I
W morzu swych natchnień, przez nieprzebrane burze i sztormy,
Po suchym lądzie szedłem, po lądzie niespokojnym.
Miałem ze sobą niewiele, byle starczyło do rana,
Przez noc szedłem tym lądem, przez noc co była tak czarna.
Blask gwiazdy mnie prowadził, powoli przez mroczną ziemię,
Gdzie więdną kwiaty i ludzie, gdzie staje się życie wspomnieniem
I mało tu było szczęścia, nadzieje znikały jak słowa,
Z tego, co miało być całe, została się tylko połowa.
Tak szedłem, gnany przeczuciem, nie widząc już wcale drogi,
A gwiazdę, która mnie wiodła, zasnuły ciężkie obłoki.
Wędrówka stawała się trudna, nie wskazywało nic celu,
Ani mym nogom strudzonym, ani też sercu biednemu.
Kiedyś, przez długie miesiące, żyłem radością swą wielką,
Mając marzenia codzienne, spokojny sen pod powieką
I nagle to się skończyło, jak kończy się piękna sztuka,
Kurtyna smutku opadła... czy zacznie się po niej druga?
Czy antrakt to, czy na zawsze, nagrobek dać trzeba tej myśli,
Która za prawdę sen miała, który po prostu się przyśnił?
Swój spokój tak utraciłem, straciłem też dużo siły,
Bo czy jest naprawdę możliwe, by się te sny opłaciły?
Czy można wierzyć w marzenia, co prawa istnienia nie mają,
Zapomnieć można o wszystkim, co się tak długo kochało?
To niemożliwe! Konieczne, ale niestety tak trudne,
Gdy miałeś w sobie nadzieje, a okazały się złudne.
Pamięć bywa przekleństwem, a zapomnienie daleko,
Bo wszystkie wspomnienia są przy mnie i z moim sercem-kaleką.
Jak w lustrze widzę dni dawne, gdy było możliwe tak wiele,
Zanim zniknęły mi z oczu, by szczęścia pogrzebać wesele.
Być może odmienią się jeszcze, zdarzenia co niosą mi zgubę.
Za ile lat i miesięcy? Nie wiem, to przecież zbyt trudne.
Co mogłem – to zachowałem, czyli naprawdę niewiele,
Trochę słów oraz zdarzeń, choć zagrzebanych w popiele.
Ruina to tylko przeszłość, choć bywa czasami istotną,
Ta siła, co mieni się złotem, a bywa też męki pochodną,
Potrafi niszczyć, budować, niekiedy i jedno, i drugie,
Zapewnia życie okrutne, a czasem piękne i długie.
Musiałem iść, a więc szedłem, przez morze spieczonej tęsknoty,
Szukając w niej zapomnienia, wpędzając się w nowe kłopoty.
Ta noc, co w górze zawisła, wcale nie chciała przeminąć,
Lecz trwała w przebraniu ciemności, wciąż suknię zmieniając na inną.
Raz była jak smoła gorąca, boleśnie drażniła mi duszę,
To znowu bezgwiezdną udręką tworzyła prawdziwe katusze.
Nim świt nastanie daleki, przepełni się czara goryczy
Jednakże wytrwałość jest siłą, której nie zniszczy się niczym.
Gdy w końcu znużony wędrówką, skazany na wieczne rozstanie,
Ukląkłem z nutą rozpaczy na całkiem pustej polanie,
Usnąłem zupełnie bezbronny, opadłem bezwładnie na ziemię,
A co widziałem i czułem, na senne wersy przemienię.
II
Ujrzałem zamek na wzgórzu, podobny do bryły kamienia,
Którą ciosano przez wieki i nadal będzie się zmieniać.
Powyżej niebo pochmurne, podstawy krwistych obłoków,
A w dole fosa głęboka, której nie widać po zmroku.
Słońce zniżało się ciężko, jakby nie miało już siły,
Więc mury omszałe starością znów się czerwienią pokryły.
Zabłysło złoto na niebie, wieczorne bogactwo przyrody,
Gdy zachód gwiazdy obwieszcza dnia z nocą codzienne zawody.
Patrzyłem na to w milczeniu, nie znając właściwej pochwały,
Przyroda jest wszakże potęgą, a człowiek jest przy niej tak mały.
Piękna była ta chwila, co się nazywa wzruszeniem,
Jednak skończyła się szybko, bo wszystko na świecie kruszeje.
Później, gdy światło zagasło, rozwiały się chmury na wietrze,
Zwróciłem głowę ku gwiazdom, wdychając ożywcze powietrze.
Ta noc nie była tak mroźna, ani tak nieprzyjazna,
Miała coś z tajemnicy, a ja przy niej coś z błazna.
Nocy dostojność, powaga, konstelacyjny ideał,
Przeszyły sobą me oczy, jakby się wszechświat otwierał.
Firmament jasnych pochodni na tle zgaszonych błękitów,
To tylko jedna sceneria świata pełnego przepychu.
Patrzyłem na to po cichu, szepcząc nieznane słowa,
Gdy jedna z gwiazd spadających zaczęła ku ziemi szybować.
A piękna była ta chwila, co się nazywa zachwytem,
Lecz ona także odeszła, jak czasem odchodzi się świtem.
Po nocy mgły się zjawiły. W poranka wczesnego oparach,
Zamek się ukrył i czekał, na kogoś, kto zna się na czarach.
Kogoś, kto mógłby odgadnąć, co drzemie w sercu tej twierdzy,
Chciałem się zbliżyć, zobaczyć, lecz mnie nie dano tej wiedzy.
Gdy tylko podszedłem ku bramie, z trzaskiem zamknęła się sama,
Wtedy dopiero pojąłem, że nie mam po co się skradać.
Nikt przez nią nigdy nie wejdzie, bo czujna jest tak jak strażnicy,
Brama żelaznej starości, zamknięta na szyfr tajemnicy.
Patrzyłem na nią jak w obraz, głośno szacunek oddając,
Że od lat tylu te mury, wciąż skarby swe ukrywają.
A piękna była ta chwila, co się nazywa zdumieniem,
jednak i ona minęła, bo wszystko przemija jak mgnienie.
Gdy ogrom mych wrażeń już opadł, poczułem rosnący niepokój,
Że wszystko na świecie się kończy i życie ucieka po trochu.
Więc wściekłość ścisnęła mi gardło, złożyły się pięści w swej sile
I już nie szeptem, lecz krzykiem, swoje poglądy głosiłem.
A gdym tak złorzeczył niebiosom, zobaczył mnie pewien starzec,
Pochmurną miał minę i spytał, czemu tak krzyczę i płaczę.
Kiedy wysłuchał mych tęsknot, zadumał się bardzo głęboko,
Potem zaczął tłumaczyć, czemu się spełnić nie mogą.
Bo widzisz – mówił – sny piękne, te nocne i te na jawie,
Jednaką mają właściwość, że z rzadka są prawdą lub wcale.
Jednak ten zamek bez wejścia, symbolem jest twego uporu,
Nawet, jeżeli tam wejdziesz, w potrzasku znajdziesz się znowu.
III
Zbudzony z ostatnich nadziei, bez cienia szansy, bez celu,
Udałem się w drogę powrotną, nie walcząc już z losu koleją.
Tam gwiazd nie było, co znaczą drogę fałszywym promieniem,
Sam obierałem kierunek i szedłem, nie patrząc za siebie.
Noc nadal ciążyła nad głową, lecz w sercu nie czułem swej straty,
Okowy smutku upadły, poranek zbliżał się blady.
Od teraz byłem tak wolny, jak ptak wzlatujący ku niebu
Chwile radośniej mijały, wkrótce nie czułem już lęku.
Jak świeca, która dogasa, żarzy się końcem płomienia,
To raz mocniej zaświeci, to znów swój urok przyciemnia,
Tak moje uczucia znikały, o sobie ostatni znak dając,
Aż w końcu zupełnie zamarły, bo tylko gruzy przetrwają.
Na co mi były te próby, upadki i wielkie działania,
Po co sny, tak krzywdzące, ryzyko, kłopoty, starania?
Bo człowiek to nie jest ideał, w którym się sztuczność zawiera,
Człowiek ma żyć swym żywiołem, a człowiek bez serca umiera.
Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt