W 1979 roku, 22 maja o 5:37 rano, Jerzy Bułkowski, czterdziestosiedmioletni operator maszyn włókienniczych, zamknął mieszkanie na klucz i wyszedł do pracy w fabryce nici. Zakład produkował non-stop, więc zatrudniał pracowników w systemie zmianowym. W tym tygodniu grafik Jerzego wypadał na poranki. Bułkowski był zadowolony, pierwszą zmianę lubił najbardziej. Wieczorem mógł iść na piwo z kolegami, obejrzeć coś w telewizji, albo po prostu siedzieć w kuchni i kłócić się z żoną. Najgorzej znosił zmiany popołudniowe, które psuły mu cały rozkład dnia, a dodatkowo strasznie się dłużyły.
Do fabryki miał piętnaście minut spacerem. Pogoda tego dnia nie była specjalnie piękna, więc wychodząc z domu zabrał ze sobą parasol. Na dworze mocno wiało, niebo zasnuwały burzowe chmury, ponura atmosfera przypominała bardziej listopad niż maj. Jerzy podążał szybkim krokiem chcąc zdążyć przed deszczem. Nie uszedł jednak daleko, gdy zaczęło padać. Rozłożył parasol, postawił kołnierz kurtki i jeszcze przyspieszył. Lało coraz mocniej. Bułkowski niemal biegł, rozchlapując tworzące się kałuże. Kiedy do bramy fabryki pozostało już niewiele ponad 500 metrów, burza gwałtownie ucichła. Niebo wciąż było zachmurzone, ale przestało padać, jakby ktoś nożem uciął. Jerzy złożył parasol i odwrócił się zdziwiony. Trzy kroki za nim wciąż strasznie lało. Mężczyzna pokręcił z niedowierzaniem głową i ruszył dalej, do zakładu.
Była za dziesięć szósta, kiedy przekroczył bramę fabryki. Na portierni podbił kartę obecności, po czym poszedł do znajdującej się w podziemiach szatni. Zostawił kurtkę, parasol i przywitał spotkanych tam kolegów. Razem wrócili na górę, a potem udali na stanowiska pracy w maszynowni. Żeby do niej dotrzeć, po wyjściu z recepcji musieli przejść przez duży, kwadratowy plac, otoczony murami. Po lewej stronie były to ceglane budynki magazynów, po prawej biała, betonowa ściana jednej z hal produkcyjnych. Wejście znajdowało się dokładnie na wprost portierni, jakieś 200 metrów od niej. Jerzy nie lubił tego miejsca, plac sprawiał wrażenie więziennego spacerniaka.
Nie byli nawet w połowie drogi, gdy burza rozszalała się na nowo. Lało tak, że nie widać było drugiego końca placu. Zaczęli biec, ale kiedy od drzwi dzieliły ich trzy czy cztery kroki deszcz znów ustał. No, może nie do końca. Na placu wciąż padało, lecz przy drzwiach było zupełnie sucho. Ściana wody z nieba kończyła się tuż przy budynkach. Jakby gdzieś, hen wysoko, ktoś rozłożył ogromny parasol, którego krawędź obejmowała fragment placu. Wszyscy byli zdziwieni takimi anomaliami pogodowymi, ale nie mieli czasu na dłuższe dyskusje. Zaczynała się poranna zmiana.
Jerzy przystąpił do konserwacji jednej z maszyn. Musiał się spieszyć, kierownictwo krzywo patrzyło na wszelkie przestoje. Urządzenia miały pracować non-stop. Z wielkimi oporami przyjmowano fakt, że na czas naprawy czy kontroli maszynę trzeba zatrzymać. Bułkowski bardzo się spieszył, aby jak najszybciej skończyć robotę. Był sprawnym, doświadczonym technikiem, wiedział, co należy sprawdzić, gdzie zajrzeć i jak ustawić. Praca całkowicie go pochłonęła. Na szczęście w jej trakcie nie wystąpiły żadne nieprzewidziane trudności. Za kwadrans jedenasta skończył robotę. Maszyna została uruchomiona, a po chwili pracowała pełną parą. Jerzy poszedł do łazienki umyć ręce, a potem udał się do pomieszczenia socjalnego.
Zbliżała się przerwa śniadaniowa dla mechaników. Aby nie tworzyć zamieszania i nie powodować przestojów, każda grupa pracowników miała dwudziestominutowy fajrant o innej porze. Mechanicy byli ostatni w tej kolejce. Jerzy postanowił pójść do znajdującego się w podziemiach obok szatni, przyzakładowego mini-baru serwującego bigos, flaczki i inne ciepłe potrawy. Pomysł podchwycili dwaj jego koledzy, którzy również mieli ochotę coś zjeść. We trzech wyszli z hali. Wciąż było szaro od burzowych chmur. W miejscu gdzie stali nie padało, ale mniej więcej na połowie placu widzieli ścianę lejącej się z nieba wody. W strugach deszczu nie widać było nawet budynków portierni. Koledzy zrezygnowali z wyprawy do baru, ale Jerzy był głodny i zdeterminowany. Zdecydował, iż pójdzie sam. Naciągnął bluzę roboczego kombinezonu na głowę i puścił się biegiem przez plac. W momencie, w którym wbiegł w deszcz, niebo przeszyła błyskawica, jakby złośliwie chciała wcelować w mężczyznę. Przerażeni współpracownicy patrzyli oniemiali, ale po chwili zobaczyli, że Bułkowski biegnie dalej. Uniknął pioruna. Odetchnęli z ulgą i wrócili do socjalnego pokoiku po kawę.
Przerwa śniadaniowa się skończyła, ale Jerzy nie wracał. Zaskoczeni tym koledzy wyglądali przez okno, podchodzili do drzwi, lecz widzieli tylko ścianę deszczu, która przesunęła się teraz pod samą halę produkcyjną. Padało już na całym placu.
Dochodziła dwunasta, a Bułkowskiego wciąż nie było. Zaniepokojeni współpracownicy poinformowali o tym fakcie kierownika zmiany, Stefana Nowaka. Ten zdecydował, że pójdzie sam poszukać Jerzego, który nie mógł być nigdzie indziej, jak w przyzakładowym mini-barze. Założył kask ochronny, postawił kołnierz kombinezonu i ruszył biegiem przez zalany wodą plac. Jego sylwetka zniknęła wkrótce w niezwykle gęstej ulewie.
Minęło kolejne pół godziny. Ani Bułkowski ani Nowak nie wracali. Załoga poważnie się zaniepokoiła. Burza tymczasem przybrała na sile. Huczały grzmoty, a pioruny biły co kilkanaście sekund. Zastępca kierownika, Tadeusz Kalinowski, uznał, że coś poważnego musiało się wydarzyć. Nie chcąc ryzykować przebiegania przez plac, nad którym najwyraźniej było centrum oberwania chmury, postanowił obejść go dookoła, przez budynki hal produkcyjnych i magazynów. Było to możliwe, choć droga stawała się wtedy znacznie dłuższa. Nie wszystkie drzwi były otwarte, niekiedy zachodziła konieczność odnalezienia kierownika danego odcinka, który miałby klucze. Kalinowski i jeden z pracowników, Andrzej Matusiak, wyruszyli do portierni. Dotarli do niej dopiero dwadzieścia minut później, były kłopoty z otwarciem bramy łączącej dwa magazyny. Kiedy wreszcie weszli na recepcję od zaplecza, zapytali portiera czy widział Nowaka lub Bułkowskiego. Ten jednak zarzekał się, że w ciągu ostatniej godziny nikt nie wchodził od strony placu. Przerażony Kalinowski chwycił za stojący na stoliku telefon. Chciał zadzwonić do dyrektora meldując o zaginięciu dwóch pracowników. Zdążył tylko podnieść słuchawkę, gdy do portiernię, głównym wejściem od ulicy, wszedł Jerzy Bułkowski.
- Gdzie pan był?! - rzucił się ku niemu Tadeusz Kalinowski.
- W stołówce skończyły się ciepłe dania, więc wyszedłem na chwilę do baru, na bigos - wyjaśniał Jerzy. - Przecież się nie spóźniłem. Mam jeszcze pięć minut. Jest dopiero 11:15. - Pokazał zegarek założony na przegub dłoni.
- Panie! Jest dziesięć po pierwszej! Gdzie pan był przed dwie godziny?! Gdzie jest kierownik Nowak?!
- A skąd mam wiedzieć? Jakie dwie godziny? Co pan mówi? Tyle, co przeszedłem na drugą stronę ulicy, zjadłem i wracam.
- Jurek, jakim cudem ty jesteś suchy? W tej ulewie? - zapytał Matusiak.
- Ulewie? - zdziwił się Jerzy. - Ale na ulicy nie pada.
Mężczyźni podbiegli do drzwi wejściowych. Na zewnątrz było sucho. Ciemne burzowe chmury wisiały nisko, grzmiało, ale z nieba nie spadała ani kropelka deszczu. Tymczasem z drugiej strony portierni, od strony placu strugi wody waliły o szyby.
- Co tu się, kurwa, dzieje?! - zawołał Kalinowski. - Gdzie jest Stefan Nowak?! Panowie. Bierzcie parasole, idziemy go szukać, musiało stać się coś złego.
Wzięli z szatni parasole i wyszli na plac. Portier obserwował ich zza przeszklonych drzwi, ale zniknęli mu zaraz w strugach ulewy.
- Ktoś tam leży! - zawołał po kilku krokach Matusiak.
- Stefan! - krzyknął Kalinowski.
Podeszli bliżej. Na ziemi, zanurzony twarzą w kałuży wody, leżał kierownik Nowak. Nie ruszał się. Tadeusz obrócił go na plecy. Zobaczył zastygłą w błogim uśmiechu twarz, jakby śmierć okazała się dla zmarłego niezwykle miłym przeżyciem. Nie widać było żadnych śladów krwi czy uderzenia. Kalinowski odwrócił się i splunął. Omal nie zwymiotował.
- Zostańcie tu, idę zadzwonić - zakomenderował, zawracając w stronę portierni.
- Ja, kurwa, pierdolę - wyrwało się Bułkowskiemu, ale walące o parasol krople deszczu stłumiły jego słowa.
- Piorun - ni to stwierdził ni zapytał Matusiak. Wyraźnie drżał, nie wiadomo czy z zimna czy z nadmiaru wrażeń. - A ty, Jurek, to miałeś szczęście. Tylko gdzieś ty był przez dwie godziny?
- Jakie dwie godziny? Patrz. Ja mam 11:21. A która jest u ciebie?
- Nie mam zegarka, ale grubo po pierwszej - odpowiedział kolega. Spojrzał w dół na leżącego Nowaka i zauważył na przegubie jego dłoni zegarek wskazujący 12:03. - Jak wybiegł cię szukać, było trzy po dwunastej. Stanął mu zegarek... - głos mężczyzny zaczął drżeć. - Jak tobie. Ale teraz twój ruszył? Jurek, to czary?!
- Jakie czary? Co ty gadasz? Minęło niecałe pół godziny jak pobiegłem coś zjeść.
- Czary! - wrzasnął Matusiak.
Odrzucił parasol i ruszył biegiem w kierunku portierni. Bułkowski zaczął go gonić wołając "Zaczekaj!". Przebiegli przez recepcję, minęli telefonującego Kalinowskiego i wypadli na ulicę.
- Andrzej, zaczekaj! Uspokój się, co ci odbiło!? - wołał za kolegą Bułkowski.
Spanikowany Matusiak pędził na oślep, przebiegł przez jezdnię i uciekał w kierunku ryneczku. Był znacznie szybszy od Bułkowskiego, widocznie strach podwajał jego siły. Skręcił raptownie w wąską ulicę Rybną, poślizgnął się, ale wstał i zniknął Jerzemu z oczu. Gdy ten dobiegł do rogu stanął jak wryty. W miejscu gdzie się zatrzymał było sucho, lecz kilka centymetrów od niego deszcz, niczym wartki potok, wręcz płynął z nieba. Ulica Rybna zaczynała przypominać rzekę. W tej ścianie wody ostatni raz widział znikającą sylwetkę kolegi.
Andrzej Matusiak został uznany za zaginionego. Oficjalną przyczyną śmierci Stefana Nowaka było utonięcie, choć medyk sądowy prywatnie przyznawał, że tak naprawdę to niemożliwe. Jerzy Bułkowski do końca życia zapierał się, iż nie wie, co robił owego dnia między jedenastą a trzynastą. Zmarł w październiku 2006 roku, w przepiękny słoneczny dzień.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Jack the Nipper · dnia 21.11.2008 14:07 · Czytań: 2390 · Średnia ocena: 4,5 · Komentarzy: 11
Inne artykuły tego autora: