Dziennik Nieudacznicy - 2. Walka o pracę - Skorek80
Proza » Obyczajowe » Dziennik Nieudacznicy - 2. Walka o pracę
A A A

 

         

 

                Nie chcę być postrzegana jako nieudacznica! Mimo, że na chwilę obecną sama tak właśnie o sobie myślę, nie chcę, żeby trwało to w nieskończoność. Wciąż traktuję obecną sytuację jako okres przejściowy. Żyję więc nadzieją, że wszystko odmieni się w momencie, w którym ktoś mnie wreszcie zatrudni. Zdaję sobie sprawę, że od rozpoczęcia nowej pracy do pełni szczęścia, daleka jeszcze droga, ale karmię się wyobrażeniem o cudownym początku tej lepszej reszty życia, który to nastąpi wraz z dniem podpisania umowy o pracę.

                Mogłabym już teraz zamachać losowi białą flagą na znak, że się poddaję, bo nie mam siły brnąć w bagno, w którym ugrzęzłam. Faktycznie, bywają dni, że jestem bliska załamania, czując jak wszelkie siły mnie opuszczają. Dni, kiedy czuję, że wszystko, co robię, by przetrwać ten trudny czas, jest walką z wiatrakami. A tak bardzo przecież nie chcę wracać do Polski i zaczynać wszystkiego od początku. W wyniku bezrobocia i kilku wcześniejszych potknięć, mam trochę długów w UK, spłacenie których, po powrocie do ojczyzny, zajęłoby mi kilka „ładnych” lat.

               Kocham niesamowicie mój kraj i wszelkie, spędzone w nim, w ramach urlopu, chwile. Jednakże po ponad dziesięciu latach życia w bądź co bądź, innym świecie, czuję, że już do tej Polski na dłuższą metę nie pasuję. Nigdy nie wstydzę się mojego pochodzenia i jestem z niego duma. Nadal uwielbiam wpadać do rodzimego kraju na kilka dni, tydzień czy nieco dłużej, ale jest to jedynie potrzeba spędzenia czasu z moją rodziną i przyjaciółmi. Gdziekolwiek w Polsce się pojawiam, zawsze jestem otoczona przyjaznymi duszami i wyśmienicie spędzam z nimi czas, nawet jeśli jest to tylko grubaszenie się na kanapie i gadanie o kocopołach. Jest to tak fajne właśnie dlatego, że bywam tam rzadko i jak już jestem, moi przyjaciele są na tyle wspaniałomyślni, że dopasowują swój grafik (na ile im pozwala praca zawodowa, dzieci etc.) do mnie. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że gdybym powróciła nagle na łono ojczyzny, ta sielanka szybko by się zakończyła, bo każdy w końcu musiałby powrócić do prozy życia. Ja również powróciłabym do swojej prozy życia. I to chyba dużo gorszej. Bo na początku musiałabym zamieszkać z rodzicami, czego kompletnie sobie nie wyobrażam! Zresztą, już nawet podczas pobytu bożonarodzeniowo-noworocznego mych rodzicieli w Londynie, wspólnie stwierdziliśmy, że odwiedziny są bardzo wskazane i jest to przesympatyczny czas, ale życie pod jednym dachem nie zdałoby egzaminu. Raczej byśmy się pozagryzali. Słownie oczywiście, ale po co komu takie stresy? Do tego dochodzi też mentalność ludzi obcych. Zupełnie inna niż ta, do której już tutaj przywykłam i która mi odpowiada. Nie chcę tego zmieniać. Czuję się dobrze jako jednostka w tłumie londyńskiej ulicy. Niestety, będąc częścią polskiego tłumu, czuję się niekomfortowo.

             Prosty przykład – poranny makijaż. Zamieszkuję w czwartej strefie miasta Londyn, a zwykle pracowałam w strefie pierwszej. Czas dojazdu – około półtorej godziny. Po jaką więc cholerę marnować w domu czas przed lusterkiem, skoro makijaż mogę wykonać w autobusie/pociągu/metrze (choć w tych dwóch ostatnich trochę ciężko w godzinach szczytu, kiedy panuje maksymalny tłok, aczkolwiek w autobusie raczej zawsze mogłam znaleźć miejsce siedzące i potraktować rzęsy tuszem oraz musnąć policzki różem).  I nikt tutaj nie patrzy dziwnie na kobietę, kończąca poranną toaletę w środkach transportu, bo każdy żyje na podobnie wysokich obrotach. W Polsce natomiast, nawet w metropolii Warszawa, jest to wciąż nie do przyjęcia, by wyjąć lusterko i kosmetyczkę oraz korzystać z jej zawartości w miejscu publicznym. Albo taka zwykła rzecz jak uśmiech, skierowany do obcej osoby. Czy też powiedzenie komuś nieznajomemu „Dzień dobry” – w UK to kompletna norma, jak dla mnie bardzo fajna. Szczególnie rano, kiedy deszcz leje się z nieba jak z cebra i już na wstępie ma się dość nadchodzących dziesięciu godzin. Aż tu nagle kierowca autobusu, do którego się wchodzi i odbija kartę przejazdową, też psioczy na pogodę, ale zaraz radośnie się uśmiecha i życzy ci miłego dnia. Dołączmy jeszcze do tego na przykład drogowych robotników, którzy niezależnie od pogody są zawsze niezwykle pozytywni i większość, przechodzących obok, pań obdarzają promiennym uśmiechem oraz serdecznym „Dzień dobry, miłego dnia!”. Super sprawa! W Polsce niestety nigdy nie spotkałam się z takową życzliwością. Myślę, że jeżeli życie jednak zmusi mnie do powrotu do kraju, w końcu przyzwyczaję się do „nowych” wytycznych społecznej egzystencji, ale zajmie mi to sporo czasu, więc wolałabym nawet tego nie próbować.

                I właśnie teraz jestem takim rozbitkiem na rozstaju dróg. Każdy dzień jest niepewny. Jest niewiadomą. Zagadką, co przyniesie jutro, którego w żaden sposób nie da się przewidzieć. To męczy. Męczy okrutnie i nie daje spokoju nawet na chwilę. Dni stają się coraz bardziej mroczne, nawet kiedy świeci piękne słońce. Spędzam je wtedy w ogrodzie, doglądając posadzonych roślin, nie mogąc doczekać się własnych pomidorów, sałaty, szpinaku, rzodkiewki oraz sadząc nowe warzywa i zioła. Słońce nie świeci niestety dwadzieścia cztery godziny na dobę, więc po zmroku zaczyna się mój koszmar. Czas, w którym wszystkie upiorne myśli zlatują się do mojej głowy jak roje natrętnych much do lepu. I tkwią tak, oblepiając mój rozum nieraz do białego rana. Bo wciąż cierpię na uporczywą bezsenność i bywają noce, że nie udaje mi się zmrużyć oka, a złe myśli męczą i  nie ma szans, że się od nich uwolnię. Jednak kiedy dochodzę już do momentu, w którym prawie upadam, rozbijając się o dno, dostaję telefon lub e-mail z zaproszeniem na rozmowę rekrutacyjną. I wtedy znów pojawia się nadzieja, która choć na chwilę unosi mnie do góry, nie pozwalając dotknąć tej odrażającej, zimnej gleby.

                Tak też stało się wczoraj! W poniedziałek wysłałam kolejne dwadzieścia aplikacji na różne stanowiska, nawet te poniżej moich kwalifikacji. Bo wiadomo, że tonący brzytwy się chwyta. I na te dwadzieścia wysłanych aplikacji dostałam tylko jedną odpowiedź w postaci zaproszenia na rozmowę na dziś. Stanowisko niestety dużo poniżej moich kompetencji, ale kasa w sumie taka sama, jaką miałam, będąc managerem, a dużo mniejsza odpowiedzialność, więc jest się o co bić! Wczoraj wieczorem poczytałam w sieci na temat firmy, do której aplikuję, bo z doświadczenia już mam świadomość tego, że zwykle pytają o to, co wiem o przyszłym pracodawcy. Zazwyczaj pojawia się też szereg kretyńskich, z mojego punktu widzenia, pytań, typu: „Dlaczego chcesz dla nas pracować?”, „Co możesz wnieść do naszej firmy swoją osobą/doświadczeniem?”, „Jakie są twoje mocne i słabe strony?” itd. Właściwie najgłupszym z tych wszystkich idiotycznych pytań w czasach, w których przyszło nam żyć, gdzie wszędzie mamy do czynienia z mniejszym lub większym wyścigiem szczurów, jest to pierwsze: „Dlaczego chcesz dla nas pracować?” Wiadomo, że nikt nie odpowie szczerze, że dlatego, że musi z czegoś żyć i mieć pieniądze na zapłacenie rachunków albo też nie będzie psioczyć bezlitośnie na swojego obecnego pracodawcę, bo byłoby to wyrazem jawnej nielojalności. Co do mocnych stron, to oczywiście każdy mógłby znaleźć ich w sobie mnóstwo. Problem pojawia się przy słabych stronach. Pomijając fakt, że trudno być wobec siebie do bólu obiektywnym, dochodzi jeszcze zaprezentowanie swoich słabych stron (jak już się ich doszukamy) w sposób, który pokaże je, w oczach pracodawcy, raczej jako zalety.

            Dojechałam na miejsce dużo za wcześnie. Wychodząc z domu, wiedziałam, że to spora zakładka czasowa, ale wolałam być o wiele za wcześnie i pokrążyć po okolicy niż się spóźnić. Oxford Street, czyli ścisłe centrum, którego szczerze niecierpię, bo niezależnie od dnia i pory jest tam mnóstwo ludzi. Większość z nich to turyści, którzy czasu mają mnóstwo i przechadzają się jak święte krowy. Chodzą wielkimi grupami samym środkiem chodnika i nie sposób ich ominąć czy przedrzeć się przez tłum. To denerwuje! Szczególnie jak jest się w pośpiechu. Dziś jednak odkryłam kilka miłych, pobocznych uliczek z wieloma klimatycznymi kafejkami, butikami i małymi restauracyjkami.

            Patrząc na zegarek, miałam jeszcze dwadzieścia minut do spotkania. Zaszyłam się więc na Tottenham Court Road, przy której też jest mnóstwo sklepów, gastronomii… Jest również kino Odeon. Szłam bardzo powoli, zupełnie jak turystka, rozglądając się we wszystkie strony. Drzwi otwarte były na oścież. Mimo mocno przyświecającego słońca i dość wysokiej temperatury, jak na początek kwietnia, wiał też silny wiatr. Z wnętrza budynku buchnęło wręcz aromatem prażonej kukurydzy oraz takim specyficznym zapachem kina. I nagle uprzytomniłam sobie, jak smutna stała się moja egzystencja w ciągu minionych ponad trzech miesięcy… Smutna do tego stopnia, że nawet seans w kinie stał się dla mnie czymś luksusowym, na co teraz mnie nie stać. Kiedy jeszcze pracowałam albo nie miałam na kino czasu, albo nie chciało mi się tam pójść, albo nie miałam z kim, albo akurat wyświetlane filmy mnie nie interesowały… A teraz… Poczułam swoistą tęsknotę za czymś, z czego mogłam kiedyś korzystać, a teraz  stoi przede mną szlaban z napisem „Bezrobotym wstęp wzbroniony!”. Gdybym tylko miała na to kino pieniądze, w mig znalazłabym czas, kompana oraz odpowieni film! Kolejny raz mierzę się więc z ironią losu! Jakież to prawdziwe i niestety bardzo przykre! Szybko obiecałam sobie wycieczkę na seans filmowy, jak tylko dostanę pracę, a potem pierwszą wypłatę. Nawet, gdyby miała to być wycieczka w pojedynkę! Na pewno znajdzie się jakiś nowy horror lub film o tematyce futurystycznej z dobrymi efektami specjalnymi, których kunszt można najlepiej odebrać tylko w profesjonalnych warunkach sali kinowej.

              Oprzytomniałam i spojrzałam na zegarek. Zostało mi dwanaście minut do spotkania. Pomaszerowałam więc do budynku firmy. Przywitała mnie bardzo sympatyczna, filigranowa brunetka, z nieschodzącym z jej twarzy uśmiechem, która uznała, że lepiej będzie odbyć tę rozmowę w sąsiedniej kafejce, gdyż biuro było istotnie niemiłosiernie zatłoczone. Pasowało mi to. Uznałam, że może przełamanie korporacyjnych standardów rekrutacyjnych zadziała na moją korzyść. Nawet nie usiadłyśmy w środku, tylko w ogródku, przy małym stoliku, gdzie słońce niemalże smażyło nam twarze, a wiatr rozwiewał nasze długie włosy. Było bardzo przyjemnie. Zupełnie tak, jakbym spotkała się z koleżanką, a nie przyszłą (oby!) szefową. Ku mojemu zdumieniu, podczas rozmowy, padło tylko jedno durne pytanie, choć w tym przypadku, mające jednak sens. „Dlaczego aplikujesz do nas na niższe stanowisko niż to, na którym do tej pory pracowałaś?”. Cóż, tym razem też nie mogłam być szczera. Przecież nie przyznam się, że po prostu przez ostatnie trzy miesiące wszystkie moje spotkania o pracę okazały się porażką i szukam teraz czegokolwiek, by zacząc zarabiać, pozostać w UK i nie wracać do Polski. Myślę jednak, że jakoś wybrnęłam, zmyślając bajeczkę, że w sumie branża ta sama, ale inna firma, inne procedury, więc wolałabym zacząć od niższej pozycji, by bliżej poznać przedsiębiorstwo, a w przyszłości dostać promocję na wyższe stanowisko, bo wiem, że firma jest rozwojowa i oferuje możliwość awansu zasłużonym pracownikom. Dzięki Bogu, wyłapywanie najważniejszych informacji z Internetu o potencjalnym pracodawcy, opracowałam już chyba do perfekcji. Wyczytałam i przyswoiłam wszystko, co mogłoby mi pomóc w rozmowie kwalifikacyjnej. I wydaje mi się, że z interpretacją tychże informacji akurat trafiłam w dziesiątkę, bo pani manager ponoć właśnie została pozbawiona dwóch podwładnych z uwagi na awans, który obie dostały w tym samym czasie i teraz na gwałt poszukuje pracowników na ich miejsce. Zamiast koordynować pracę zespołu, jest zmuszona pracować sama za trzy osoby. Mimo, że powiedziała mi, że polubiła mnie od razu i jest pełna podziwu dla mojego doświadczenia zawodowego, mam zbyt wysokie kwalifikacje i obawia się, że przyjmując mnie na to właśnie stanowisko, ja szybko znajdę lepszą posadę i ucieknę do konkurencji, a wolałaby zatrudnić kogoś, kto zostanie w firmie na dłużej. Z drugiej zaś strony, stwierdziła, że zatrudniając mnie, miałaby bardzo ułatwione zadanie w zakresie szkolenia, gdyż w poprzedniej pracy używałam już systemu operacyjnego, na którym pracuje jej dział oraz mam duże doświadczenie w sprawach administracyjnych i kontaktów z klientami akurat w dziedzinie, którą chciałaby powierzyć komuś, a nie zajmować się nią sama. Kolejnym atutem jest to, że mogę podjąć pracę od już! A jak wiadomo, ona potrzebuje ludzi jak najszybciej. Wygląda więc na to, że tym razem jedyne, co może mnie zdyskwalifikować, to to, że mam zbyt dużą wiedzę i doświadczenie. Jeśli tak się stanie, to już sama nie wiem, czy będzie to kolejny żart srogiego losu, niefart, totalny pech, czy może zwykła obawa pani manager, że ją wygryzę? I jeżeli nie dostanę tej pracy, nie wiem czy powinnam to traktować jako kolejną porażkę? Kompletnie zgłupiałam. Nie wiem, co myśleć… I najgorsze jest czekanie. Znowu! Nadchodzą Święta Wielkanocne, w UK Wielki Piątek jest dniem wolnym od pracy, w związku z czym, odpowiedzi mogę się spodziewać najwcześniej dopiero we wtorek, po świętach. Ta cholerna niepewność jest najgorsza! Bezsilność! Bo wiadomo, że nic nie mogę zrobić, żeby przyspieszyć decyzję czy mnie tam zatrudnią, czy też nie! A niestety nie mam na drugie imię Cierpliwość, więc czeka mnie kilka kolejnych dni siedzenia jak na szpilkach.

            Droga powrotna trwała ponad godzinę, więc zaczęły napływać mi do głowy różne myśli oraz wspomnienia z niektórych rozmów kwalifikacyjnych. Było ich już tyle, że naprawdę im dalej w las, tym trudniej wywnioskować cokolwiek po reakcji rekrutującego. Czasami byłam wręcz pewna, że zostanę zaproszona do drugiego etapu albo, że praca jest moja, a niestety potem przychodziło rozczarowanie. Miałam sporo spotkań o pracę w hotelach, ale z perspektywy czasu uważam, że zapraszali mnie na nie tylko z uwagi na moje hotelarskie wykształcenie. Niestety nigdy nie dane było mi pracować w hotelu, więc może dlatego ze mnie rezygnowali?

             Pierwszą rozmowę na stanowisko w tej branży miałam w potężnej sieci hotelowej o zasięgu globalnym. Pani manager okazała się Niemką, która choć bardzo sympatyczna i uśmiechnięta, miała zabójczo twardy akcent, niebywale trudny do zrozumienia. Wszystkie możliwe „w” wypowiadała jak angielskie „v”, toteż musiałam naprawdę nie tyle wytężyć mój słuch, co jakby ustawić go w pozycji odbierania wszelkich wyrazów, zawierających „w”, do polskiej formy fonetycznej (u nas „w” to też zawsze angielskie „v”). Niestety, najwidoczniej nie sprostałam temu zadaniu, zagmatwałam się w odpowiedziach na pytania i spotkałam się z e-mailem odmownym. Oczywiście bardzo (służbowo) miłym – „Jesteśmy pod wrażeniem Twojego doświadczenia itp., ale mamy lepszego kandydata na to stanowisko. Zatrzymamy Twoje CV w naszej bazie danych i jeżeli pojawi się pozycja, której będzie odpowiadało Twoje przygotowanie zawodowe, zaprosimy Cię na interview.”. Dyplomatyczne bla bla bla.

             Szłam więc, jak burza, dalej. Codzienny rytuał – poranna herbata czy kawa plus laptop i przegrzebywanie Internetu w poszukiwaniu odpowiednich ofert pracy, wysyłanie dziesiątek CV i listów motywacyjnych. I przyznam szczerze, że najwięcej zaproszeń na rozmowy miałam właśnie z branży hotelarskiej. W jednym hotelu zaszłam nawet do drugiego etapu i bardzo chciałam dostać tę pracę (może nawet za bardzo!), bo lokalizacja była dla mnie idealna. Dzielnica sąsiadująca z tą, w której mieszkam. Dojazd zajmowałby mi maksymalnie pół godziny! Ba, w porywach, w te pół godziny mogłabym tam dotrzeć pieszo! I może to mnie zgubiło, że tak bardzo chciałam być tam zatrudniona, bo podczas drugiego interview zżarł mnie stres. Wyobraziłam sobie, że jest to moje być albo nie być! Dopiero kiedy opuściłam hotel, uprzytomniłam sobie, że na większość pytań odpowiedziałam niewystarczająco, nie wyczerpałam tematu, a na niektórych nawet trochę się zawiesiłam. Łudziłam się jednak, że może cud się stanie i mnie zatrudnią. Cud się nie wydarzył. Otrzymałam e-mail z kolejnym dyplomatycznym bla bla bla.

            Następna rozmowa też była w hotelu, w okolicach Marble Arch. Po tejże z kolei już wiedziałam, że nic z tego nie będzie. Pan manager był do granic dziwnym człowiekiem. Odniosłam wrażenie, że albo jest podstarzałym, zakompleksionym gejem (absolutnie nic nie mam do gejów! Przeciwnie – mam wspaniałaych przyjaciół gejów oraz byłych współpracowników, z którymi pracowało mi się wyśmienicie!), albo zwykłym maminsynkiem, któremu mamusia wciąż daje wikt i opierunek. Otóż, pan podał mi na powitanie rękę w taki sposób, jakby bał się, że się ode mnie ubrudzi lub przejmie niesprzyjające jego florze bakteryjnej, drobnoustroje. Był nawet trochę jak detektyw Monk z serialu. Gdyby tylko pozwalała mu na to korporacyjna etykieta, pewnie wyjąłby chusteczkę i wytarł nią swoją dłoń tuż po uściśnięciu mojej. Po tym spotkaniu akurat nie łudziłam się wcale. Tu nawet cud by chyba nie pomógł!

             Był jeszcze jeden ciekawy hotel na Holborn. Rozmowa z przesympatyczną panią manager. Trwała przynajmniej czterdzieści pięć minut i choć była maglowaniem mojej osoby pod względem doświadczenia, jak i w aspekcie tego, jaka jestem w życiu prywatnym, spotkanie było niezwykle miłe. I tu akurat biję tej pani wielkie brawo! Jest absolutną perfekcjonistką w kwestii dyplomacji i nawiązywania kontaktów z ludźmi, bo wychodząc stamtąd czułam, że na sto procent zostanę zaproszona do drugiego etapu rekrutacji. Zgubił mnie ten jej profesjonalizm, bo nie tylko nie zostałam zaproszona na kolejne spotkanie, ale nawet nie dostałam żadnej wiadomości odmownej.

              Potem pojawiła się opcja z mojej branży, na stanowisko managerskie, ale dużo lepiej płatna, niż moja wcześniejsza posada. Do tego super lokalizacja! Z palcem w nosie mogłam dojechać tam w ciągu czterdziestu minut. Marzenie! Pan, prowadzący ze mną rozmowę, był pod wielkim wrażeniem mojego CV oraz aż przyklasnął w dłonie, że w końcu ma kandydatkę, która wie o czym on mówi. Taką, która zna techniki marketingu i sprzedaży od strony reaktywnej i proaktywnej i w ogóle och i ach! Znowu urosłam więc w piórka i znów byłam pewna, że praca jest moja! Niestety! Kolejny e-mail z dyplomatycznym bla bla bla.

             I po tym interview zgłupiałam już do reszty. O co tu chodzi? Czy to może rzeczywiście wpływ nadchodzącego Brexitu? Że jeżeli nie ma się paszportu brytyjskiego, a jedynie jest się obywatelem Unii Europejskiej, to nie ma już szans na zatrudnienie w tym kraju? Tylko po co w takim razie w ogóle takich obywateli zapraszać na spotkania?

           Szczerze mówiąc, podłamałam się po odczytaniu tego e-maila. I po kilku dniach ugrzęzłam znów po kolana albo nawet wyżej w depresji, bo pomimo codziennego rytuału wysyłania CV i listów motywacyjnych, nie zostałam zaproszona nigdzie przez półtora tygodnia. I już rozbijałam się prawie o dno, kiedy zaproszono mnie na rozmowę do centrum konferencyjnego na Canary Wharf. Marzenie mnóstwa osób, żeby pracować w tejże okolicy. Nie wiem czemu? Naprawdę nie wiem co jest tak bardzo ekscytującego w dzielnicy szklanych drapaczy chmur, położonych w bliskim sąsiedztwie śmierdzącej Tamizy? Czymże to miejsce nadaje taki prestiż ludziom tam pracującym? W każdym razie, pojechałam. Nie wolno mi teraz przecież wybrzydzać.

                 Spotkanie bardzo przyjemne, z dwójką państwa managerów. Widać było, że mnie polubili. Po spotakniu czekał mnie jeszcze test. Zagranie typowe dla korporacji. Wyglądało to na nic wielkiego, bo tylko literowanie wyrazów (to był akurat pikuś, bo zawsze byłam dobra w te klocki), test na znajomość terminologii branżowej, a potem pojawiły się schody. Obliczenia matematyczne, przy których nie wolno było korzystać z kalkulatora. Robiłam mnóstwo podobnych w poprzedniej pracy, ale zawsze z kalkulatorem. Wszakże czas to pieniądz, więc nikt nie robi obliczeń w głowie, kiedy trzeba wyliczać procenty itp. Tutaj więc musiałam wytężyć moje szare komórki, ale myślę, że i z tym dałam sobie radę. Najtrudniejszą fazą testu okazała się dla mnie ta dotycząca sprzętu, używanego przy konferencjach. Typowo techniczne zagadnienia. Niestety, tej części testu na pewno nie sprostałam. Wyszłam więc z budynku z przeświadczeniem, że nie mam co spodziewać się od nich żadnej odpowiedzi. Przekornie, dostałam telefon już następnego dnia z informacją, że wypadłam bardzo pozytywnie, aczkolwiek akurat na to stanowisko są bardziej doświadczeni kandydaci, ale jest jeszcze inna pozycja, w innym dziale, o którą mogłabym zawalczyć. Pojechałam tam więc znowu. Niestety, dwie panie, które przeprowadzały ze mną rozmowę, od początku nie wyglądały na przyjaźnie nastawione do mojej osoby. Zadawały mi mnóstwo podchwytliwych pytań, na których, widać było, że miały nadzieję, że się wyłożę. Nie wykładałam się na żadnym, a one tylko wymieniały dziwne, porozumiewawcze spojrzenia. Potem zostawiły mnie w pokoju z laptopem i trzema zadaniami do wykonania. Poradziłam sobie z nimi sprawnie, bo coś takiego wykonywałam w niedalekiej przeszłości codziennie. Kiedy przyszłam do ich gabinetu, oznajmiając, że już skończyłam, nie kryły zaskoczenia, że tak szybko. Jednakże niechęć do mojej osoby biła od nich jak złowroga łuna. Sama musiałam je dopytać kiedy mogę spodziewać się jakiejkolwiek odpowiedzi (zawsze rekrutujący mówi kiedy to będzie, nawet jeżeli potem wcale się nie odzywa). Do tego nawet nie podały mi ręki na pożegnanie. Byłam więc pewna, że tylko zmarnowałam czas na to interview i pieniądze na dojazd w tę i z powrotem. I nie pomyliłam się tym razem. Znów otrzymałam e-mail z dyplomatycznym bla bla bla.

             Dlatego po dzisiejszym spotkaniu, w jakże przyjaznej atmosferze, ale i z wieloma „ale” nie jestem już w stanie określić czy będzie to dla mnie TAK czy NIE. Naprawdę straciłam już zdrowy rozum, a na pewno umiejętność rozszyfrowywania ludzkich reakcji na potencjalnego pracownika. Cóż mi więc pozostaje na chwilę obecną? Czekanie! Cholerne czekanie i trzymanie kciuków! Tak też musi być do powielkanocnego wtorku, bo nic innego nie da się zrobić! Trzymam więc te kciuki i czekam...

Nieudacznica

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Skorek80 · dnia 28.04.2017 14:45 · Czytań: 790 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 2
Komentarze
Reksio dnia 14.05.2017 00:24
Konwencja dziennika przypadłą mi do gustu. Ciekawe przemyślenia, sposób opowiadania, naprawdę udany tekst. Może odrobinę więcej polotu, może dynamiki, mniej rezygancji :) Bardzo dobre, pozdrawiam
Skorek80 dnia 16.05.2017 16:02
Dziękuję bardzo! Tak, wiem, że mało optymistyczny ten dziennik (chyba nazwę to roboczo "Dziennik Nieudacznicy";). Chcę jednak przede wszystkim być szczera w tym, co piszę i mam nadzieję, że kolejne części będą już choć trochę bardziej pozytywne :) Dzięki raz jeszcze! Pozdrawiam :)
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
27/03/2024 22:12
Serdeczne dzięki, Pliszko! Czasem pisząc, nie musiałem… »
pliszka
27/03/2024 20:55
Kaz, w niektórych Twoich tekstach widziałam więcej turpizmu… »
Noescritura
25/03/2024 21:21
@valeria, dziękuję, miły komentarz :) »
Zdzislaw
24/03/2024 21:51
Drystian Szpil - to i mnie fajnie... ups! (zbyt… »
Drystian Szpil
24/03/2024 21:40
Cudny kawałek poezji, ciekawie mieszasz elokwentną formę… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:18
@Optymilian - tak. »
Optymilian
24/03/2024 21:15
@Zdzisławie, dopytam dla pewności, czy ten fragment jest… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:00
Optymilian - nie musisz wierzyć, ale to są moje wspomnienia… »
Optymilian
24/03/2024 13:46
Wiem, że nie powinienem się odnosić do komentarzy, tylko do… »
Kazjuno
24/03/2024 12:38
Tu masz Zdzisław świętą rację. Szczególnie zgadzam się z… »
Zdzislaw
24/03/2024 11:03
Kazjuno, Darcon - jak widać, każdy z nas ma swoje… »
Kazjuno
24/03/2024 08:46
Tylko raz miałem do czynienia z duchem. Opisałem tę przygodę… »
Zbigniew Szczypek
23/03/2024 20:57
Roninie Świetne opowiadanie, chociaż nie od początku. Bo… »
Marek Adam Grabowski
23/03/2024 17:48
Opowiadanie bardzo ciekawe i dobrze napisane.… »
Darcon
23/03/2024 17:10
To dobry wynik, Zdzisławie, gratuluję. :) Wiele… »
ShoutBox
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
  • Slavek
  • 22/03/2024 19:46
  • Cześć. Chciałbym dodać zdjęcie tylko nie wiem co wpisać w "Nazwa"(nick czy nazwę fotografii?) i "Album" tu mam wątpliwości bo wyskakują mi nazwy albumów, które mam wrażenie, że mają swoich właścicieli
  • TakaJedna
  • 13/03/2024 23:41
  • To ja dziękuję Darconowi też za dobre słowo
  • Darcon
  • 12/03/2024 19:15
  • Dzisiaj wpadło w prozie kilka nowych tytułów. Wszystkie na górną półkę. Można mieć różne gusta i lubić inne gatunki, ale nie sposób nie docenić ich dobrego poziomu literackiego. Zachęcam do lektury.
  • Zbigniew Szczypek
  • 06/03/2024 00:06
  • OK! Ważne, że zaczęłaś i tej "krwi" nie zmyjesz już z rąk, nie da Ci spać - ja to wiem, jak Lady M.
Ostatnio widziani
Gości online:43
Najnowszy:wrodinam