Wczoraj wybraliśmy się z mężem i dziećmi na pierwszą wiosenną wycieczkę rowerową. Przygotowań do wyprawy /bo tak z trójką dzieci by ją stosownie było nazwać/ zajęło nam ponad godzinę. Najpierw wyciąganie czterech rowerów z piwnicy, potem oględziny stanu faktycznego każdego z nich. I na koniec doprowadzenie środków transportu do stanu używalności. I tak – pierwszy wymagał dokręcenia kierownicy, drugi podniesienia siodełka, trzeci chociaż prowizorycznego wyprowadzenia z tak zwanego zimowego zasiedzenia, czego efektem było denerwujące dla ucha stukanie i trzeszczenie przerzutek. Czwarty rower dopominał się większej ilości zabiegów. Trzeba było od nowa przystosować nie używany od czterech lat fotelik znajdujący się na bagażniku z tyłu roweru do naszego młodszego synka. Niewiele brakowało, by ów wspaniała wycieczka nie odbyła się wcale. Ostatnim testem sprawdzającym naszą, to znaczy moją i męża, wytrzymałość i odporność na przeciwności losu był nasz niespełna dwuletni maluszek. Jego totalny indywidualizm oraz nieprzewidywalność w zachowaniu sprawił, że do samego końca przygotowań nie byliśmy pewni czy pomysł z rowerami dojdzie do skutku. W końcu “peleton” ruszył. Kiedy opuściliśmy ostatnie tereny zabudowane blokami mieszkalnymi, wjeżdżając do gęstego lasu zmieniło się moje postrzeganie rzeczywistości. Poczułam niezwykłą magię tego miejsca, wszystkie niepotrzebne namolnie powracające myśli odeszły. Nawet stukot w rowerze nie przeszkodził mi w zanurzeniu się w całości w tym magicznym świecie natury. Moje zmysły obudziły się błyskawicznie, by mogły czerpać garściami z dobrobytu, jaki miały w zasięgu. Zapach unoszący się w powietrzu i zmieniający się w zależności od podmuchu wiatru przeszywał na wskroś. Promienie słoneczne bez nachalności, cudownie skradały się pomiędzy gałęziami drzew. I cień miał swoją rolę do spełniania, dawał ukojenie choć na małą chwilkę. Bajkowe kolory stanowiły ucztę dla oczu, mieniące się soczyste zielenie otulały swoją głębią odcieni. I ta muzyka, dobiegająca z każdej strony, z różnym natężeniem, koiła moje poszarpane zakamarki duszy i zmęczone ciało po całym tygodniu spinania się w codzienności. Każda sekunda trwała wieczność. Ciało moje dobiegł delikatny ciepły dreszczyk, który kazał się zatrzymać. Kiedy tak stałam wrośnięta w kamienistą drogę, szeroko otwartymi oczyma dostrzegłam polanę porośniętą równej długości trawą, która jakby zapraszała do odpoczynku. Natura pomyślała o wszystkim... osłaniając skrawek polanki przed naprzykrzającym się zbytnio słońcem, podarowała niezwykle osobliwy cień, utkany z różnej grubości gałązek drzewa stojącego nieopodal. I to wszystko zatrzymałam jednym naciśnięciem guzika w telefonie.
Jakiś czas po zrobieniu tego czarodziejskiego, jedynego zresztą w tym dniu zdjęcia, zdarzył się wypadek, tak po prostu, nagle... spadłam z roweru, na chwilę tracąc przytomność. Po godzinie nie pamiętałam imion, nazwisk znajomych osób, nazw różnych miejsc. To była sobota, dzisiaj dzień później wszystko wróciło do normy, znów tak po prostu. Goniąc za życiem, często tracimy z oczu to co najważniejsze... SIEBIE. Nikt z nas nie wie kiedy skończy się dla niego dzień i zacznie już na zawsze noc. Może warto więc zatrzymać ten pędzący pociąg codzienności, wysiąść na moment i w ciszy wsłuchać się tylko w SIEBIE...