Było rano. Niedziela. Połowa grudnia, zimno i szaro. Spałem, jak przystało na znudzonego i zmęczonego życiem człowieka, gdy jakiś pies zaczął ujadać tuż pod moim oknem. Wprawdzie drugie piętro, ale jego szczekanie, tak przenikliwe, tak donośne, jakby zdolne wdrapać się na sam szczyt wieżowca a może i jeszcze wyżej, po same chmury. Nawet dzwony, pobliskiego kościoła, które barabanią od świtu, nie wiadomo w jakim celu i dla kogo, nie miały w sobie tak wielkiej siły przebicia.Szczekał i szczekał. Nie przestawał. Ujadał jak oszalały, powodując tym samym, że moje ambitne plany związane ze spaniem do południa, a może i do wieczora, a może i do następnego dnia, ostatecznie legły z hukiem w gruzach. Wstałem. Byłem gotów ciskać w tę poczwarę wszystkim, co akurat znalazłoby się pod ręką. Otworzyłem okno. Na parapecie stała szklanka z resztką wczorajszej wódki. Dopiłem zawartość… Moja skóra w moment pokryła się gęsią skórką, zadrżałem… Oh stwórco.. Wtedy go dostrzegłem. To ten stary, spodlony, kundel, błąkający się po osiedlu od kilku tygodni.
Patrzyłem na niego, ściskając w ręku pustą szklankę, aż cała moja wściekłość zaczynała się ulatniać, roztapiać, kropla po kropli, wylatując ze mnie, na zewnątrz, w towarzystwie zatęchłego zapachu pokoju. Postawiłem szklankę, spojrzałem na kundla. Zaczął merdać ogonem, wystawił język, a potem, jakby na polecenie, usiadł. Wpatrywał się prosto w moje człowiecze oczy, wymęczone i bez blasku, tymi swoimi, psimi mętnymi oczyma, aż usłużnie się położył na środku ulicy.
- No już, idź stąd, poszedł, raz – wydałem z siebie serię zachrypniętych odgłosów. Pies nawet się nie poruszył.
- Zjeżdżaj głupku, jeszcze mi brakowało truchła pod oknem, myślisz że będę cię sprzątał jak coś cie rozjedzie? - Pies uniósł delikatnie głowę i rozejrzał się na boki, skurwysyn, jakby wszystko rozumiał, jakby chciał mi powiedzieć „czy widzisz tu jakieś samochody? Przecież to ślepa uliczka kretynie, nikt tędy nie jeździ.”
- A leż sobie, zresztą, co mnie to obchodzi – mruknąłem i zamknąłem okno.
Dzień więc rozpocząłem od poszukiwania pieniędzy na alkohol. Miałem nie małe długi.
Sklepowa, która mogłoby się wydawać, była dla mnie niczym brat w najczarniejszej godzinie, tym razem odwróciła swój nie małych rozmiarów zadek i stwierdziła że „czas oprzytomnieć”. Czas oprzytomnieć. A to ci dopiero. Wyszedłem, dotknięty nieco jej lodowatą znieczulicą i wyssanym z palca moralizatorstwem, po czym wróciłem do pokoju. Siedziałem w bezruchu przez kilkanaście minut, aż w końcu sięgnąłem po ten przeklęty telefon. Osoby, którym nie byłem winny pieniędzy naliczyłem całe trzy. Byli to raczej dalsi znajomi, jeśli znajomymi można nazwać ludzi, o których w zasadzie zapominasz, chyba że masz ich na fejsbuku i dają o sobie znać jakimiś bzdurnymi wpisami, bądź cytatami od Paulo Coelho, bądź zdjęciami, pod którymi komentarze powtarzają się jak pieprzona mantra. Tych akurat na fejsie nie miałem.
Pierwszy numer należał do Miśka. Siedziałem z nim kiedyś w czasach gimnazjalnych. Z dwa, trzy razy spotkałem go potem w miejscowym barze. Przytył. Znacznie. Wyglądał tak sympatycznie, potulnie i nieszkodliwie, jak to bywa u grubych. Roztaczał wokół siebie specyficzną dobrotliwość, albo przynajmniej tak mi się wówczas wydawało, że postanowiłem wymienić się z nim numerami. Oczywiście podał mi go, zarzekając się, że jeszcze kiedyś trzeba się spotkać, powspominać, może wyskoczyć gdzieś na „mocniejsze balety”, zabawić się, on stawia, ma przecież tak zajebistą robotę. Od tamtej chwili minęło trochę więcej niż rok. Z numeru Miśka nigdy nie skorzystałem. W sumie, to o nim zapomniałem. Do teraz.
- Słucham? – kobiecy głos. Niedobrze. O „mocniejszych baletach” można zapomnieć.
- Yy, Czy jest może gdzieś w pobliżu Mi.. to znaczy Paweł? – zapytałem, chcąc za wszelką cenę zachować naturalność w głosie.
- Przepraszam, ale kto mówi? Z kim mam przyjemność? – ciekawska żonka... Bardzo niedobrze.
- Przyjaciel, kolega, ze szkolnych lat, dawnych lat. Uczyliśmy się w gimnazjum.
- Przyjaciel, hmm, a można wiedzieć kto taki? Z tego co mi wiadomo Paweł nie utrzymuje z nikim kontaktu z lat szkolnych – wścibska, dominująca żonka. Nic z tego.
- Nieważne, do widzenia.
- Ale chwi… - rozłączyłem się.
Dochodziła dwunasta. Włączyłem telewizor, nie wiedząc w sumie po co, chyba chciałem za wszelką cenę wyłączyć myślenie. Przeskakiwałem po kanałach, lawirując między reklamami niepotrzebnych rzeczy, między sztucznymi uśmiechami, podniesionymi kołnierzami, dekoltami, marzeniami na kredyt. Wszystko zlepiało się w jedną wielką breję, kakofonię dźwięków, rozmazanych plam. Patrzyłem na to gówno, umierając kawałek po kawałku, gdy odezwał się telefon. Odruchowo odebrałem, nie spoglądając kto dzwoni.
- Masz pieniądze? – Żółty. Znajomy któremu wisiałem.
- Posłu…
- Co posłuchaj? Człowieku. Minął miesiąc. Cały miesiąc, a miało być na maksymalnie dwa tygodnie. Tak się kurwa nie robi, też mam wydatki.
- Wiem, przepraszam, oddam, obiecuje.
- Daj spokój z obietnicami. Kurwa mać. Brak mi słów na ciebie. Prosiłeś? Pomogłem. Ale to już przekracza ludzkie pojęcie.
- Będę miał pieniądze.
- Kiedy?
- Na dniach.
- Na dniach? Ha ha, człowieku na dniach, to ja muszę ubezpieczenie zapłacić, Izka też się wkurwia, bo pytała, nie wierzy, myśli że przehulałem na maszynach. Co ja mam jej powiedzieć?
- Oddam.
- Oddasz… no oddasz, no… Weź się za życie człowieku. Nara
Wyłączyłem telefon. Musiałem przemyśleć na spokojnie wszystko. Będzie dobrze, muszę tylko się napić. Odrobinę, nie dużo, malutki naparstek choć. Uspokoić się. Wymyślić jak wyjść z tego bagna, tylko muszę się napić, nie dużo, tylko trochę.
Zacząłem rozpaczliwie przeszukiwać każdą szufladę, szczelinę, przesuwałem szafy, zaglądałem pod łóżko, w szpary fotelu, pod dywan, w kieszenie ubrań. Trzy razy sprawdzałem poszczególne miejsca, by mieć pewność. A może coś pominąłem? Przeoczyłem? Nie no, musi coś tam być. Jeszcze raz.
Nic. Ani złamanego grosza. Spojrzałem na książki. Przypomniałem, że kiedyś miałem w zwyczaju chować w nich jakieś pieniądze. Zacząłem pospiesznie wertować strony. Kartka po kartce. King, Steinbeck, Vonnegut, Sapkowski, Jack London. Długie minuty, moje ręce zaczynają się pocić, papier przykleja się do palców. Puzo, Christi, Bukowski, Dukaj, Gombrowicz, Joe Alex, Miller, Hłasko, Wojaczek, Nic. Nic, nic, nic. Wszyscy puści. Kompletna próżnia. Aż nagle. Powoli opada, opada, opada. 50 zł. Wytworny profil Kazimierza Wielkiego i jego królewskie spojrzenie. Dopiero kilka sekund później, dociera do mnie, że w drugiej ręce trzymam „Żart” Milana Kundery.
Do domu wracam przed świtem. Pijany w sztok, zataczam się, potykam o własne nogi. Przed bramą padam jak długi. Co u licha? Coś stoi przede mną. Coś na czterech łapach, coś czarne i futrzaste. Śmierdzące. To ten przeklęty pies. Przygląda mi się z góry, widzę jego zwisający jęzor i świecące się ślepia. Po chwili zaczyna mnie lizać po twarzy. Nie przestaje, a ja nie protestuje. Leżę na zimnym chodniku, aż w końcu dzięki uprzejmej pomocy mojego nowego przyjaciela, z trudem dźwigam się na chwiejne nogi. No chodź, niech cię uściskam.
I stoimy tak w tę grudniową, mroźną noc, a z nieba zaczyna powoli sypać śnieg.
I stoimy tak. Jeden kundel, obok drugiego.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt