Moja mama jest poetką.
Spoza lekkiej zasłony liter,
jak magik z kapelusza, wyciąga słowa,
składa je kropla po kropli,
buduje wiersze*
***
Rano, gdy jeszcze śpimy, w łazience suszy sny na sznurku. Przypina je drewnianymi klamerkami tuż pod sufitem, jeszcze wilgotnymi palcami od nocy, aby nie uleciały do innych poetów. Uśmiecha się do nas radośnie przy śniadaniu i opowiada o niczym. Zdyszana biegnie do pracy, stukając obcasami, powiewając płaszczem i długim niebieskim szalem. Kasztanowe włosy naszej mamy wplątują się w przedszkolne firanki, misie rzucają za nią pełne podziwu spojrzenia, samochodziki zapuszczają plastikowe silniki, jakby ze wszystkich sił pragnęły ją dogonić. Patrzymy z siostrą ze smutkiem jak odchodzi i natychmiast zaczynamy za nią tęsknić.
Mój tata jest wysoki jak szafa, prawie zahacza o futrynę, przechodząc przez drzwi. Ma pomysł na życie i fascynują go stare samochody. Mówi, że pieniądze to nie wszystko i rzadko odzywa się nie pytany. Mam po nim kolor włosów, zadarty nos, głos i ciszę w sobie. W czasie niedzielnego obiadu nie powiedział ani słowa. Nachylony nad rosołem, wsłuchiwał się w muzykę, a wszyscy i tak uważali, że jest sympatyczny.
Głos mojej młodszej siostry Aurelii, pociesznej istotki z blond warkoczykami, rozlega się na wysokości klamki. Potrafi rozpłakać się na zawołanie, jeśli to tylko dla niej wygodne. Ma niewzruszone zdanie na każdy temat i nic nie kombinuje na boku. Sepleniąc, przypomina babcię. Wygląda jak kolorowa wycinanka z papieru, o rumianych policzkach. Można, by ją oprawić w ramki i powiesić na ścianie. Chwyta powietrze jak ryba wyciągnięta z wody, gdy wychodzi z szafy. Ma tam uciechę, obcując ze szmatami. Gdy na nią krzyczę za bałagan, robi przestraszone oczy wielkanocnego zajączka. Ostatnio dostała szlaban za hałasowanie przy stole. Dobrze wiem jak on boli, nawet, gdy szlaban jest zasłużony. Bardzo oszczędnie wykorzystywałam swoją moc domowej wróżki, dostarczając jej cukierki ukryte w wagonikach kolejki elektrycznej.
****
W Boże Narodzenie, w taki dzień, jak dzisiaj, już wczesnym rankiem, odwiedza nas ciotka Matylda. Sucha jędza o kościstej twarzy i cerze zeszłorocznego jabłka, o nosie podobnym do haczyka na ryby, rzadkich srebrnych włosach starej nauczycielki i palcach jak ołówki. Nie wzbudza mojego współczucia, bo nie ma w sobie nic z łagodności i hojności Świętego Mikołaja. Na powitanie zaciska pięść na moim ramieniu, pochyla się i całuje w policzek.
– Och! Jesteś taka śliczna, nasza mała diablico.
Gdy powtarza to kilka razy, wpadam w złość i jednym susem ląduję w najciemniejszym kącie domu. Popularność jest okropna, ciśnie się na usta, ale wstrzymuję oddech, żeby tylko czegoś nie palnąć. Dawno zorientowałam się, że mam do czynienia z niebezpiecznym człowiekiem. Od małego, zwraca się do nas łamaną francuszczyzną, zapamiętaną w szkole, przynajmniej tak twierdzi mama. Jej ojczysty język często pozostaje w ukryciu. Kiedyś powiedziała, że w Paryżu nikt do niej nie mówił po imieniu, więc ona też nie będzie, a poza tym Zofia to brzydkie imię i do mnie zupełnie nie pasuje. Muszę trzymać się od niej z daleka, gdy mnie przytula mam ochotę wbić wszystkie paznokcie w jej czarną sukienkę .
To moja rodzina, a ja jestem niekompatybilna, cokolwiek to znaczy. Nie lubię lalki Barbie, nie jestem księżniczką, nie noszę różowych ciuchów i sama nauczyłam się czytać. Czytam z latarką pod kołdrą wszystko, co wpadnie w ręce. No może nie zupełnie wszystko, kręcą mnie bajki poczciwego Andersena no i zakazane Teletubisie. Pływanie i czytanie książek to zajęcia niewymagające mówienia. Gdy to zrozumiałam, stałam się niepozorna, przynajmniej w domu. Tak, po prostu w jednej chwili.
– Ma dopiero siedem lat – powiedziała ciotka Matylda, wyjątkowo po polsku, przerywając wydawanie poleceń do telefonu komórkowego.
– Tym lepiej, zdążę jeszcze stetryczeć – warknęłam.
Poderwałam się z kanapy i uciekłam do łazienki. Trzęsąc się z bezsilnej złości, siedziałam na desce chyba z pół godziny, jakby nigdy nic. Nie było wygodnie, ale czułam jak spływa na mnie święty spokój, prawdopodobnie za sprawą snów mojej mamy, na sznurku wisiało ich dużo.
Jak dorosnę też będę pisać wiersze, pomyślałam, wychodząc. Z trudem zaczerpnęłam powietrza, żeby nie upaść, tak kręciło się w głowie. Oparta o parapet wyjrzałam przez okno, na podwórko. Pod murem właśnie przemykała pręgowana kotka. Należy do starszej, miłej pani mieszkającej nad nami. Kotka wyglądała na szczęśliwą, węszyła, jakby smakowała powietrze. Czysta, ciepła skóra i świeże mleko w porcelanowej, niebieskiej miseczce. Tego zawsze chciałam, właśnie tego, ale okazało się, że jestem uczulona na kocią sierść, a mama ma niezłomne zasady.
– Córeczko, czy wszystko w porządku?
Tuż za plecami usłyszałam głos taty i poczułam przyjemny zapach jego wody toaletowej. Od niego zawsze kręci mnie w nosie. Kocham tatę, jest wyrozumiały i czuły. Nigdy jeszcze nie gniewałam się na niego.
Przez świetlik w dachu sączyło się słabe grudniowe światło, muskając jego potężne ramiona. Chciałam się w nich schronić jak w dziupli, ale nie, tata lubi obcałowywać mnie po karku. Wtedy czuję łaskotki i nie wzbraniam się. Niedawno miał nadzieję, że oszaleję ze szczęścia na widok zielonego żółwia i sowy na biegunach, które wykonał znajomy stolarz z naprzeciwka. Tata z podekscytowania, aż dreptał na palcach. Nogi się pode mną ugięły na widok tych brzydactw, wolałabym szybszego laptopa lub komiks. Uratowała mnie kojąca obecność Aurelki, ona wszystkie zabawki łyka jak pelikan.
Otworzyły się oszklone drzwi od kuchni, zobaczyłam w nich mamę.
– Upiekłam pierniczki z cytrynowym lukrem. To dla was, dzieciaki – krzyknęła, w celu poinformowania
Minęła mnie i tatę, prawie nie patrząc w naszą stronę. Była smutna i ciężko dyszała. Powoli pokonała korytarz i osiadła w uszatym fotelu. Wtedy dotarło do mnie, że musi być bardzo zmęczona. Jak mogłabym, bez niej żyć?
– Odwróć wzrok, Zosiu, w przeciwnym razie poczujesz się tak, jakbyś patrzyła w słońce – wyszeptałam sama do siebie.
Naprawdę moja mama jest jednym z cudów tego świata, i nie szkodzi, że nie cierpi moich Teletubisiów. Fajnie jest wpełzać pod kołdrę i kłaść głowę na jej brzuchu. Gdy jestem smutna, ona szuka moich oczu, a ja nie wiem, gdzie one są, a ona wtedy mówi:
– Spójrz na mnie, spójrz w oczy córeczko...
Mówiąc, potrząsa moją głową, żeby przegnać cały smutek. Przytulam się, czuję jej ciepło i jest mi dobrze, i jest już po wszystkim. Miłość do rodziców to dość tajemnicza sprawa, sama się zdarza – tak często myślę.
****
Wigilijna kolacja czekała jak zwykle w salonie, hałasując talerzami. Już się przyzwyczaiłam, że gdy mnie nie ma za długo przy stole, ciotka Matylda okazuje zniecierpliwienie. Jej szyja wydłuża się niczym u zgorszonego strusia. Unosząc brwi, mruży oczy i pochyla się w moją stronę, używając tych niezrozumiałych francuskich wyrażeń. Głos miała równie szorstki jak jej powierzchowność i jeszcze na dodatek szurała tymi okropnymi, wielkimi butami pod stołem. Potem nie będę mogła odczyścić parkietu. Wszystko zawsze kończy się w ten sposób. Masakra!
Odparowałam dopiero na widok pachnącej z daleka choinki. Wysoka pod sufit, zajmowała prawie pół pokoju. Gdy migocze kolorowymi światełkami, w kominku pali się ogień, a pod sufitem na żyrandolu dynda wielka jemioła mój dom staje się jedynym na świecie. Już nie martwiłam się, że nie ma śniegu i, że nie pójdziemy z tatą do ogródka lepić bałwana o oczach z guzików. Przy stole zwykle milczymy, pochłaniając cudowne potrawy przyrządzone przez mamę.
Tym razem było inaczej.
– Chciałabym tu przyjechać latem, otworzę w waszym miasteczku cukiernię z francuskim specjałami – niespodziewanie odezwała się ciotka Matylda. – Wiem, że będę tu szczęśliwa – dodała z błyskiem w oku.
Po tych słowach twarz ciotki, jakby złagodniała. Moja wręcz przeciwnie, skurczyłam się w sobie do rozmiaru niemowlęcej koszulki. Oj, niedobrze, pomyślałam, opadając ciężko na krzesło.
Spodobałby mi się ten wigilijny wieczór, pochwaliłabym jedzenie i prezenty, gdyby nie to wyznanie ciotki. Najgorsza była wiadomość, że ma zostać z nami i to do Nowego Roku.
****
Długie, zimowe wieczory ciągnęły się jak guma do żucia. Ciotki Matyldy wszędzie było pełno, więc starałam się siedzieć cicho jak mysz pod miotłą. Najczęściej ukrywałam się w moim przytulnym pokoju, na poddaszu. Przez okno w dachu wpatrywałam się w rozgwieżdżone niebo lub odbierałam telefony od gwiazd. Ciotka jednak o mnie nie zapominała.
– Prosiaczek, to wielki obżartuch. Każde jego pojawienie się oznacza, że będzie mowa o ciasteczkach cioci Chrum-Chrum – ciotka powtarzała to zdanie jak stara płyta.
Gadanie ciotki było nie do zniesienia. Miałam ochotę zapaść w sen zimowy. Zawsze zatykam uszy, gdy mówi źle o moich Teletubisiach i Prosiaczku. Rodzi się we mnie pytanie: Dlaczego Prosiaczek mieszka z ciocią? Ja, za żadne skarby świata nie chciałabym mieszkać z moją.
Mama też chodziła jakaś skwaszona. Nie napisała ani jednego wiersza, a w naszej łazience zamiast snów wisiał rząd różowych gaci. Świat nagle zrobił się jakiś dziwny.
Po Nowym Roku Ciotka Matylda wróciła do swojego małego domku z wiśniowym sadem.
– To, tak fajnie, że jesteśmy zupełnie sami – zauważyła roztropnie Aurelka.
Gdy ciotka wyjechała, odetchnęłam. Powoli moje życie wracało do normy. Nareszcie mogłam wbić się w ulubione podarte dżinsy i zamknąć się ciszy mojego pokoju. Pochłonęło mnie bez reszty czytanie oraz kolejny odcinek przygód Teletubisiów.
Zakup lokalu na cukiernię ciotki trwał wiele miesięcy. W końcu transakcja została sfinalizowana, za drobny ułamek tego, co ciotka była gotowa zapłacić.
– Dobra robota, Zbigniewie – chwaliła tatę przez telefon.
Głos w słuchawce mówił nieprzerwanie. Potworna nudziara, z tej ciotki. Ojciec z każdą minutą wyglądał gorzej, jakby wyciekało z niego życie. Przerażona chwyciłam go za rękę.
– To wymagająca kobieta – wydukałam, słysząc o kolejnym zleceniu, które ciotka mu właśnie dawała.
Ojciec nic nie odpowiedział. Wiem, dzieci i ryby nie mają głosu, więc musiałam zamilczeć. Wokół mnie dzieje się tyle poważnych spraw, których nie rozumiem.
Buzię trzymałam na kłódkę do września, do rozpoczęcia nowego roku szkolnego. Tego samego dnia ciotka Matylda otworzyła w pobliżu, swoją cukiernię, o dziwnej nazwie Poezja.
– Kojarzy się z poezją smaku – oświadczyła z dumą w głosie.
W ustach ciotki Matyldy, wszystko brzmi pretensjonalnie. Nie znoszę patosu, na dźwięk jej głosu budzi się we mnie bestia, piękna gdzieś znika.
Muszę tam iść i zobaczyć ciociną Poezję na własne oczy. Najlepiej jutro, mam wolne popołudnie, to tylko dwie przecznice dalej. Jak postanowiłam, tak zrobiłam.
No i nadszedł wyczekiwany moment. Zaraz po obiedzie stałam pod Poezją, zaglądając przez szybę do wnętrza. Cukiernia była przepełniona, w środku kłębił się dziki tłum gości. Przez szklane drzwi ujrzałam czarną postać ciotki Matyldy, szła prosto na mnie. Obleciał mnie strach. Nagle w dziwny sposób mnie zauważyła. Zbliżała się szybko i pewnie. Bez wahania otworzyła drzwi i oschłym głosem zaprosiła do wnętrza. Weszłam nieśmiało i klapnęłam przy jedynym, wolnym stoliku.
Siedziałam jak przykuta do krzesła, bezradna i bezczynna. Ciotka Matylda nigdy nie marnuje czasu. Po chwili stawiała przede mną pucharek Sosu karmelowego do wszystkiego.
– Spróbuj – powiedziała z uśmiechem, którego nigdy u niej nie widziałam.
Wzruszyłam ramionami, ale siedziałam jak na szpilkach.
– Podaję go na ciepło, z goździkami, do lodów waniliowych. Nie smakuje? – dodała.
– Jem, ale mało, bo w dzieciństwie byłam grubasem – wybąkałam, trochę się krzywiąc.
Ciotka oparła ręce na biodrach i zaczęła się histerycznie śmiać.
– Nie wiedziałam, że jesteś dorosła! – powiedziała, patrząc mi prosto w oczy.
Nic nie mogłam zrobić. Poczułam, że twarz zaczyna zdradzać emocje, ale opanowałam się, wzięłam głęboki oddech i posłusznie chwyciłam łyżeczkę. Tam, gdzie rządzi strach, jedyną metodą przetrwania jest posłuszeństwo, przemknęło. Ciotka śledziła każdy mój ruch, w jej oczach nie było ani krztyny ciepła. Trudno, przywykłam do tego spojrzenia.
– Ciekawi mnie, co powiesz?
Nie było sensu dłużej stawiać się i dąsać.
– Sos ma delikatny, wyborny smak i niezwykły aromat. Nigdy nie jadłam nic równie pysznego! Mam ochotę śmiać się i skakać – wyrywało mi się z pełnych ust.
Dziwne, nagle życie toczące się pod moimi stopami przestało się liczyć! Uczucie niepokoju zostało zrównoważone przez zachwyt. Czary? Poczułam, że warkocz mi się mocniej skręca.
****
Następnego dnia, od rana trawiła mnie ciekawość. Postanowiłam podejrzeć ciotkę Matyldę przy pracy. Weszłam cichcem do cukierni przez tylne drzwi, tymi od zaplecza. Głowa latała jak satelita wkoło ziemi. Nie będę zanudzać szczegółami, ale wszystko musiałam dokładnie pooglądać. W przestronnej kuchni pełnej puszek i słoiczków pachniało z natarczywością reklamy.
Nie mam wątpliwości to zapach werbeny i tymianku. Cynamon, którego tak nie cierpię też jest obecny, orzekłam.
To, co tam ujrzałam wyglądało niesamowicie i nie miało nic z poezji. Atmosfera żywcem była wzięta z bajki O Złej Królowej. Brakowało tylko czarnego ptaszyska, kruka lub wrony, bladej królewny i zatrutego jabłka. Ciotka z natchnioną miną mieszała łyżką w misce czekoladę z rudym karmelem. Powoli, raz w lewo, raz w prawo. Przy każdym ruchu niewyraźnie coś mamrotała, oczywiście po francusku. Tajemne zaklęcia? – przyszło mi do głowy. –Niestety, nie ma odpowiedzi, gotowej na każde pytanie.
Po plecach przeszły ciarki, nogi miałam jak z waty. Ciotka coś kombinuje. W jej deserach kryje się jakaś tajemnica. Zgoda, są niezwykłe, smaczne, ale dlaczego wszyscy za nimi szaleją?
– Chyba, lepiej, że nic nie rozumiem. Odwrót, nic tu po mnie - bąknęłam pod nosem.
Uciekając, potrąciłam nogą butelkę. TRZASK! Najdłuższe na świecie sekundy! To przez te nerwy. Ciotka podskoczyła jak pelikan z obwisłą szyją, niezdarnie machając rękami, na jej twarzy malowała się wściekłość.
– Czemu mnie tak nienawidzisz? – wydukałam przerażona.
Po moich policzkach spłynęły dwie wielkie, parzące jak ogień łzy. Ciotka Matylda zamrugała rzęsami i wtuliła podbródek w moje włosy. Kilka razy chyba powiedziała moje imię...
– Wybacz, wszystko ci kiedyś wytłumaczę, moja mała czarownico. Kocham cię jak wnuczkę i nigdy nie zostawię samej – wrzasnęła do ucha i gdzieś poszła.
Totalne zaskoczenie! Nigdy nie usłyszałam od ciotki nic równie miłego. Rozluźniłam się, nagle opuściła mnie panika. Ludzie się odmieniają, ktoś pół życia skleja torebki, a potem zostaje Dostojewskim, zadźwięczały w głowie słowa mamy. Ciotka wróciła do stolika z filiżanką gorącej herbaty z rumianku i ciemną czekoladą. Nie pisnęłam więcej ani słowa i już po chwili z cieniem uśmiechu na twarzy, pożerałam pachnące kolendrą, suto zaprawione rumem okrągłe ciastko. Potem drugie i trzecie, opychałam się nimi, nie mogłam przestać.
– Mmm, wyborne, naprawdę bomba.
Na wielkich metalowych tacach leżały ich sterty. Nawet nie próbowałam i nie miałam czasu protestować i tak na nic, to by się nie zdało. Zresztą, po co było cyrk odstawiać.
Przesiedziałyśmy razem całe popołudnie. Rozmowa toczyła się w najlepsze. Opuszczałam ciociną Poezję w doskonałym nastroju, policzki bolały od uśmiechania się. Walka kształtuje charakter, a każda z nas ma coś z czarownicy, pomyślałam, dosiadając miotły.
Zaraz potem obudziłam się we własnym łóżku. Spojrzałam w niebo, księżyc huśtał się na srebrnej nitce.
--------------------------------------------------------------
* inspiracja - wiersz " Moja matka jest poetką", macierzanka FL
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt