Tak już mam, że zwracam uwagę na to, co jem. Może to naiwne, ale wierzę, że jesteśmy tym, co jemy. A że wolę być pomarszczoną, naturalną marchewką niż napompowanym antybiotykami kurczakiem, wybieram produkty ekologiczne, sprawdzam certyfikaty i czytam etykiety na opakowaniach. Oczywiście, takie jedzenie jest horrendalnie drogie, a ja nie zarabiam kokosów. Dlatego szukam oszczędności gdzie indziej - nie kupuję drogich kosmetyków ani ubrań, a jedzenia tylko tyle, ile potrzebuję. Moim zakupowym mottem jest "Raczej mniej, a lepiej".
Mój tata natomiast jest wyznawcą zupełnie innej doktryny - ma być dużo i tanio. Odkąd przeszedł na emeryturę, całymi dniami kursuje po hipermarketach, polując na promocje. Obudzony w środku nocy jest w stanie wymienić wszystkie postanowienia regulaminu akcji typu "Czwartki dla Seniorów". Co gorsze, ma jakieś konszachty w trzech sklepikach osiedlowych, gdzie o d k ł a d a j ą dla niego przeterminowane produkty.
Nasz wzajemny stosunek można by określić jako mieszaninę pobłażania i irytacji. On uważa, że moja dieta to fanaberie, ja - że swój żołądek traktuje jak śmietnik. On wielokrotnie mi dowodził, że gdybym nie "wydziwiała", mogłabym w takim a takim czasie odłożyć na nowy samochód, a ja z satysfakcją czytałam mu skład jego ulubionych produktów, radośnie informując, który czynnik uszkadza układ nerwowy, a który wątrobę.
Te słowne potyczki wydawały mi się jednak zawsze tylko rytuałem, do którego oboje się przyzwyczailiśmy, taką rodzinną tradycją, którą kultywujemy, odstawianymi co tydzień jasełkami. Miałam wrażenie, że żadne z nas nie wierzy w konieczność przekonywania tego drugiego - zwłaszcza, że mój stan zdrowia jest bez zarzutu, a i ojciec, chociaż okrągły jak piłka, wprost tryska energią.
Wrażenie to okazało się jednak mylne.
Zeszła sobota, dwunasta w południe. Kręcę się po domu w szlafroku, bo piątkowa impreza nieco się przeciągnęła i niedawno wstałam. Dzwonek do drzwi - to ojciec, zarumieniony od mrozu i denerwująco dziarski. Już od progu wietrzy okazję zadania ciosu i zaczyna pokrzykiwać, że coś mizernie wyglądam po tych swoich kiełkach. Jestem skłonna w to uwierzyć, bo jeśli jestem tym, co jem (i piję), to aktualnie składam się z ćwiartki wódki i dwóch kieliszków martini dry.
Daję mu jakieś szpargały, po które przyszedł i nie marzę o niczym innym, tylko żeby już zniknął, bo dopada mnie kac morderca. Niestety, podczas zdawkowej rozmowy wyrywa mi się (błąd nr 1), że strasznie mi się nie chce iść na zakupy, ale lodówka świeci pustkami, a i w szafkach ubogo. Błąd nr 2 - nie zwracam uwagi na radosny błysk w oczach taty. Ojciec zaczyna naciskać, że mnie wyręczy i zrobi te zakupy za mnie - a ja "sobie odpocznę". Zbiera mi się na mdłości, więc, błąd nr 3, zgadzam się na wszystko i pośpiesznie wypycham ojca za drzwi, obiecując mu dosłać smsem listę zakupów. Najdalej po kwadransie wysyłam listę: Kilkanaście produktów, przy każdym napisana nazwa producenta oraz szacunkowa cena.
Po trzech godzinach wpada zziajany ojciec, za którym podąża gromadka dzieciaków (zrobił chyba łapankę pod blokiem). Każdy uczestnik procesji taszczy po dwie wypchane torby z logo jednego z marketów. Tężeję, ale jeszcze mam rozpaczliwą nadzieję, że może przy okazji zrobił zakupy dla siebie i moje eko-paczki są w środku.
O, piękne ułudy! Ojciec teatralnie zaczyna wypakowywać zakupy (zdaje się, że podkręca go liczność audytorium). Żonglując liczbami wykazuje, że za oszacowaną przeze mnie kwotę kupił mi zakupy nie na tydzień, lecz dwa miesiące. W dobrej wierze tłumaczy, że za cenę jednego batonika z daktyli można kupić sześć wafelków z półki "Najtańszy produkt", a przecież "różnica żadna" (łup! sześć wafelków ląduje na stole). To samo dotyczy wędlin z glutaminianem sodu, jajek z pieczątką "3" i, na dobrą sprawę, całej zawartości dziesięciu czy dwunastu toreb - dla każdego produktu z mojej listy ojciec znalazł "bliski zamiennik", kupił go tyle, ile wynosił budżet na dany produkt, a teraz wykłada go na stół, pointując, że dużo więcej, a różnica żadna.
Dzieciaki słuchają go z rosnącym podziwem, ja z rosnącą złością. Przede mną piętrzeje góra rzeczy, których nie chcę, a choćbym i chciała - nie mam gdzie przechować. Do tego założę się, że kilka z nich dostał za darmo, bo były przeterminowane. O, na przykład ten serek z wybrzuszonym wieczkiem, którym właśnie wymachuje mi przed nosem.
W pewnym momencie, mimo że mam wrażenie, że zaraz pójdzie mi uszami para, a nosem zagwiżdżę jak czajnik, wyrażam uprzejmym głosem niepokój, jak on wniesie te zakupy na górę, przecież mieszka na trzecim piętrze. Może z nim pojechać i pomóc? Ojciec wytrącony z roli mentora zająkuje się i milknie; w jego sprytnych oczkach miga niepokój.
-No, to, kochana, ja idę, możesz zrobić mi przelew - mówi szybko i kieruje się do wyjścia. Założę się, że przeklina w duchu, iż nie wziął ode mnie gotówki.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt