Ludzie go nieśli, zwisała mu noga, ludzie go nieśli zwisała mu noga, ktoś próbował zdjąć z tej nogi but - ładna bajka, prawda? Do usypiania w sam raz, kochanie, skarbie, dzieciątko moje. A wiesz, że to co ciekło mu z ust - tak tak, twojemu tatusiowi, to, to nawet nie wyglądało jak krew, jeśli chcesz wiedzieć to było najzupełniej różowe, dokładanie tak jak piana, którą widzieliśmy nad morzem rok temu albo taka co się robi w garnku kiedy gotuje się truskawki na dżem. Intensywnie różowa. Miał to rozmazane na całej twarzy. Cała twarz twojego tatusia w dżemie truskawkowym. A kiedy przewracali go na plecy wydał z siebie dźwięk, wiesz? Taki prosty hgeg - hgeg. I tyle, to wszystko, kochany, hgeg- hgeg i koniec, i było już po nim, kochanie.
Przynajmniej w ogrodzie, przynajmniej na słońcu, bo dni są słoneczne. Ustawiam krzesło w ogrodzie i patrzę przed siebie, z całą mocą postanawiam, że będę czujna gdy nadlecą diabły, huk potężny, dech mi zapiera, dym się kłębi żółty i ciężki, i straszny, w zachodzącym słońcu robi się miedziany jak kurz, ulatuje kłębiąc się powoli, wisząc w powietrzu zanim się rozpłynie słodko. Przeleciała eskadra - jak dotąd największa, potem jednak schodzę do piwnicy - muszę dbać o ciebie, a to przecież tak śmiesznie w takim małym domku, bo gdyby spadła bomba stu kilowa to koniec, ale już się nie boję, tylko kiedy lecą diabły coś jakby się we mnie kurczyło, ale może to ty się boisz, dzieciątko? Może to grzech? Myślisz, że to grzech siedzieć i patrzeć w słońce? Ale nie chcę z ludźmi godzinami, gdy ścieka woda po kamieniach, godzinami, a powietrze stęchnie coraz bardziej a nieme tłumy przerażają, cichną, otępiałe nie do zniesienia, przeraża mnie, że można tam umrzeć ze wszystkimi w popłochu zdziwienia.
Zebrałam w piwnicy najważniejsze rzeczy. W którejś ze skrzyń znalazłam moją lalkę - Alicję. Ubrałam ją w różową sukienkę z falbankami i leży obok ciebie, zamiast ciebie na łóżku, wiem - marny z niej przyjaciel - towarzysz, ale lepsze to niż anioły polarnoniedźwiedziowate ze snów i z wariacji.
Huk, diabły, wybuch, krótki blask, duch w głuchym blasku chce się uwolnić od ciała i dowieść ostateczności, ciemność zapylona gorącem, gorąca zapylona ciemność i ja żywa, a Ruski nic, tylko patrzy na mnie pytająco, muszę coś powiedzieć, staram się czym prędzej odwrócić jego uwagę. Czuję jak jakiś rodzaj lęku kurczy mi żołądek. Wirus. Muszę się strzec, by tego przy nim nie wypowiedzieć. Co tam mamroczesz? Co jest niełatwo dostać? Jakiej choroby? Nie o chorobie! Nie mówię o żadnej chorobie, mówię mu o tobie! Ale on mówi i jest tam nie sam, jest ich zbyt wielu.
W gorącej zapylonej ciemności
jestem chyba
jaka jesteś?
jestem
jaka?
jestem chora, ale ciiiii
mówisz coś?
nic nie mówiłam
powiem ci później
co później? co chcesz później?
nigdy ci tego nie powiem
więc już powiedz...
za głośno, nie mogę głośniej
co chcesz powiedzieć?
nie mogę tego powiedzieć jeszcze głośniej
powiedz to, musisz to dzisiaj powiedzieć
że zmartwychwstałam
bo przeżyłam
boję się
czemu?
bo się wstydzę tego, że
dłonie, pachy zimne, wilgotne
Kiedy ta druga skóra należała do ciebie? Kiedy ciężar, który na mnie spoczywał miał twoje serce? Kiedy czułeś grę mięśni uda pod gładką pończochą? Rozlewało się po mnie ciężkie ciepło, gorąca solidność wypełniała wszystko, nigdy za długo, uczucie wycieka i ja jak skąpiec, by zaspokoić się z tego źródła. Niepohamowana chęć, by uchwycić coś na tych nieżyjących ustach, sens całkowity nieludzkiego piekła, uśpionego w tobie, jak cisza zamkniętego w żyjących ustach nade mną. Pochylasz się i czujesz narośl mroku, czarną wypustkę duszy, zranionego bezboleśnie tchu, wargi milczą o tym co wiedzą, druga drugiej nie powie, że dotykał ją ptak. Jęknęłam, wgryzłeś się w wargi i przez kilka chwil usta przy ustach, chłonąć ciepło wściekle z dziką swobodą, by zasłonić oczy w chwili rozkoszy ramieniem, a ty starasz się odczytać w moich oczach bóstwa, czarne i skłębione.
I znów Alicja po drugiej stronie lustra
on się zbliża, a oni za nim tuż tuż, kochanie nie patrz - zamknij oczy
skóra na skórze
przepełnia ich gniewna
wybuchowa, skrywana w transie seksualnej obsesji
warczą jak psy
pogarda wpełza mi pod skórę jak rtęć
rozbiegana i tkwi już tam, i nie wyjdzie
zaleje mi trucizna serce
pełne sprężyste ciała, obrzydzenie
ruchy - kontakt - wynik
przychodzą - odchodzą
złączny i rozłączny gest
te bezcielesne głosy
straszą, zostawiają wilgoć śmierdzącą gorzkimi migdałami
Wszechobecną wilgoć. Uczepić się ciebie niczym tonąca, uciec od tego miejsca wyłaniając się zrywami z otchłani w którą ktoś mnie rzucił. Lodowate czarne tonie spalają mnie, widzę usta, odpychać usta, szukać twoich ust, twojego głosu. Pieścić się w nim jak w wietrze, który jest w trawach i szmerach górskich potoków.
Ja, tak, ja, ja sądzę, osądzam, że znalazłam się w wodzie i fale unoszą, i ciskają w dół, krzyczę a usta nabrzmiewają bólem dziąseł. Jakiś głos szepczący w ciszę, a ona umarła od umarłych, którzy tworzą duszność, przywłaszczyli powietrze, zabierają mi oddech, pełny śmierci pokój w zamierającym ściszeniu martwicy. Za każdym razem jest gorzej niż poprzednio, a ja zapadam się coraz głębiej, przelotne chwile ulgi mijają szybko - nie zdążę ich nawet uchwycić, bo już kolejna fala która we mnie uderzy. Od czasu do czasu jakiś przebłysk i wiem, że łóżko jakieś dziwnie miękkie, ale to chyba gorzej, bo gdy się zapadam nie napotykam oporu, żadnego oporu, żadnego twardego miejsca, na którym mógłby opaść i zatrzymać się mój ból. Tutaj i na morzu chodzą jakieś nieznane postaci, uwijają się tam i z powrotem. Widać ich z profilu, same przezroczystości. Mówią bardzo szybko, że dziecko żyje, że wszystko z nim dobrze, ale ja nie mogę niczego zrozumieć, a oni złośliwie nie zważają na nic. Widzę ich, trzymają moje zimne ręce, nie spojrzę na nich, krzyczę, żeby się stąd zbierali, bezskutecznie... Potem widzę jak przechodzą przez ścianę i to sprawia mi szczęście, przedtem nie zdawałam sobie sprawy, że mam tyle wrogów. Dręczą mnie, denerwują, udają że wcale o tym nie wiedzą, ruchliwość, ta ich przeklęta ruchliwość zadręcza mnie. Muszę wstać, uciec od tego wszystkiego, uwolnić się od ciała, Chryste, pastwa świata i płomieni, przytrzymać ją, ruch, uwolnić się! Ciało to tylko sterta płonących ciuchów.
Najpierw jest krzyk - niczym burza: nieustępliwy, samotny, teatralny. Wyrzut, a nie błaganie - rodzi się wściekłość, ze wściekłości stworzonej z urodzenia, nieznającej miłości, niszczy mózg zamknięty w czaszce. Potem szept, a na końcu cisza oddychająca spokojem, to jest silniejsze niż życie kilku rannych osób które wrzeszczą na wojskowych koszarach, silniejsze niż krew która wycieka z podciętych tętnic, niż najrozpaczliwsze pragnienie pomocy.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt