22 czerwca, wieczór
Ktoś wszedł do mieszkania. Nie, żebym to usłyszał. Wszystko odbyło się bezszelestnie. Nawet ja sam własnym kluczem nie otwieram tak cicho zamków. Po prostu przez moment poczułem lekki chłodny powiew na nozdrzach. Miałem zbyt małe mieszkanie, aby szalały po nim przeciągi po uchyleniu tylko jednego niewielkiego lufcika. Znieruchomiałem i nasłuchiwałem, chociaż słuch okazał się zupełnie nieprzydatny.
Przez chwilę gromada myśli zakotłowała się w moim spokojnym umyśle. Nie potrafiłem jednak podjąć żadnej decyzji. Instynkt samozachowawczy gwałtownie domagał się, abym sięgnął do kabury zamontowanej pod szufladą biurka, gdzie spoczywał wielki, niezgrabny i brzydki pistolet o brzydkich właściwościach niewielkiego kafara budowlanego. Z drugiej strony czułem się już stary, zmęczony i wyprany z wszelkich zamierzeń. Miałem dosyć ukrywania się, uciekania i udawania kogoś innego. Może było lepiej umrzeć raz naprawdę niż tysiące razy w myślach i niespokojnych snach? Tak więc sobie siedziałem i czekałem, jak skazaniec na miłosierdzie kata.
Stanął w drzwiach. Nagle i bezgłośnie. Poruszał się chyba na gumowych podeszwach i kontrolował każdy swój ruch, bo o nic nie zaczepił ani niczego nie przewrócił, co wcale nie było prostą rzeczą w moim ciasnym i zagraconym przedpokoju. Odłożyłem lupę i pędzelek, by spojrzeć na swojego gościa.
Nijaki, to było pierwsze słowo, które pojawiło się moim umyśle, gdy na niego spojrzałem. Przeciętny facet o przeciętnej twarzy. Gładko wygolony typ po czterdziestce, który równie dobrze mógłby być kelnerem w niewielkiej restauracji jak i prezesem przedsiębiorstwa telekomunikacyjnego. Tylko zmarszczki w kącikach oczu mówiły coś innego. Coś niebezpiecznego. Facet nosił się elegancko, lecz bez przepychu. Na szary wełniany garnitur miał narzucony lekki lazurowy płaszcz przeciwdeszczowy. Odruchowo zerknąłem w okno. Nie padało.
- Słabe ma pan tutaj zamki - przywitał się chowając do kieszeni pęk wytrychów. Jak mogłem przypuszczać, nawet nie brzęknęły.
- Nie mam nic cennego - wycedziłem patrząc na niego spode łba. Na swój sposób mnie intrygował, ale z drugiej strony powstrzymywanie się przed wypróbowaniem niedawno nabytej nowej amunicji do SIG Sauera przychodziło mi z dużą trudnością.
- Dziwne ma pan hobby - wskazał wzrokiem biurko.
- Włamywanie się do ludzi jest zapewne bardziej pospolite - przyznałem.
- Ciężko było pana znaleźć - wyznał opierając się ramieniem o futrynę.
- Czy zawsze zaczyna pan zdanie od przymiotnika? - zainteresowałem się życzliwie.
- A pan jest polonistą?
- Amatorem - skinąłem głową. - Ma pan jakiś problem, który pana tu sprowadził? Bo jeśli przyszedł pan cokolwiek zabrać, to naprawdę taki fachowiec jak pan nie znajdzie tu nic interesującego.
Wzruszyłem ramionami i oparłem się plecami na krześle. Pod biurkiem szerzej rozstawiłem nogi. Ot, tak na wszelki wypadek.
Tamten uśmiechnął się łobuzersko i wszedł do pokoju. Spod ściany zabrał rozchwiane krzesło i postawił je na przeciw biurka. Usiadł. Nawet na pół sekundy nie spuścił ze mnie wzroku. Podziwiałem jego koordynację.
- Szlachetny z pana człowiek - powrócił do swojej maniery. - Ciężko panu musi być, gdy poszukuje pana policja, prokuratura, agencja bezpieczeństwa wewnętrznego. Do tego nikt nie wyraża się o panu pochlebnie. Ciążą na panu poważne zarzuty.
- Pan jest prywatnym detektywem - rozszyfrowałem go. - Znalazł pan kogoś, kto panu przypomina postać z telewizji i chce pan zdobyć nagrodę. A może chce pan zdobyć pieniądze ode mnie? Rozczaruję pana, nie mam pieniędzy. Nie mam nawet samochodu.
- A po co panu samochód w tej dziurze? - szczerze zdziwił się nieznajomy. - Wszędzie pan dojdzie w kwadrans. Spacery pomagają utrzymać kondycję.
- Miło się z panem gadało - westchnąłem. - Ale jestem człowiekiem zajętym i ...
- Właśnie widzę - znowu wskazał wzrokiem biurko. - Ale do rzeczy, majorze...
Opuściłem ręce, powoli. Kiedy moje dłonie dotknęły ud, znalazły się w odległości trzydziestu centymetrów od kolby pistoletu. Więc stało się, pomyślałem prawie melancholijnie. Znaleźli mnie. Wcześniej czy później to by się wydarzyło. Teraz mogłem się bronić albo ulec. W pierwszym odruchu broniłbym się, ale co potem. Gdzie znowu ucieknę? Gdzie będę się ukrywał. Praktycznie wyczerpałem wszystkie swoje środki, aby urządzić się w tym niewielkim miasteczku na Mazurach. W sumie, tak czy tak, byłem pokonany.
- Nie jestem gangsterem - przyznał się po znaczącej chwili milczenia tamten. - W przeciwnym razie już by pan nie żył. Mogłem zabić pana wczoraj, kiedy pływał pan na łodzi po jeziorze lub przedwczoraj podczas spotkania z tą interesującą brunetką. Pan chyba nie jest w tych sprawach bardzo bystry. Ona leci na pana.
- Ale ja na nikogo nie lecę - mruknąłem. Ten facet był dobry. Istotnie moja kryjówka stała się już bardzo dobrze znana.
- Aż tak źle? - zmartwił się. - To objaw długotrwałego stresu. Dzisiejsza medycyna ma wspaniałe środki...
- Czego pan chce? - wpadłem mu oschle w słowo. Przerwał. Potem wyjął z kieszeni płaszcza niewielką, dość tandetnie wyglądającą legitymację.
- Jestem kapitan Przesmycki.
Spojrzałem od niechcenia na legitymację. Było tam jego zdjęcie i podpis, że istotnie nazywa się Przesmycki.
- I co, będzie mi pan salutował? - spytałem zaczepnie. - Chłopcy ze „wsi”. Pracowałem kiedyś z kilkoma stamtąd. Nie byli zbyt bystrzy.
- Ale ja pana znalazłem - schował legitymację. - A to nie było takie proste. W każdej instytucji są mądrzejsi i głupsi. Nie powie mi pan, że w cywilnym wywiadzie nie było idiotów.
- Sądzę, że jednak mieliśmy lepszą średnią.
- Nie ma o co kruszyć kopii - rozluźnił się. - Przyjechałem z propozycją...
- Nie do odrzucenia - wpadłem w słowo. Schyliłem się do biurka, otworzyłem jego bok i wyprostowałem się z butelką wódki w ręku. Potem patrzyłem w czarny, oksydowany wylot lufy austriackiego pistoletu automatycznego.
- Co pan taki nerwowy? - spytałem z lekceważeniem.
- Tylko ostrożny - odparł lekko urażony, ale schował broń. - To konsekwencje pańskiej reputacji.
Postawiłem kieliszki i nalałem do nich trunku. Podniosłem swój i zaproponowałem niemy toast. Poszedł w moje ślady.
- Czego pan chce? - spytałem.
- Pańskiej pomocy przy rozwiązaniu pewnego kłopotu - odpowiedział spokojnie. - Doszło do pewnej niezręcznej sytuacji i niestety oficjalnymi metodami nie możemy jej rozwikłać...
- A bardziej konkretnie.
- Zgadza się pan? - zapytał z nadzieją pochylając się w moją stronę.
- Zwariował pan?! Tak w ciemno!
- Nie mogę panu nic więcej powiedzieć...
- To niech się pan zabiera i powie swoim szefom, że nic z tego - wstałem z krzesła dając mu znak, że rozmowę uważam za zakończoną.
- Chce pan resztę życia spędzić w więzieniu? - zapytał grzecznie. - Na pewno będzie pan bardzo popularny wśród współwięźniów.
- O, teraz bawimy się w małego szantażystę - zauważyłem. Zastanawiałem się, czy potrafiłbym go zabić i zniknąć po raz drugi. Strzelanie do bandziorów to jednak coś innego niż zamordowanie funkcjonariusza.
- A co, pan taki święty? - zainteresował się. - Nigdy pan tego nie robił w swoim fachu, prawda?
- A co to ma do rzeczy?
- Jaką bronią wojujesz... - zauważył filozoficznie.
- Mógłbym pana stuknąć i zniknąć - odparłem zaczepnie wracając na krzesło.
- Może - wzruszył ramionami bez emocji. - Znaleźliśmy pana raz, znajdziemy i drugi, a poza tym jest jeszcze ten pana kompan...
- Kto? - zdumiałem się szczerze.
- Kobel - przypomniał mi życzliwie. - On też przeżył, prawda? Wiemy, gdzie jest . W razie odmowy, nie tylko pan pójdzie do pierdla. Związek zbrojny, konspiracja, zabójstwa. Nigdy nie wyjdziecie z pudła.
- Skurwysyn z pan - powiedziałem mu w oczy.
- Ja tylko stosuję szkolne metody nacisku.
- Więc co mam zrobić?
- Mamy agenta - Przesmycki wstał i podszedł do okna. - Bardzo dobrego i cennego agenta. Pracuje w grupie, którą kiedyś w pewnym stopniu sponsorowaliśmy, a potem także okazywaliśmy jej życzliwość.
Wyjrzał przez okno bez entuzjazmu. Mogłem się założyć, że ktoś jest na zewnątrz.
- Potem się okazało, że ci ludzie popadli w nieciekawe towarzystwo, które zrobiło kuku Amerykanom.
- Coraz ciekawiej - udawałem zainteresowanego.
- Teraz wszyscy są pod obserwacją Wielkiego Brata i lada dzień zostaną zlikwidowani. Pan ma tylko wyciągnąć z tego naszego agenta. Po prostu zwykła misja ratunkowa. Niestety nic nie może być kojarzone z polskimi służbami. Tu w centrali i tam na miejscu jesteśmy pod obserwacją Amerykanów. Gdyby dowiedzieli się o naszej roli, to...
Znacząco zawiesił głos i odszedł od okna.
- Powstałyby niepotrzebne komplikacje - dokończył.
- Cholernie to proste - warknąłem. - Mam być jednocześnie celem dla terrorystów i antyterrorystów!
- Jak powiedział pewien człowiek, wszystko jest trudne, zanim stanie się proste.
- I co dostanę w zamian?
- Zapomnimy o panu...
Mógłbym zgnić w więzieniu, pomyślałem melancholijnie. W sumie nic mnie nie trzymało na wolności. Tylko Kobel. Czy mogłem mu to zrobić? W końcu to ja go w to wszystko wciągnąłem. To ja uparłem się, żeby wszedł do grupy pułkownika Filipskiego. Gdyby nie moja przekora i upór, Kobel żyłby sobie gdzieś bez większych stresów. Teraz ponownie miałem jego los w swoich rękach.
- Jak ma znaleźć tego waszego agenta? - zapytałem cicho.
- Powiemy panu - Przesmycki ponownie usiadł przede mną. - I radziłbym wziąć ze sobą tego Kobla.
- Po co?
- Samemu może być panu ciężko.
- Wy mi dacie wsparcie.
Pokręcił przecząco głową.
- W ogóle się nie spotkaliśmy.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt