchiwała się w moje opowieści. Ma się ten talent oratorski. Mojego drugiego sąsiada zbywałem kilkoma słowami. Siedząca po jego drugiej stronie szlachcianka całą uwagę poświęcała Gniewoszowi. Osamotniony skupił się na swoim kieliszku.

- Ten kraj schodzi na psy – oświadczył nagle, na tyle głośno, by usłyszeli go wszyscy w sali. – Kto by to widział – kontynuował – by szlachta biesiadowała z chamstwem.

- Panie Stanisławie, toż to nie wypada – zaprotestował Wilkowski.

- Ja ci drogi panie Małobędzie podam następny przykład na potwierdzenie mojej tezy, który właśnie wpadł mi do głowy – odparł tamten głosiem, w którym dało się wyczuć dużą ilość alkoholu. – Widzicie waćpanie i waćpanowie – ciągnął. – Nasz miły gospodarz gości dzisiaj dziesięciu magów. Siedmiu z nich wywodzi się ze szlachty. Czyż to nie jest dowód na to, że sam Tempes umiłował nasz stan szlachecki. Skoro bogowie tak nas wywyższają, to dlaczego my sami mamy się poniżać?                           

W mojej głowie zaświtał koncept, wyborny jak zwykle.

- Pozwoli pan, że jako specjalista w tej dziedzinie udzielę odpowiedzi na jego pytanie – wtrąciłem się, nim Wilkowski zdołał zareagować na słowa swojego gościa.

- Podstawowym błędem w pana rozumowani jest twierdzenie, że magia bierze się ze szlachectwa, podczas gdy jest odwrotnie. Dar magii daje szlachectwo niezależnie od tego z jakiego stanu wywodzi się mag. Radomił był chłopem. Grzymisława wywodzi się w oficerskiej, ale jednak mieszczańskiej rodziny. Jednak teraz Radomił jest równy naszemu gospodarzowi, czy panu. Grzymisława nie nabierze szlachectwa poprzez małżeństwo, ale jej dzieci szlachtą już będą. Musi pan wiedzieć, że szansa na to, że dziecko maga odziedziczy jego talent, wynosi jeden do czterech. W wypadku, gdy mag wyjdzie za uzdrowicielkę, jeden do dwóch. W każdym następnym pokoleniu ta szansa spada o połowę, aż osiągnie poziom ludzi nieposiadających magicznych przodków. Z pośród siedmiu moich kolegów z szlacheckich rodzin, tylko Żegota nie potrafi wymienić żadnego przodka, który władałby magią. Weźmy na przykład Gniewosza. W jego rodzinie talent magiczny pojawił się pięć pokoleń temu.

- Sześć - poprawił Gniewosz.

- Jego matka, babcia, prababcia i tak dalej były uzdrowicielkami – ciągnąłem. – Dopiero w tym pokoleniu zamiast uzdrowicielki pojawił się mag. Pewnie dlatego, że Gniewosz nie ma żadnej siostry. Tak więc, magia jest w dużym stopniu dziedziczna. Niewielka ilość magów nieszlacheckiego pochodzenia bierze się stąd, że potomkowie magów należą do szlachty. Podczas gdy ludzie niższych stanów nie mają magicznych przodków.

- A skąd ta pewność? – spytał podpity szlachcic. – Mało to szlacheckich bękartów mieszka pod chłopską strzechą?

- Panie Chlebowski prosimy bez takich insynuacji – głos Wilkowskiego stał się ostrzejszy.

- Pozwolą panowie, że znów się wtrącę – powiedziałem uradowany, bo słowa Chlebowskiego idealnie pasowały do mojego planu. – Nie zaprzeczę, że ma pan racje – zwróciłem się do mojego sąsiada. – Jednak niezaprzeczalne podobieństwo między Radkiem a jego ojcem świadczy, że i ile coś takiego miało miejsce, to nie w tym pokoleniu. Jednak im dalej w przeszłość się sięga, tym trudniej wyrokować. Jeśli jednak nawet w jego żyłach płynie jakaś doza szlacheckiej krwi, to jest to ilość niewielka. Zgodnie więc z pańskim rozumowaniem pan powinien być bardziej umiłowany przez bogów, niż na przykład siedząca obok mnie Bogna. Pańską teorię powiązania szlachectwa z magią można łatwo sprawdzić. Mianowicie każdy człowiek ma pewien potencjał magiczny. Ci u których jest silny zostają magami, lub w przypadku kobiet uzdrowicielkami. Ci u których jest na średnim poziomie zwani są dziedzicami magii. Tacy ludzie są w stanie opanować najprostsze zaklęcia, wymagające bardzo małej mocy. Olbrzymia większość śmiertelników posiada zbyt niski poziom mocy magicznej, by świadomie nią manipulować. Nie oznacza to jednak, że są całkiem magii pozbawieni. Jeśli założymy, że magia i szlachectwo się łączą, to pański poziom magii powinien być wyższy niż u Bogny. Przeprowadźmy więc mały eksperyment. Mogę prosić cię o dłoń – spytałem Bogny, a ta podała mi swoją prawicę.

Chwyciłem drobną dłoń, Bogna podobnie jak jej matka jest niewielką kobietą. Przymknąłem oczy, przywołując na twarz wyraz skupienia.

- Większość uważa, że kobieta może zostać jedynie uzdrowicielką – stwierdziłem. – Przeważnie jest to prawda. Tak jak ludzki mężczyzna może zostać jedynie magiem Tempesa, tak kobieta niezależnie od rasy może otrzymać moc jedynie od Witany. Chyba że wyznaję Mytena, ale nad tym odłamem magii nie będę się rozwodził.  Ograniczenia płci i gatunku nie obejmują dziedziców i zwykłych ludzi. W Kopalnie spotkałem ludzką kobietę będącą dziedziczką magii ognia. Prawdopodobnie w poprzednim wcieleniu należał do jednej z ras, którym patronuje Ignis i na tyle się mu przypodobała, że zostawił na niej swoje piętno. Jednak w przypadku Bogny mamy tu klasyczny dla kobiety przykład magii życia. Szkoda, bo z magią powietrza jestem siłą swego dużo lepiej obeznany. Tutaj niewiele mogę powiedzieć. Jestem jednak pewien, że iskierka magii w Bognie związane jest z zwierzętami. To jakiś delikatny rodzaj magii.

- Nasz Bogna jest akuszerką moich zwierzaków – zagrzmiał uradowany Wilkowski. – Nikt taj jak ona nie potrafi uspokoić krowy, gdy zaczyna się poród.

- To pewnie to – stwierdziłem puszczając dłoń siostry Radomiła. – Ta drobina magii w niej działa uspokajająco na zwierzęta.

Bogna wydawała się lekko oszołomiona moimi słowami.

- Teraz kolej na pana Chlebowskiego - zdecydowałem. – Pańska dłoń proszę.

Szlachcic z ociąganiem wyciągnął rękę. Złapałem ją i znów przymknąłem oczy. Moja twarz wykrzywią się wysiłku, trwało to dobrą trzydziestą, aż wreszcie otworzyłem oczy i puściłem dłoń Chlebowskiego.

- Przykro mi, ale nic nie czuję – oświadczyłem. – Może któryś z moich kolegów spróbuję?

Rozejrzałem się po sali w nadziei, że ktoś podejmie grę. Magowie w przeciwieństwie do reszty znajdujących  się w izbie ludzi wiedzieli, że odgrywam przedstawienie. Nie ma czegoś takiego jak trzeci poziom umiejętności magicznych. Są magowie, uzdrowicielki, następnie dziedzice i kompletne zera, do których należała Bogna i większość obecnych. Jednak niemal każdy ma jakiś talent, który da się podciągnąć pod dar boży. Niektórzy kapłani uznaliby pewnie, że wszystko co dobre jest prezentem któregoś z bogów.  Ja jednak uważam, że bogowie pozwalają życiu śmiertelnych toczyć się własnym rytmem, a wtrącają się jedynie w nielicznych przypadkach.

Przez krótką chwilę, żaden z magów nie palił się do pomocy. Już się bałem, że mój plan się nie uda w pełni, gdy Żegota stwierdził z pewnością w głosie:

- To nie ma sensu Tosiek. Wszyscy wiemy, że ty najlepiej manipulujesz magią. Skoro ty nic nie wyczułeś, to znaczy, że pan Chlebowski ma wyjątkowo niski poziom magii wrodzonej. Prawdopodobnie w poprzednim wcieleniu zirytował jakoś Trójkę. Oczywiście w niewielkim stopniu, bo gdyby bogowie byli na jego byt źli, to odrodziłby się jako ktoś mniej znaczny niż chottyjskim szlachcic.

 

 

Otworzyłem oczy, ale niewiele to pomogło. Wokół nadal panowała ciemność. Pierwszym pytaniem które pojawiło się w mojej głowie było, gdzie jestem? Drugim, kim jest ta naga dziewczyna, w którą jestem wtulony. Noga wystająca z opatulającego nas koca leżała w sianie. Mocny zapach i ciężar też mogły służyć za wskazówki. Byliśmy zagrzebani w sianie, a całkowity brak ubrań dawał jasno do zrozumienia, co robiliśmy. Niestety nie pamiętałem tego.

Musiałem wczoraj zdrowo popić. Na szczęście moje elfie geny, odzywają się też w tej kwestii. Leśny lud posiada niesamowitą odporność na przeróżnego rodzaju trucizny, w tym alkohol. Może i nie jestem w stanie wypić tyle co przeciętny kuzyn mojej babci. Jednak mało który kolega potrafi dotrzymać mi kroku, choć każdy waży więcej ode mnie. W dodatku trzeźwieję kilkukrotnie szybciej niż czystokrwisty człowiek, a kaca znam tylko z opowieści. Nie oznacza to, że często się nadużywam trunków. Zwykle jestem bardzo ostrożny z napojami wyskokowymi. Ich nadmiar obniża potencję. Jednak nawet legendarna odporność na alkohol nie chroni przed utratą pamięci, gdy przekroczy się już swój limit, jakkolwiek byłby on wysoki.    

Słyszałem kiedyś, że odtwarzanie wydarzeń z ostatnich dni może pobudzić pamięć krótkotrwałą. Cofnąłem się więc do wczorajszego wieczora. Po tym jak z drobną pomocą Żegoty dopiekłem Chlebowskiemu, nagle wszyscy chcieli, bym powiedział coś o ich darze. Bogna była banalnym przypadkiem. Radomił trochę mi o niej opowiadał, więc wiedziałem czego się zaczepić. W przypadku całkiem obcych ludzi, potrzebna jest nieprzeciętna inteligencja, spostrzegawczość i elokwencja. Na szczęście posiadam te cechy w hurtowej ilości. Od pierwszego chętnego aż biło, oficer marynarki. Wojskowa postawa i wymowa. Drobne zagraniczne elementy w stroju, wyglądzie i słownictwie. Na początek skojarzyłem go z magią wody, co przyjął z entuzjazmem. Potem wystarczyło kilka lekkich sugestii i sam uznała, że jego pływackie umiejętności musi zawdzięczać bogom. Kobieta, która podeszła po nim, była trudniejsza, ale i tak sobie poradziłem. Pozwoliłem, by sama naprowadziła mnie na temat, swojego przydomowego kwietnika,  uważanego za najpiękniejszy w okolicy. Do kolejnego przedstawienie nie dopuścił Wilkowski. Stwierdził, że na takie zabawy będzie czas następnego dnia, a goście potulnie wypełnili jego wolę. Potem sprawa potoczyła się klasycznie, jak to na weselu. Tańce, hulance i całe morze alkoholu. Do głowy nie przychodziło mi nic, co mogłoby mi pomóc w przypomnieniu sobie tożsamości mojej nagiej towarzyszki. Postanowiłem zasięgnąć informacji u źródła.    

Lewą rękę miałem uwięzioną pod dziewczyną, ale prawa była wolna. Delikatnie poklepałem dziewczynę po policzku.

- Pobudka koleżanko – szepnąłem.

- Jeszcze chwila Mieszko – mruknęła przez sen.

Czyżby moja towarzyszka miała kogoś? Nie dane mi było jednak się nad tym zastanawiać. Dziewczyna obudziła się nagle. W ciemności nie mogłem zobaczyć, czy otworzyła oczy, ale poczułem jak gwałtownie nabiera powietrza. W ostatniej chwili zdążyłem zasłonić jej usta i stłumić wrzask. Szarpnęła się, próbując się ode mnie odsunąć, ale koc trzymał mocno. Kiedy się kładliśmy musiałem unieść magią cześć siana, położyć się z dziewczyną na jednym krańcu koca i zrobić kilka obrotów, tworząc ciasny kokon.

- Spokojnie koleżanko – starałem się przybrać uspokajający ton – wczoraj chyba oboje przesadziliśmy z alkoholem.

- Tosław? – jęknęła.

Poczułem na plecach ciarki słysząc ten głos.  

- Bogna? – wyszeptałem.

- Zaraz zwymiotuję.

Zadziałałem błyskawicznie. Znajdowanie się twarzą w twarz z wymiotującym na pewno do przyjemnych nie należy. Podniosłem magią siano i objąłem mocno Bognę. Na szczęście zrozumiałą o co mi chodzi i nie opierała się. Kilka szybkich obrotów uwolniło nas z koca. Bogna ledwo zdążyła dowlec do skraju stryszku, by zwymiotować na klepisko piętro niżej.

Świtało. Przez maleńki świetlik wpadała wąska struga światła lądując akurat na wypiętych pośladkach Bogny, a była to pupa niebyle jaka. Bogna skończyła opróżniać żołądek, otarła ręką usta i odwróciła się, patrząc na mnie z przerażeniem. Pośpiesznie położyła dłoń na kroczu i delikatnie wsunęła palec do środka. Na jej twarzy pojawiła się ulga.

- Dzięki ci Trójko – wyszeptała. – Do niczego nie doszło – dodała widząc moje zdziwienie.

- Widocznie byłem zbyt pijany – odparłem nie kryjąc ulgi.

- Odwróć się  -zażądała.

Zawstydzony wykonałem polecenie. Może i spędziłem noc wtulony w jej apetyczne ciało, ale wtedy byłem pijany. Teraz nic mnie nie tłumaczyło. Siostra przyjaciela to owoc zakazany.

- Możesz już patrzeć – usłyszałem po chwili.

Odziana w samą bieliznę Bogna rzuciła mi moje ubranie, po czym zaczęła grzebać w sianie w poszukiwaniu swojej sukienki.

- Nikt nie może się dowiedzieć, co to się zdarzyło – stwierdziła nie patrząc na mnie.

- Spokojnie – odparłem. – Nie jestem samobójcą.

- Kim jest Mieszko? – spytałem naciągając spodnie.

- Mój narzeczony – odparła. – Pracuje w stoczni pana Wilkowskiego jako zastępca majstra. Wysłali go dwa dni temu do Krajanki. To taka duża wieś dziesięć mil stąd. Burza wyrzuciła tam kuter na skały. Maćko ma pomóc go zdjąć i doprowadzić do takiego stanu, by mógł przypłynąć do stoczni na remont. To dlatego nie było go na ślubie.

Wspomnienie ukochanego wyraźnie uspokajało dziewczynę. Ciągle byłą jednak roztrzęsiona, więc ciągnąłem:

- Wydaje się być starszy od ciebie. 

- O osiem lat – odparła.

- Macie już wyznaczony termin?

- Nie -  stwierdziła z kwaśną miną. – Gdyby to zależało ode mnie, to pobralibyśmy się w moje osiemnaste urodziny, ale on ciągle marudzi, że zbyt kiepsko zarabia. To bzdury. Bez trudu byśmy się utrzymali. On jednak chce poczekać, aż awansuje na majstra. Wiedzę już ma, ale w stoczni nie ma miejsca dla jeszcze jednego majstra. Musimy poczekać aż stary Łopata zwolni miejsce, ale może jeszcze potrwać lata. On ma osiemdziesiątkę i dalej jest w świetnej formie.  

Facet który stara się opóźnić ślub, wzbudza pewne podejrzenia. Z drugiej strony Bogna była nadal dziewicą, więc jego intencje były chyba czyste.   

- Może mógłbym pomóc – stwierdziłem.

- Jak? – zainteresowała się.

- Moja rodzina stoczni co prawda nie ma, ale znajomości już tak. Jeśli jest dobry w tym co robi, to może mógłbym znaleźć mu dobrze płatne stanowisko gdzieś w Jarosławcu.

- Naprawdę?

- Obiecać niczego nie mogę, ale myślę, że by się udało. Kiedy on wróci?

- Trudno powiedzieć.

- Ja wyjeżdżam jutro rano. Jeśli do tego czasu nie wróci, to sama z nim to omów. Jeśli będzie chciał mojego wparcia, to niech do mnie napisze.

- Dziękuję – Bogna przytuliła mnie i pocałowała w policzek. Promieniała, nie widać było po niej niedawnego strachu.

- Może zostań tu jeszcze chwile – poprosiła. – Lepiej żeby nikt nie widział, że wychodzimy razem. Rodzicie i Ludmił też zdrowo popili, więc może się jeszcze nie obudzili. Spróbuję się wemknąć do chaty. Jeśli odkryli, że mnie w nocy nie było, to powiem, że obudziłam się w polu. Ojciec będzie się wściekał, że pijaństwo nie przystoi kobietą, ale przecież nie zleje mnie pasem, jestem dorosła.

                       

 

Wszedłem do świątyni. Zajęta była co najwyżej trzecia część miejsc siedzących. Nie taki zły wynik jak na poranne nabożeństwo w środku dziewiętni. Usiadłem w ostatniej ławie i rozejrzałem się po wnętrzu. Może i spędziłem pierwsze piętnaście lat życia w Jarosławcu, ale to duże miasto i tego bożego przybytku nie odwiedziłem nigdy. Klasyczna budowla na planie trójkąta. Nawa w kształcie trapezu, którego dłuższą podstawę stanowiła ściana frontowa, a krótszą ołtarz. Za podwyższeniem, na którym stał kapłan, ustawiono trzy kamienne posągi. Bez żadnych wątpliwości mogłem orzec udział mag ziemi w ich powstaniu. Trudno powiedzieć, czy zostały wyrzeźbione dłutem, czy magią. Jednak tylko dar maga ziemi, może nadać kamieniowi takie barwy. Naturalnej wielkości figury do złudzenia przypominały zastygłych w bezruchu ludzi, czy raczej śmiertelników, bo tylko jedna z nich przedstawiała człowieka. Olbrzymich rozmiarów, gładko ogolony mężczyzna o spadających na ramiona blond włosach był najpopularniejszym chottyjskim uosobieniem Tempesa. Strój wzorowany na mundurze chottyjskiej marynarki, też należał do klasyki. Stojący po jego prawej stronie ognistorudy krasnolud, odziany był niczym kowal. Włosy miał krótko przycięte. Za to zapleciona wojskową modą w warkocz broda sięgała niemal do pasa. Ignis prezentował się naprawdę wspaniale. Podobnie jak stojąca po lewej stronie Tempesa Witana. Elfka miała na sobie soczyście zieloną sukienkę o prostym i skromnym kroju. Przerzucony przez ramię, kruczoczarny warkocz sięgał niemal do ziemi.

Umieszczenie podobizn całej Trójki za głównym ołtarzem jest jedną z cech odróżniającą odłam Rewski, od pozostałych wyznawców Tercyzmu. Na niemal całym świecie miejsce to zarezerwowane jest dla jednego boga, a jego rodzeństwo musi zadowolić się bocznymi salami. Jednak na obu półwyspach kultury trzech ras, a co za tym idzie dzieci trójki bogów, przenikają się. Tutaj modli się nie tylko do swojego patrona, ale też do jego rodzeństwa.      

Nabożeństwo zakończyło się i wierni zaczęli opuszczać swoje miejsca. Wstałem i skierowałam się w stronę w stronę ołtarza, a dokładniej mówiąc w stronę drzwi za którymi zniknął kapłan. Zdążyłem zrobić tylko kilka kroków, gdy pytanie które miałem zamiar mu zadać, stało się nieaktualne. W uchylonych drzwiach bocznej kaplicy mignęła mi znajoma twarz. Zaglądnąłem do środka. W oczy rzucił się mi duży obraz przedstawiający trzy postaci. Tak jak w przypadku personifikacji Trójki byli przedstawicielami trzech starych ras. Nie byli to jednak bogowie, tylko Natchnieni. Żywia Zwolińska, Monifa vye Deseba i ema Lalun z rodu Kereta. Kobieta, elfka i krasnolud. Twórcy Tercyzmu Rewskiego. Dobre kilka wieków temu pojawili się w mieście leżącym na granicy trzech krajów zajmujących dwa półwyspy. Od tego miasta wziął nazwę odłam, któremu dali początek. Cała trójka była małżeństwem. Symbolizowali w ten sposób nie tylko zgodę na mieszanie się ras, ale też na małżeństwa mnogie. Te drugie są ewenementem na skalę światową. Sam jestem w stanie wymienić kilka religii, czy odłamów, w których mężczyzna może mieć kilka żon. Jednak tylko odłam Rewski pozwala na to, by kobieta miała kilku mężów, to jednak nie wszystko. W jednym małżeństwie może być kilku mężczyzn i kilka kobiet. Najliczniejsze mi znane składa się z trzech mężów i czterech żon. Takie rozbudowane związki należą do rzadkości. Niemniej zdarzają się.

Opuściłem wzrok z obrazu, na klęczącą pod nim młodą kapłankę. Nie modliła się, tyko szorowała podłogę. Była skierowana do mnie tyłem, więc mnie nie dostrzegła. Cichutko wślizgnąłem się do środka i zamknąłem za sobą drzwi. Podkradłem się do niej na palcach, po czym klepnąłem z rozmachem wypiętą pupę. Zerwała się jak oparzona, obróciła na pięcie z ciężką szczotką uniesioną nad głowę w celu ukarania intruza. Na mój widok zamarła.  Kapłanka była blondynką, o niemal białych włosach i jasnej cerze. Wygląd zawdzięczała matce pochodzącej z Wysp Wschodnich. Była drobnej budowy, trochę niższa ode mnie.  Nawet skromna suknia kapłanki nie była jednak w stanie ukryć pyszniących się piersi.

- Tosiek – krzyknęła puszczając szczotkę, po czym mnie przytuliła.

- Widzę, że ciągle lubisz się stroić – stwierdziła.

- Ty też wyglądasz wspaniale.

Nie kłamałem. Wydatne kości policzkowe, pełne usta, duże błękitne oczy, niewielki prosty nosek składały się w wyjątkowo piękną twarz. Urody nie odbierała jej nawet niewielka blizna w prawym kąciku ust. Oberwała kiedyś kamieniem i został ślad. Teraz uśmiech wychodził jej nieco krzywo, co nadawało mu kpiący charakter. 

- Ja tylko powiedziałam, że modniś z ciebie – zaśmiała się.

- No dobrze – dodała, gdy zrobiłem urażoną minę. – Prawdziwy z ciebie przystojniak. Z tym wąsikiem naprawdę ci do twarzy.

- Co powiesz na mały spacer? – spytałem.

- Z wielką chęcią, ale muszę tu posprzątać.

- Nie znasz podstawowego prawa hierarchii? Jak masz jakąś nieprzyjemną robotę, to zleć to komuś stojącemu niżej. W tak dużej świątyni musi być nowicjat.

- Jest. Niestety praw hierarchii jest kilka. Jedno z nich mówi, że trzeba słuchać tych stojących wyżej. Starszy kapłan Łękomir powiedział, że mam to zrobić osobiście.

- A od kiedy ty uznajesz autorytety?

- A ty pewnie podskakiwałeś magom każdego dnia nauki. Brat Łękomir był opiekunem nowicjatu i dość szybko odkryłam, że uważa chłostę za świetne lekarstwo na wszystko. Teraz ciągle marudzi, że nie może stosować na mnie kar cielesnych. Wysłanie kapłana pod pręgierz wymaga zgody arcykapłana, a brat Łękomir woli załatwiać sprawy w rodzinie. No i nie tak łatwo byłoby mu taką zgodę zdobyć. Ma jednak sporo metod, by uprzykrzyć mi życie. Jeśli odkryje, że uchyliłam się od kary, to następnym razem wymyśli mi coś gorszego. Nie chce go też zbyt mocno denerwować, bo w końcu może napisać do arcykapłana.   

- Co tym razem przeskrobałaś?

- Przyłapałam jak dwójka nowicjuszy, chłopak i dziewczyna żartują sobie z brata Łękomira. Gdybyś zobaczył ich miny, gdy mnie zobaczyli. Byli pewni, że ich wydam.

- Jak cię znam, to nie wydałaś.

- Jeszcze tego brakowało, bym dostarczała ofiar temu staremu zrzędzie. Doradziłam im tylko, żeby popracowali trochę nad dyskrecją.

- I mówi to pani wpadka.

- Człowiek uczy się na własnej skórze.             

- Ty się nie uczysz. Zawsze wpadałaś.

- I obrywałam za nas oboje.

- Jesteś ode mnie starsza więc nic dziwnego, że zawsze ciebie obwiniali. Zresztą jak wpadaliśmy to zawsze dzielnie brałem winę na siebie.

- Nie zawsze. Tylko wtedy, gdy nie miałeś wyboru. Zresztą wiedziałeś, że nikt ci nie uwierzy. Wszyscy wiedzieli, że jesteś słodkim chłopczykiem, który z jakiegoś powodu włóczy się za rozbestwioną dziewuchą.

- Jesteś niesprawiedliwa, kilka razy nie musiałem się do niczego przyznawać, a brałem całą winę na siebie.

- Bo wykręcałeś te numery sam bez mojego udziału, a wszyscy i tak myśleli, że to ja. Zresztą przypominam, nikt ci nie wierzył. Tylko poprawiałeś sobie wizerunek. Myśleli, że próbujesz mnie bronić.

- A ty byłaś zbyt porządna, by potwierdzić moje słowa.

- Nigdy nie byłam skarżypytą.

- Na nowicjuszy też nie doniosłaś. Jak się o tym dowiedział twój przełożony.

- On ma niezwykły talent do zjawiania się w nieodpowiednim miejscu w nie odpowiednim czasie. Właśnie kończyłam tłumaczyć młodym co znaczy dyskrecja kiedy wparował do pokoju. Cały czas stał za drzwiami i wszystko słyszał. Młodzi wylądowali pod pręgierzem, a ja tutaj.

- Twój problem polega na tym, że wpadasz. Na szczęście mistrz przekrętu wrócił i znów weźmie cię pod swoje skrzydła.

- Tylko nie to – jęknęła z udanym strachem. – To przez ciebie zebrałam większość cięgów.

- Bo się mnie nie słuchałaś.

- No to radź mistrzu – zakpiła.

- Pilnuj drzwi – poleciłem.        

Radochna uchyliła lekko drzwi i wyjrzała przez szparę. Kopniakiem wywróciłem wiadro z wodą i odskoczyłem, by uniknąć zmoczenia butów. Radochna syknęła gniewnie, ale ja tylko wskazałem na drzwi. Wróciła do warty, a ja zabrałem się do roboty. Złapałem szczotkę za pomocą magii. Miała dobre pół łokcia długości, wolałbym, by była jeszcze dłuższą, ale nie można mieć wszystkiego. Nadałem jej ruch obrotowy. Drewniana rączka rozmazała się od prędkości. Poprowadziłem wirującą szczotkę po mokrej podłodze. Wystarczyło mi pięć trzydziestych, by zedrzeć brud z posadzki. Teraz wystarczyło usunąć wodę. Radochna użyłaby pewnie szmaty, ale od czego jest magia. Puściłem po posadzce wał skompresowanego powietrza, zagarniając brudną wodę. Nim minęła trzydziesta wlałem ją z powrotem do wiadra. Kamienne płyty podłogi pewnie nigdy jeszcze nie były tak czyste. Radochna złapała za uchwyt wiadra.

- Wyleję to i możemy iść – stwierdziła.

W drzwiach niemal wpadła na wysokiego, tęgiego, siwowłosego kapłana.

- Gdzie się wybierasz córko? – spytał.

- Już skończyłam ojcze Łękomirze – odparła grzecznie.

- Tak szybko? Czuję, że coś kręcisz córko.

Zajrzał do środka i zmarszczył brwi widząc czyściutką posadzkę.

- Dzień dobry ojcze – przywitałem się.

Właściwie powinienem użyć zwrotu chwała Trójce, ale wtedy zdradziłbym moją przynależność do kościoła. Łękomir mógłby spytać z jakiej świątyni jestem, a wtedy musiałbym albo skłamać, albo przyznać, że jestem magiem. Pierwsze groziło wpadką, drugie wydaniem się w jaki sposób podłogo została umyta tak szybko.      

- Co tu się stało synu?

- A co miało się stać ojcze? Przyszedłem odwiedzić siostrzyczkę Radochę. Dawno się nie widzieliśmy i chciałem zaprosić ją na przechadzkę. Ona stwierdziła, że wyleje pomyje i możemy iść.

W gruncie rzeczy była to nawet prawda.

- Nie pomogłeś jej?

- Nawet nie tknąłem szczotki palcem ojcze.

- Dobrze więc. Muszę cię pochwalić córko. Naprawdę bardzo ładnie się spisałaś. Zadałaś też kłam swoim twierdzeniom, że podłogi nie da się wyszorować lepszej niż to zwykle robisz. W przyszłości będę oczekiwał takiego samego efektu jak tutaj.     

- Jak ty to robisz, że bez przerwy pakujesz mnie w kłopoty?  -spytała Radochna, gdy opuściliśmy świątynię.

- O czym ty mówisz?

- Jak znów każe mi szorować podłogę, to się wykończę, a jej tak nie doczyszczę.

- Bądź grzeczna, albo nie daj się złapać, to ci nie każe szorować.  

Przez następną trzydziestnię spacerowaliśmy po mieście i rozmawialiśmy z ożywieniem. Nawet częsta korespondencja nie pozwala przekazać tego, co bezpośrednia rozmowa, więc mieliśmy mnóstwo do nadrobienia. W pewnym momencie przerwało nad pojawienie powietrznego gońca. Te niewielkie duchy żywiołów wykorzystywane są jako kurierzy. Są niezwykle szybkie, rozwijają dobrze ponad trzysta mil na trzydziestnię, ale też mają niewielki udźwig.      

Tego poznałem od razu. Trudno nie rozpoznać własnego dzieła. Moją pracą końcową w czwartym roku nauki był zestaw powietrznego posłańca. Amulet za pomocą którego każdy był w stanie wezwać tego ducha żywiołów. Zawierał też latarnię, którą  goniec był w stanie wyczuć z odległości ponad trzystu mi. Dzięki temu wiedział gdzie dostarczyć wiadomość. Choć jak na nowicjusza czwartego roku była to praca ambitna, to amulet nie należał do specjalnie zaawansowanych. Przywoływany goniec znał tylko jedną magiczną latarnię. Oznaczało to możliwość wysłania przesyłki tylko w jedno miejsce. Srebrny grosz pełniący rolę magazynu energii magicznej miał niewielką pojemność i pozwalał jedynie na pięciokrotne wezwanie gońca. Potem należało go ponownie naładować. Sam goniec był niewielki i jego udźwig nieznacznie przekraczał jedną grzywnę. Biorąc pod uwagę, że futerał chroniący przesyłkę waży pół grzywny, ona sama musiała być naprawdę lekka. Jednak głównym przeznaczeniem gońców jest przenoszenie listów, a do tego mój nadawał się znakomicie. Gdy tylko stało się jasne, że pojedynek nie zakończył mojego życia, wytworzyłem kilka zestawów i rozesłałem po znajomych, tak je kalibrując, bym był dla nich latarnią. Jeden podwójny podarowałem Radomiłowi i Grzymisławie. Magia wody niespecjalnie nadaje się do wysyłania listów, więc mój prezent mocno się im przydał. Przez cały piąty rok wymieniali co najmniej po jednym liście dziennie. W prezencie ślubnym podarowałem im ulepszoną wersję zestawu, efekt mojej pracy dyplomowej. Z tego amuletu byłem naprawdę dumny. Zasięg latarni wynosił niemal osiem i pół tysiąca mil, a więc obejmował cały świat. Zestaw nie wymagał wymiany zbiorników magii, jako że sam czerpał ją z powietrza. W ciągu dwóch trzydziestni był w stanie zgromadzić jej dość, by przywołać gońca. Biorąc pod uwagę, że w pełni naładowany miał dość mocy na przywołanie ich dwudziestu, trzeba by go naprawdę intensywnie eksploatować, by wyczerpać zapas mocy. Taka pojemność i skomplikowanie zaklęcia wymagało jako nośnika złota i to w niemałej ilości, przez co amulet był kosztowną zabawką. Był jednak wart swoje ceny. Można było z niego wysyłać przesyłki do trzech odbiorców. Ten który podarowałem Radomiłowi i Grzymisławie pozwalał im komunikować się ze sobą, ze mną i z magiczną pocztą w Kopalnym skąd ich przesyłka mogła dotrzeć w dowolne miejsce świata. Nie trzeba też było tak mocno oglądać się na wagę. Goniec miał ponad dziesięć grzywien udźwigu.    

Ten który pojawił się teraz, należał jednak do starszej wersji. Przywołał go zestaw, którzy podarowałem Sifo.   

- Od kogo to? – spytała Radochna.

- Nie wiesz, że listy to sprawa poufna?

- Nie wiesz, że jestem wścibska?

- Wtykanie nosa w cudze sprawy może spowodować jego przycięcie.

- Daj spokój, po prostu powiedz.

- Od Sifo.

- Co tam u naszej wiejskiej nauczycielki? Dalej biadoli, że zgnije w tej swojej bagnistej dziurze.     

- Ostatni list był całkiem pozytywny – odparłem wyjmując list z futerału. Na dłoń wypadł mi też srebrny grosz. Do każdego zestawu dołączyłem dwa naładowane magią monety. Gdy jeden się wyładowywał, to Sifo zastępowała go drugim, a mnie przesyłała pierwszy do naładowania.

- No proszę, proszę – dodałem po przeczytaniu pierwszych zdań.

- Coś ciekawego? –Radochna wprost  przytupywała z zniecierpliwienia.

Posłałem jej uśmiech i zacząłem czytać:

- Dziwy się dzieją. Tosiek, to jest nie do uwierzenia. Choć jeśli dama do towarzystwa i utrzymanka mogła stać się przykładną nauczycielką i wzorem dla młodzieży, to wszystko jest możliwe. Mianowicie zakochałam się. Nas, mnie i mojego kochanka, różni chyba wszystko. Pracuje jako stolarz, nigdy nie opuścił mtimu, właściwie nic nie wie o świecie zewnętrznym. Zdaje się myśleć tylko o pracy, jest gburliwy i równie romantyczny co zbutwiały pień. To może dziwne porównanie, ale już kilka razy je tu słyszałam. No, ale mimo tych wszystkich wad… - urwałem.

- Czytaj dalej – ponagliła Radochna. – Jeśli myślisz, że pozwolę ci ukryć te wspaniałe cechy, które zwróciły uwagę wielce wymagającej pani nauczycielki, to się mylisz.

- A co mi zrobisz?

- Coś wymyślę.

- Nie boję się ciebie. Jednak mam jedną słabość, nie umiem odmówić pięknej kobiecie.

 

 

W Jarosławcu i okolicach znajduje się kilka stoczni, w tym trzy budujące pełnowymiarowe okręty. Jedna należy do marynarki wojennej, dwie są prywatne. Stałem teraz na terenie stoczni należącej do Przybysława Dęba, przyjaciela mojego ojca. Nieraz żartowali, że w dwójkę tworzą dębową spółkę. Odnosiło się to nie tylko do nazwisk, ale też do popularności dębiny jako materiałem do budowy statków.

Nade mną wznosił się potężny szkielet okrętu. Stojąc na podporach czekał na poszycie, pokłady i maszty. Gdy będzie gotowy, dołączy do należącej do mojej rodziny floty.

- Jak ci się podoba nowa praca?

- Jest wspaniała - odparł Mieszko.

Wybranek siostry mojego największego przyjaciela był mężczyzną średniego wzrostu. Żylasty i ogorzały.  Głowa ogolona na łyso z szeroką, płaską twarzą. Przystojniakiem bym go raczej nie nazwał. Wydawał się jednak być sympatycznym. Najwyraźniej był też pracowity i zdolny. Dąb kilka dni temu odwiedził mojego ojca i podczas obiadu wspomniał, że jego nowy pracownik sprawuje się naprawdę dobrze.

- Czyli wszystko co się podoba?

- Pierwsze dni były trochę trudne, ale teraz nie mam już na co narzekać.

- A w czym był problem?

- Myślałem, że skoro umiem zbudować mający dwadzieścia kroków długości kuter, to poradziłbym sobie też z takim sześćdziesięciokrokowym holkiem. Majster dość szybko mi uświadomił, że tak naprawdę mało wiem. Jak dobrze pójdzie, to minie dziesięć lat nim pozwolą mi nadzorować budowę takiego olbrzyma. Ale jest dobrze. Zarabia więcej niż kiedykolwiek marzyłem. Stocznia udzieli mi też kredytu na zakup mieszkania. Już sobie nawet upatrzyłem odpowiednie. Jest drogie, ale to w końcu inwestycja na lata, a jak się pojawią dzieci, to przyda się miejsce.

- Jeśli o dzieciach mowa, to jak się ma przyszła żona.

- Zniecierpliwiona i stęskniona. Chciałaby byśmy już się pobrali, ale ją przekonałem, że warto trochę poczekać. Chcę najpierw wszystko urządzić. Najdłużej zejdzie z mieszkaniem. Wymaga niewielkiego remontu.

- Macie termin w połowie lata?

- Dziewiąty trzynastej – uściślił.

- Do tego czasu Bogna siedzi u rodziców?

- Tak. Mam nadzieję, że nie masz nam za złe terminu.

- A dlaczego miałbym mieć?

- Bo będziesz już wtedy w wojsku. Nie będziesz mógł przyjść.

- Przepustki raczej nie dostanę – przyznałem.

- Ale się nie gniewasz.

- Przecież nie ustawicie ślubu pode mnie. To wasze święto.

- Cieszę się, że tak to widzisz.

- A ja się cieszę, że mogłem wam pomóc.

 

 

 

- Tosiek twoja kolej  - obwieścił wychodzący z komnaty Gniewosz.

- Okręt, czy baza? – spytałem.

- Ani to, ani to. Wygląda na to, że w tym roku armia ma pierwszeństwo. Wylądowałem w lekkiej jeździe.

- Dziwne.

W Chottcie marynarka zawsze ogrywała większą rolę niż armia lądowa. Ta druga była niezbyt liczna nawet w czasach, gdy Chotta była pięciokrotnie większa niż teraz. Marynarka nawet po przegranej wojnie z Imperium należała do najpotężniejszych na świecie. W dużej mierze dlatego, że w samej wojnie, rozgrywanej na lądzie, poniosła niewielkie straty. Bazy na Wielkim Półwyspie wpadły w imperialne ręce, ale okręty i ludzie zostali wycofani na Mały Półwysep. Teraz potęga floty jest szczególnie ważna. Arraci nie zaatakują lądem, jeśli nie pokonają krasnoludów, a na tym polu od półwiecza nie poczynili żadnych postępów. Za to niewielka odległość między chottyjskim a imperialnym brzegiem jest niezwykle korzystna do przeprowadzenia desantu. Imperialni podjęli jedną próbę. To była największa klęska w historii ich kraju. Ponad dwadzieścia tysięcy zabitych, przy minimalnych stratach po naszej stronie.

Silna flota zapewniała, że Arraci nie spróbują ponownie. Tym bardziej dziwiło przerzucanie jakże przydatnych na morzu magów wody do armii. Choć to może być jednostkowy przypadek. Gniewosz był jedynym magiem wody wezwanym do Jarosławskiej komisji. Reszta w tym Radomił dostanie przydziały jutro w stolicy. Jeśli i oni wylądują w armii, to będzie to powód do rozmyślań.

Teraz miałem jednak inne sprawy na głowie. Nacisnąłem klamkę i wszedłem do pokoju komisji. Za biurkiem siedziało dwóch mężczyzn. Młodszy, koło czterdziestki w mundurze kapitana i starszy, pod sześćdziesiątkę, ubrany po cywilnemu.

- Młodszy mag Tosław Dąbek? – spytał kapitan.

- Zgadza się – odparłem.

- Starsi magowie Himisław Marianowicki kapitan łuczników i Lutosław Pilaszkowicki pułkownik pancernej jazdy w stanie spoczynku.

- Miło mi ojców poznać.

- Przejdźmy do rzeczy – zarządził Pilaszkowicki. – W podaniu bardzo ładnie uzasadniłeś przydzielenie cię do służby pomocniczej synu. Te argumenty są naprawdę przekonujące.

- Cieszę się, że ojciec tak uważa.

- Zdajesz sobie jednak sprawę synu, że jest nas niewielu?

W słowach ekspułkownika było sporo prawdy. Klasztor koło Kopalna, jedyny w kraju, wypuszczał średnio dziesięciu magów rocznie. Nawet gdyby wszyscy służyli do pięćdziesiątki, nie dając się przy tym zabić, to armia i marynarka miałyby do spółki trzystu magów. A przecież są tacy jak ja, którzy nie wiążą swojej przyszłości z służbami mundurowymi.  

- Dlatego też będziemy niezwykle wdzięczni, jeśli po odbyciu obowiązkowej służby wojskowej, zdecyduje się pan wspomóc armię i marynarkę swoimi umiejętnościami w dziedzinie amuletnictwa. – ciągnął Pilaszkowicki. – Teraz jednak nie będzie to możliwe.

- Jego Wysokość uznał, że armia cierpi na niedobór wsparcia magicznego – dodał kapitan. – W pełni się z Jego Wysokością zgadzam. Brałem nawet udział w komisji wojskowej, która miała stworzyć listę wakatów. Klasztor nie jest niestety w stanie zapełnić jej całkowicie. Przynajmniej nie w tym roku. Jednak z nakazu Jego Wysokości, wszystkim magom, którzy ukończyli naukę w tym roku, należy przyznać jeden z tych wakatów. Tak więc naszym zadaniem jest wybranie najlepiej odpowiadającego twoim umiejętnością synu.

- Rozumiem ojcze – odparłem bez entuzjazmu. Już wiedziałem, że nie wymigam się od służby liniowej.

- Bez urazy synu, ale nie widzę dla ciebie miejsca w żadnej ciężkiej jednostce – stwierdził ekspułkownik.

- Może łucznicy, albo kusznicy – zasugerowałem z nadzieją.

- Optowałem za przyznaniem strzelcom jednego czy dwóch magów powietrza, ale niestety uznano, że w innych jednostkach jesteśmy bardziej potrzebni – odparł Marianowicki. – Spójrzmy – mówiąc to podniósł do oczu moją opinię, wystawioną przez klasztor.

- Rzeczywiście idealnie nadawałbyś się do łuczników synu – stwierdził z żalem. – Dobrze strzelasz, a do osłony przed wrogimi strzałami nie potrzeba wiele mocy.

- Tu piszą, że ma wyśmienitą kondycję i dobrze sobie radzi w trudnym terenie. – Zauważył ekspułkownik. – Zna też bardzo dobrze Luggę, Ghorski i Arracki. Podobno jest też całkiem sprytny.

- To przydaje się w każdym rodzaju wojska – stwierdził kapitan.

- W jednym bardziej, w drugim mniej. Cieszewski mi wczoraj suszył głowę, by mu podesłać któregoś z chłopaków. Ten nadaje się idealnie.

- Cieszewski jest na dole listy priorytetów, tylko jedno miejsce nad łucznikami. Jak uzasadnisz wysłanie mu kogoś?

- A wyobrażasz sobie wysłanie naszego młodego kolegi do jakiejkolwiek formacji, która może wziąć udział w prawdziwej bitwie.

- Ma dobre wyniki z szermierki.

- Łucznik jesteś, to się nie znasz. W bitwie jest ścisk, tam nie ma miejsca na finezję, potrzebna jest brutalna siła, a o jej nadmiar trudno młodego posądzić.

Opinia może nie była zbyt pochlebna, ale na pewno prawdziwa. W dodatku zaświtała mi nadzieja, że jednak uniknę niebezpiecznego przydziału.

- A do Cieszewskiego się niby nadaje? – spytał kapitan.

- Tam jeśli będzie się bił, to w małych grupach.  Na pojedynkach jak widać w papierach się zna. Dobrze strzela, to też jest plus. No i w piechocie strzeleckiej drużynowy musi być dużo bardziej samodzielny niż w innych formacjach. Młody ma głowę na karku, poradzi sobie.

 

 

Uwolniłem magię. Platforma i otaczający mnie powietrzy kokon zniknęły. Runąłem w dół. Jednocześnie uderzył we mnie zimny wiatr, hulający  ponad milę nad powierzchnią oceanu. Przez wywołany pędem huk powietrza przedarł się radosny krzyk Radochny:

- Szybciej.

Mogłem nas popchnąć magią, ale istniał też łatwiejszy sposób. Maksymalna prędkość jaką można osiągnąć spadając na płask, to jakieś dwadzieścia pięć mil na trzydziestnie. Jeśli jednak zmniejszy się opór powietrza, to nawet bez pomocy magii można przyspieszyć do czterdziestu.

Przyciągnąłem Radochnę do siebie, objąłem mocno i jednym szarpnięciem obróciłem nas.  Teraz spadaliśmy głowami w dół. Pęd powietrza niemal uniemożliwiał oddychanie, a fale zbliżały się z zatrważającą szybkością.

Kolejne szarpnięcie i leciałem plecami w dół. Większa powierzchnia, mniejsza prędkość. Przeciążenie przycisnęło Radochnę do mnie. Jednak po chwili przestaliśmy zwalniać i siła bezwładności zniknęła. Pojawiła się ponownie gdy zacząłem wyhamowywać za pomocą magii. Opadaliśmy coraz wolniej, aż poczułem drobny ubytek mocy.

Moc maga liczy się w krokach. Może to dziwna miara, ale jak najbardziej sensowna. Im wyższy poziom mocy, tym większa odległość, z której mag może oddziaływać na swój żywioł, bądź z niego czerpać. Mój zasięg w zwykłych warunkach, a więc wtedy gdy połowę mojej sfery wypełnia powietrze, to pięćdziesiąt pięć kroków. W locie, gdy cała sfera była pełna mojego żywiołów, zasięg wzrastał do niemal siedemdziesięciu. Gdybym zanurkował gość głęboko, by sfera nie sięgała powierzchni, to zmalałby do czterdziestu. Te wahania choć spore, są niczym w porównaniu z tym, co przeżywają magowie wody. Na oceanie są ponad dwukrotnie potężniejsi niż na przeciętnie wilgotnym lądzie. Wyślij takiego na całkowicie suchą pustynię, a jego moc spadnie do poziomu dziedzica magii.

Na moc ma także wpływ przeciwstawność żywiołów. Najlepiej jest to widoczne na przykładzie magów ognia. Tracą oni sporo mocy w obecności dużych ilości wody.                        

Tak czy inaczej, gdy morskie fale znalazły się w obrębie mojej sfery, poczułem to. Wiedziałem, że znajduję się jakieś siedemdziesiąt kroków, a więc około osiemdziesiąt łokci nad powierzchnią. Przyhamowałem mocniej. Zawiśliśmy na wysokości niecałych pięćdziesięciu łokci.

- Trzymaj się – poleciłem.

Radochna mocniej zacisnęła ramiona i oplotła mnie nogami w pasie. Obróciłem nas i wytworzyłem powietrzną platformę. Teraz to moja przyjaciółka leżała na plecach, a ja spoczywałem na niej. Mógłbym oczywiście wytworzyć dostatecznie dużą tarczę, byśmy mogli leżeć obok siebie. Jednak skoro nie protestowała, to nie zamierzałem rezygnować z bliskości.

Wypatrzyłem nasz cel, niewielką wysepkę pośród oceanu. Była to raczej skała, ale miała jedną, niewielką, piaszczystą plażę. Zeskoczyliśmy na piasek. Rozłożyliśmy wyciągnięty z plecaka koc i rozsiedliśmy się na nim.

- Jak się podobała przejażdżka? – spytałem.

- Jestem rozczarowana – oświadczyła.

- Rozczarowana – oburzyłem się.

- Tak. Siedzisz w Jarosławcu niemal całą wiosnę i dopiero teraz pokazałeś mi tak cudowna zabawę.

- Zjemy i możemy powtórzyć.

- Propozycja kusząca, ale niebezpieczna. Nie chcę ryzykować takiego lotu  z pełnym żołądkiem.

- Słusznie. No to lecimy teraz, czy jemy?

- Jemy. Padam głodu.

- No to sprawdźmy jakie pyszności przygotowała nam Felcia.

Miałem na myśli nową służącą w domu rodziców. Robiła za pomoc kuchenną i sprzątaczkę. Ta zgrabna brunetka od razu wpadła mi w oko. Początkowo byłem bardzo ostrożny. Nie chciałem wywierać na niej presji jako syn jej szefa, czy raczej wnuk szefowej. Po śmierci dziadka całe handlowe przedsiębiorstwo odziedziczyła babcia. Ojciec nim tylko zarządzał. Dziewczyna jednak dość szybko dała mi do zrozumienia, że nie ma nic przeciwko odwiedzinom w mojej sypialni. Jednak nic za darmo. Miała o sobie zbyt dobre mniemanie, by brać pieniądze, ale w prezentach nie widziała nic złego. Mi konieczność jakiegokolwiek płacenia niezbyt się podobała. Taki zdolny uwodziciel jak ja, powinien bawić się za darmo. Do tego mógłbym się założyć, że ojciec nie byłby zadowolony, gdyby dowiedział się o moich igraszkach z służącą. Dlatego z je usług skorzystałem tylko kilka razy, gdy z różnych powodów przez kilka dni nie miałem okazji wyrwać żadnej chętniej panienki. Do niewątpliwych zalet Felisławy, poza niezwykłym temperamentem w łóżku, należał talent kulinarny.

- No zobacz tylko – ucieszyłem się wyjmując wielką bułkę. Od razu się w nią wgryzłem. Pszenno żytnie pieczywo, pieczeń wołowa, sos z gorczycy, do tego warzywa, oczywiście marynowane, mamy przecież wiosnę.

- Pyszna – zapewniłem, biorąc drugiego gryza.

- Nie zapomniałeś o kimś?  - fuknęła Radochna.

- W żadnym razie – odparłem podając jej drugą bułkę.

Zaatakowała ją nią z apetytem.

- Rzeczywiście świetna – przyznała z pełnymi ustami.

Kanapki były nie tylko wyśmienite, ale też sycące. Wystarczyły byśmy oboje zabili pierwszy głód.

- Wciśniesz drugą? – spytałem.

- Później. Teraz się wykąpmy.  

- Jesteś pewna? Dopiero wiosna.

- Nie bądź mięczak Tosiek.

- Jak chcesz.

Szybko pozbyłem się ubrania, pozostawiając same gatki. Stanąłem na brzegu tuż poza zasięgiem fal i czekałem na Radochnę. Po chwili minęła mnie biegiem. Na jej widok zdębiałem Była kompletnie naga.  Pisnęła gdy zimna woda obmyła jej nogi, ale brnęła dalej, aż zanurzyła się po kolana. Wtedy się obróciła, złapała pod boki i krzyknęła:

- Co tak stoisz Tosiek. Zrzucaj te gatki i wskakuj. 

Sporo trudu kosztowało mnie oderwanie wzroku od jej piersi. Były naprawdę wspaniałe. Spore, a nawet duże, ale też sprężyste, kształtne i sterczące. Reszta ciała mojej przyjaciółki też prezentowała się wspaniale. Mimo drobnej budowy nie zbywało jej na krągłościach.

- Nie stój tak – ponagliła, po czym odwróciła się i ruszyła w głąb oceanu.

Udało mi się otrząsnąć, choć widok wprost idealnych pośladków w tym nie pomagał. Zrzuciłem spodenki i wbiegłem do wody nie zważając na ziąb. Chciałem ukryć erekcję pod powierzchnią nim Radochna się obróci.

Przez następne dziesięć trzydziestych bawiliśmy się w wodzie. Trochę popływaliśmy, trochę poskakaliśmy na falach, trochę się pochlapaliśmy. Potem zimno wygoniło nas na brzeg.

- Wziąłeś jakieś ręczniki – spytała Radochna podskakując i wymachując rękoma dla rozgrzewki.

Musiałem wykorzystać całe swoje opanowanie, by się na nią nie gapić. Z całą pewnością była najpiękniejszą i najbardziej pociągającą kobietą jaką w  życiu widziałem.

- Nie – odparłem. – Nie planowałem kąpieli.

Słysząc to usiadła na kocu.

- Siadaj – poleciła klepiąc posłanie koło siebie.

- Bliżej – dodała, gdy się usadowiłem.

Nie zareagowałem więc sama się przysunęła i zaczęła otulać nas kocem. Pomogłem jej. Po chwili siedzieliśmy zawinięci i przytuleni. Zrobiło się naprawdę przyjemnie i ciepło.

- Kiedy wyjeżdżasz? – spytała w pewnej chwili Radochna.

- Kazali mi stawić się na miejscu niezwłocznie po Dniach Stworzenia Życia.

- Mało precyzyjne – skomentowała.

- Wcale nie. Obóz treningowy jest w Borach Pękosławskich.  Jakieś piętnaście mil od miasta. Dla maga powietrza to żadna odległość. Bez trudu można ją przelecieć w dwie trzydziestnie. Znaczy to, że muszę być na miejscu następnego dnia po świętach. W takim przypadku liczy się dni, a nie trzydziestnie, więc mam czas do północy.

- Masz więc dziesięć dni.

- Mam zamiar wyruszyć pod wieczór. Teraz dobiega dopiero siedemnasta. To daje jeszcze ponad jeden dzień.

- No to może wykorzystamy miło ten czas?

- Zamieniam się w słuch.         

- Od dawna mam ochotę odwiedzić stolicę. Jeszcze nigdy tam nie byłam.

- Ja pozwiedzałem trochę, gdy jechałem do klasztoru. Miałem jednak za mało czasu, by porządnie obejrzeć miasto. A kiedy wracałem, to było mi nie po drodze, bo Wilcze Doły leżą na wschodnim wybrzeżu. Myślę, że warto byłoby obejrzeć Rzeck. W końcu światowy człowiek musi wiedzie, jak wygląda stolica jego własnego kraju.    

- No to co, lecimy? To niecałe pięćdziesiąt mil. Da się przelecieć w jeden dzień.

- W dwie osoby będzie to dość męczące, ale do zrobienia. Moglibyśmy polecieć pojutrze. Jeden dzień na podróż, cztery na miejscu i jeden na powrót. Wrócimy akurat na święta.                                        

- Mi psuje. Co ty na to, by wziąć pokój z jednym łóżkiem?

- Co takiego? – po raz drugi w krótkim czasie zabrakło mi słów.

- Tosiek, Tosiek, Tosiek. Czy ty w ogóle czytasz moje listy? Może nie mam tak imponującej listy podbojów jak ty, ale dziewicą nie jestem od dawna. Robiłam to już z facetami, których lubię dużo mniej od ciebie. No to co, może mała próbka twoich legendarnych umiejętności.

To była chyba najsilniejsza pokusa w moim życiu.

- To chyba nie jest najlepszy pomysł – wykrztusiłem, zwalczywszy ją.

- Dlaczego? – zdziwiła się.

- Bo, bo…

Co się ze mną do cholery dzieję. Zwykle jestem wygadany. Po prostu nie da się mnie zagiąć, a teraz język staje mi kołkiem w gardle niczym jakiemuś nieśmiałemu prawiczkowi. Zebrałem się w sobie i kontynuowałem:

- Bo cię za bardzo lubię.   

- Dziwny powód.

- Wcale nie. Jesteś moją najlepszą przyjaciółką. Gdybyś stała się chwilową kochanką to…

- To co?

- Przez te kilka dni byłoby cudownie. Potem wyjechałbym do wojska. Przez następne pięć lat widywalibyśmy się rzadko. Ja nie mam zamiaru zachowywać celibatu, ty pewnie też. Boję się, że czułbym się winny robiąc to z innymi kobietami. Że czułbym zazdrość, wiedząc, że ty to robisz z innymi mężczyznami. Boję się, że to by zniszczyło naszą przyjaźń.

- Przecież utrzymujesz dobre kontakty z swoimi byłymi kochankami.

- To były co najwyżej koleżanki. Tylko Sifo nazwałbym prawdziwą przyjaciółką. Z nią to była jednak inna sytuacja. Zresztą ciebie lubię o wiele bardziej.

Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy. Widocznie Radochna musiała przemyśleć moje oświadczenie.

- To najsłodsze co usłyszałam w życiu – stwierdziła wreszcie. – Uważam, że gadasz bzdury, ale jak nie chcesz się ze mną kochać to twoja strata. Jak dla mnie, to możemy jechać do Rzecka jako zwykli przyjaciele.

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Chotta · dnia 15.10.2016 10:29 · Czytań: 382 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 0
Komentarze

Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.

Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
24/04/2024 21:15
Dzięki Marku za komentarz i komplement oraz bardzo dobrą… »
Marek Adam Grabowski
24/04/2024 13:46
Fajny odcinek. Dobra jest ta scena w kiblu, chociaż… »
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
Kazjuno
23/04/2024 06:33
Byłem kiedyś w Dunkierce i Calais. Jeszcze nie było tego… »
Gabriel G.
22/04/2024 20:04
Stasiowi się akurat nie udało. Wielu takim Stasiom się… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:44
Pierwsza część tekstu, to wyjaśnienie akcji z Jarkiem i… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:28
Chciałem w tekście ukazać koszmar uczucia czerpania, choćby… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty