I "W świetle księżyca" - bednar94
Proza » Fantastyka / Science Fiction » I "W świetle księżyca"
A A A
Od autora: Fantastyczne opowiadnie osadzone w teraźniejszej Warszawie, napisane hobbystycznie. Na chwilę obecną planuję zamknąć się w serii dziesięciu różych scenariuszy. Konstruktywna krytyka mile widziana.

"Jeśli myślisz, że szara rzeczywistość, która Cię otacza, to jedyny istniejący świat, to jesteś w ogromnym błędzie.
Dookoła Ciebie, być może nawet teraz, dzieją się rzeczy, o których nie masz pojęcia.
Wierz lub nie."

-Na dziś to wszystko. W przyszłym tygodniu omówimy normy materialne i proceduralne- powiedział Antek zbierając stos kartek z katedry. Podnosząc wzrok na studentów, zadowolonych z faktu, że odbębnili już swoje – część z nich przez wypowiedzenie magicznego „jestem” – dodał jeszcze: W przyszłym tygodniu spodziewajcie się niespodziewanego.

Dobrze wiedzieli co to oznacza. To było jego ulubione zdanie, które powtarzał niemal co zajęcia a młodzi czekali na nie jak na wyrok. Oznaczało ono, że na kolejnych zajęciach sprawdzi jak każdy ze studentów przyswoił materiał z poprzednich zajęć. Ten uczelniany żart rozbawił tylko jedną osobę w całej sali i nietrudno było zgadnąć którą.

W czasie, gdy połowa osób opuściła już salę, on zdążył poukładać kartki w należytym porządku, spakować mały stos ciężkich, kolorowych książek w twardych oprawach do swojej skórzanej torby i umieścić cały naukowy bagaż w postaci swoich notatek pod pachą. Zbliżając się do drzwi, kilku uczniów rzuciło krótkie „do widzenia”, inni posłali wzrok pełen nienawiści, na co Antek odpowiadał uśmiechem. Ktoś nawet powiedział „do widzenia panie profesorze i miłego weekendu”. Prymus albo nieuk – pomyślał – nikt normalnie nie żegna się z nim w ten sposób.

Sala pełna drewnianych ławek była już pusta. Wysłużona podłoga przypominająca wielką szachownicę, lata świetności miała za sobą. Setki piszczących podeszw zdarły lakier już dawno temu. Katedra panująca nad wszystkimi ławeczkami i krzesełkami wyglądała jak tron – wykonana z ciemnego drewna, ogromna, dostojna. Wysokie okna wpuszczały do środka ciepłe światło latarni. Zostawił je uchylone, aby nieco przewietrzyć po całodziennym zgiełku. To zdecydowanie była jego ulubiona sala. Na trzecim piętrze, tam gdzie za studenckich czasów odbywały się jego ulubione zajęcia. Puścił oczko w nicość, trzasnął białymi drzwiami, przekręcił klucz i poszedł.

Nie mniejszą sympatią darzył całą uczelnię. Politechnika Warszawska, to było jego miejsce, czuł się tu bardzo dobrze a za sprawą wielu niewiarygodnych zdarzeń odnalazł także samego siebie. Od pierwszego razu urzekł go kolorowy, przeszklony dach, piaskowe kolory wnętrza. Cała przestrzeń gmachu głównego od zimnej, kamiennej podłogi pokrzyżowanej czarnymi pasami, przez szerokie schody zwieńczone zegarem, imitacje greckich kolumn w rogach, aż po jego ulubioną salę na trzecim piętrze.

Echo jego kroków odbijało się od ścian pustego o tej porze budynku. Skręcił w lewo, minął windę, której szczerze nienawidził – twierdził, że „była ciasna jak sto pięćdziesiąt” - i wszedł do łazienki, żeby umyć ręce. Dziwny nawyk mycia rąk po pracy, nawet tej, w której właściwie się nie brudzą stał się jego małą obsesją, która przyszła nie wiadomo skąd. Spojrzał w lustro i zadumał się nad sobą opierając wilgotne dłonie o umywalkę. Woń szarego mydła pachnącego tak samo rewelacyjnie jak posiadany przez nie kolor unosił się w całym pomieszczeniu. Duży, haczykowaty nos zajmował sporą część jego szczupłej, podłużnej twarzy. Nie przepadał za nim, ale pewnego dnia doszedł do wniosku, że zostaną kumplami, bo nie było innego wyjścia. Niebieskie, głęboko osadzone oczy rozmazywały się w zaparowanym odbiciu a blada cera sprawiała, że wyglądał na wyjątkowo zmęczonego. Znajomi często pytali czy w ogóle sypia: blada twarz, te podkrążone oczy… Przerzedził czarną czuprynę. Obrócił się na pięcia do wyjścia, gdy mimowolnie usłyszał:

-Słyszałeś tego głupka od prawa administracyjnego? „Spodziewajcie się niespodziewanego” – przedrzeźniała go jedna z kabin – powtarza ten żart prawie na każdych zajęciach i chyba oczekuje salw śmiechu.

- Trzeba to wykuć i zapomnieć. Nie mogę się doczekać, kiedy będziemy go mieli z głowy. Jest straszny. Myśli chyba, że jego zajęcia są najważniejsze. – odpowiedziała inna z kabin o piskliwym głosie

- Sześć lat podstawówki, trzy lata gimnazjum, trzy liceum, drugi rok studiów i do tego nie przywykłeś? Każdy z nich tak myśli. Kiedyś najważniejsza była „Jedyneczka”, teraz najważniejsze jest prawo administracyjne – odparła pierwsza kabina, a Antek uśmiechnął się w myślach wyobrażając sobie jak jej zawartość wylicza lata swej edukacji na palcach. Będąc w ich wieku myślał zupełnie tak samo.

Drzwi pootwierały się nagle i dwóch chudych, zgarbionych chłopaków w luźnych ciuchach wypadło z kabin. Przeszli kilka kroków i stanęli jak wryci. Ich twarze zmieniały stopniowo kolor z bladej na czerwoną, a następnie na zieloną. W przeciwieństwie do swojego belfra, postanowili nie myć rąk i szarpiąc się wzajemnie, ruszyli biegiem w kierunku drzwi, byle szybciej zniknąć z jego oczu. Antek posłał im tylko szeroki uśmiech. Takie pogawędki raczej go bawiły. Wykładowcy słyszeli je bardzo często, chociaż studenci byli przekonani, że tak nie jest. Niecodziennie można liczyć na taką dawkę szczerości a on przyjmował ją z wyjątkową dozą humoru. Urwał kawałek papierowego ręcznika, wytarł kościste dłonie, poprawił torbę i wyszedł z łazienki.

Powoli ruszył korytarzem w stronę schodów spoglądając w dół i podziwiając gmach. Zawsze wybierał schody, nawet jeśli był spóźniony, co zdarzało mu się znaczniej częściej niż by sobie tego życzył. Pewnie nie tylko on. Jednak tym razem miał dużo czasu. Bez pośpiechu, przesuwając dłoń po piaskowej, szorstkiej poręczy, schodek po schodku dotarł na sam dół. Nie skierował się jednak w stronę wyjścia. Odwrócił się, zszedł jeszcze kilka schodków i podszedł do schowanego we wnęce posągu. Maria Skłodowska Curie. Postać o ogromnym znaczeniu, wielka strażniczka o potężnej sile. Jako jedna z niewielu panowała niemal w równym stopniu nad wszystkimi żywiołami. Antek przybił jej „piątkę” co wielu strażników uważało za zniewagę. Bardzo dziwiło go to, że żaden ze studentów tego nie robi bez względu na to jak ważną postacią była i jest. Według niego, dłoń posągu została po prostu wyrzeźbiona w taki sposób, że aż prosiła się o przybijanie piątek. Kiedy się odwracał, kątem oka zauważył jak postać mruga to niego porozumiewawczo. Nie był to pierwszy raz i nigdy nie wiedział czy mu się zdawało. Cóż, za każdym razem, kiedy to widział, spotykało go szczęście. Miał nadzieję, że spotka go i tego wieczora.

Wbiegł po dwa schodki, poprawił torbę i ruszył w stronę wyjścia. Dzisiejszy dzień był naprawdę wyczerpujący i mimo całej sympatii do tego miejsca, chciał już wyjść na zewnątrz, napełnić płuca chłodnym, miejskim powietrzem. Gdy łapał za zimną klamkę ciężkich, drewnianych drzwi, zatrzymał go gruby głos. Dobrze wiedział do kogo należy i nie mógł przed nim po prostu zwiać – oparty o parapet przy szatni stał wysoki facet, o niemal idealnie okrągłym brzuchu i szerokich barach. Guziki ciemnozielonego munduru sprawiały wrażenie, jakby wkładały wyjątkowy wysiłek w trzymanie obydwu krańców koszuli i chciały zaraz wystrzelić. Świńskie oczka wyglądały na jeszcze mniejsze zza grubych szkieł okularów, a gęste wąsy żyły chyba własnym życiem. Mocno posiwiałe włosy były znakiem, że mężczyzna nie należał już do najmłodszych.

-Hej Antoś, jak tam? Jakieś plany na dzisiaj,  jakieś zebrania? - zagrzmiało głosisko. Był to nie kto inny, jak stary Mirogord, członek straży akademickiej, który jako jeden z nielicznych
ludzi wiedział o wszystkim co dzieje się pod lodowatą, kamienną podłogą na której właśnie stali, choć nie panował nad żadnym z żywiołów.

-Wiesz Mirze – w ten sposób nietypowe imię zdrabniali wszyscy jego znajomi  – czwartek to dla mnie koniec z uczelnią na ten tydzień. Umówiłem się… sam wiesz z kim. Podobno Askaniusz wygrzebał coś zupełnie nowego i chciał, żebym rzucił na to okiem. Cafe Moon czeka. Jeśli to faktycznie coś ciekawego, spędzę pewnie nad tym cały weekend.

-No jasne, sprawy strażników – odparł Mirogord kręcąc siwymi wąsiskami – to może być coś poważnego. Gdybyś potrzebował pomocy, to wiesz, że możesz na mnie liczyć… Choć nie pochwalam spotkań z tym narwańcem. To wariat.

-Wiem wiem, ale czasami i tacy są potrzebni. Pewnie wpadnę tu jutro po kilka książek, może pomożesz mi coś dobrać? Mogą się przydać, jeśli to faktycznie coś wartego uwagi – rzucił Antek i wykrzywił twarz w grymasie, który docelowo miał być uśmiechem. Chciał urwać temat swojego spotkania. Wolał, żeby nikt więcej się nie dowiedział.

-Nie zatrzymuję Cię, leć. W razie czego wiesz gdzie mnie szukać. Do zobaczenia!

-Cześć Mirze, jesteśmy w kontakcie! – podali sobie ręce i odwrócili się, by pójść w swoje strony.

Mirogord należał do bardzo nielicznego grona osób, które będąc zwykłymi ludźmi, wiedziały naprawdę wiele o świecie strażników, o ich roli i odpowiedzialności jaka na nich ciąży. Swój brak zdolności do opanowania żywiołów, czego próbował nie raz, nie dwa, nadrobił zdobywając mnóstwo wiedzy dotyczącej starych rytuałów i artefaktów oraz wszelkiej maści stworzeń – od leśnych, przez wodne, aż po same upiory. Był chodzącym zbiorem wiedzy, przez co mimo braku niektórych zdolności, budził powszechny szacunek. Poza tym świetnie znał budynek. Głębokie i tajemnicze piwnice Politechniki nie miały przed nim żadnych tajemnic. Wielki Kongres Strażników nadał mu nawet oficjalne prawa strażnika przez poziom osiągniętej wiedzy i pomoc jaką nie raz służył potrzebującym.

Antek w końcu znalazł się na zewnątrz. Plac Politechniki był zupełnie pusty. Podczas ciepłych, letnich wieczorów, to miejsce jest pełne życia. Studenci przemieszczają się z miejsca na miejsce okupując ławki i czekają na upragniony koniec sesji – byle nie brać udziału w tzw. kampanii wrześniowej. Ale nie dzisiaj. Dzisiejszy wieczór był naprawdę zimny, być może za sprawą zupełnie bezchmurnego nieba. Dwie, niewysokie latarnie stylizowane na kolumny, które umieszczone były tuż naprzeciwko wejścia do budynku majaczyły nieśmiało, jakby bojąc się, że chłód zgasi wszelką próbę rozjaśnienia otoczenia. Postawił kilka kroków i poczuł jak temperatura ściska go w swoich nieprzyjemnych objęciach. Włożył ręce do kieszeni, żeby znaleźć słuchawki. W każdej z nich przewalała się mniejsza lub większa ilość grubszego lub bardziej sypkiego piachu. Był w końcu strażnikiem ziemi. Wywinął wszystkie po kolei na lewą stronę zastanawiając się czy ilość piachu starczyłaby na małą piaskownicę. W końcu znalazł słuchawki, rozplątał je i ruszył w stronę metra, słuchając Rolling Stonesów – jego ulubionej kapeli.

Minął kilka oszronionych, drewnianych ławek, łyse drzewa i skręcił ostatnim zejściem w prawo opuszczając trójkątny plac, wysadzany drobną kostką. Droga do metra była krótka i bardzo prosta. Antek wiedział, że ma jeszcze trochę czasu, więc szedł powoli, włócząc nogami. Przeszedł przez tory tramwajowe, minął ulubioną piekarnię, gdzie wchodził niemal codziennie po świeże i pachnące bułeczki z serem. Pani prowadząca ten mały interes, której imienia nigdy nie poznał, wydawała się być niezwykle miłą i ciepłą osobą. Starsza, siwa, w okularach, ale niezwykle żywiołowa. W jej oczach zawsze tańczyły wesołe iskierki. Choć Antek z reguły za ludźmi nie przepadał i starał się być raczej zdystansowany, to z piekarni zawsze wychodził z lepszym humorem.

Ulica Nowowiejska była otoczona przez niskie budynki. Dookoła było sporo drukarni, punktów z kserem i barów mlecznych - nie powinno to dziwić ze względu na okolicę. W tych punktach stołowali się przyszli doktorzy. Nie ma też magistra, który nie użyłby ksera.

Tory tramwajowe ciągnęły się przez całą długość ulicy, komunikacja nie miała tu wyznaczonego oddzielnego pasa i bardzo mu się to podobało. Często chodził na piechotę aż do Placu Zbawiciela, tylko po to, żeby obserwować przejeżdżające tramwaje.

 Zbiegł schodami do podziemi, podśpiewując „Paint it black” i udając grę na perkusji. Wyjął kartę, machnął i przeszedł przez srebrne, metalowe bramki, prosto na stację metra. Było tam mnóstwo ludzi, cały tłum. O tej godzinie to zupełnie normalne zjawisko. Dobrze, że nie Wierzbno – pomyślał. Faktem jest, że stacja metra Wierzbno cieszyła się złą sławą ze względu na gigantyczny, regularny wysyp ludzi.

Stacja była długa, ale miejsc do siedzenie było niewiele. Szare ściany, przez które po niebieskim, cienkim pasku ciągnął się wyraz „Politechnika” wyglądały wyjątkowo ponuro. Białe światło wydobywające się prostokątnych lamp było zimne i kojarzyło się z prosektorium. Przynajmniej jemu. W metrze mało kto się uśmiechał. I trudno się dziwić, bowiem miejsce to nie tworzyło do tego najlepszych warunków. Czarna tablica podpowiadała, że kolejny pociąg pojawi się za 50 sekund. Na szczęście, do przejechania była tylko jedna stacja.

Podróż minęła szybko, ale Antek i tak miał już dosyć. Warunki podróży zmuszały go do przytulania się do o głowę wyższego, brzuchatego pana o świdrującym wzroku, podczas gdy z drugiej strony jakaś młoda dziewczyna postanowiła sprawdzić wytrzymałość jego żeber na ataki ze strony jej łokcia. Wytrzymał, ale czuł się obolały.

Metro Pole Mokotowskie. Stąd było już blisko do Cafe Moon. Przecisnął się między wylewającymi się ludźmi i pognał do przodu, skacząc co dwa schodki. Poczuł głód. Rozważał przez chwilę wzięcie czegoś na szybko. Wygrała jednak ciekawość nad sprawą, jaką miał mu do przedstawienia Askaniusz. Poza tym, robił on najlepszą czarną kawę, jaką Antek miał okazję pić. A kawę uwielbiał. Skierował się więc ku wyjściu na rogu ulicy Rakowieckiej i alei Niepodległości z myślą o czarnym, płynnym szczęściu i rozmowie z jednym z nielicznych przyjaciół. Choć o złej sławie.

Do celu było już naprawdę blisko. Wszedł na pasy, chociaż z drugiej strony ulicy w oczy raził już mały czerwony człowieczek w pozycji stojącej. Jeden z kierowców zatrąbił, inny machał rękami i poruszał tylko ustami, chociaż Antek dobrze wiedział co mówił. Nie były to komplementy. Ludzie obejrzeli się za nim, patrząc pogardliwie. Dotarł jednak bezpiecznie na drugą stronę ulicy, wyciągnął słuchawki i zdjął czapkę. Wiedział, że za chwilę będzie w ciepłym pomieszczeniu.

Przeszedł pod bladym niebieskim szyldem, na którym widniał napis „Cafe Moon” i popchnął lodowatą, metalową klamkę. W środku panował półmrok a w tle słychać było „Goniąc kormorany”. Antek wiedział, że właściciel ceni sobie starą polską muzykę. Spokojne i melodyjne piosenki były absolutnym zaprzeczeniem jego charakteru i temperamentu.

Było tu raczej ciasno. Miejsce zyskało sobie stałych klientów, którzy na każdego nowego przybysza patrzyli niezbyt przyjaźnie. Kilka stolików, wysoki parapet przy oknie i długi bar – to wszystko z czego składała się kawiarnia. Tu i tam było trochę kurzu, ale nikomu to nie przeszkadzało. Nikt nie zwracał uwagi na niedociągnięcia, póki sam właściciel nie zwracał uwagi na to o czym się tu rozmawia i po co się tu przychodzi. Cichy układ, który każdy szanował. Poza tym, obowiązkowym dodatkiem do wszelkich tutejszych spotkań lub samotnych chwil była filiżanka porządnej, czarnej jak smoła kawy.

Antek minął kilka kiczowatych gadżetów: złotego, azjatyckiego kotka, machającego łapką, zegar chodzący do tyłu, prawie strącił solniczkę w kształcie banana, zastanawiając się przy okazji kto wpada na takie pomysły. Askaniusz zauważył go już z daleka i ryknął:

- W końcu dotarłeś, co tak długo? Co słychać? – można było odnieść wrażenie, że od jego głosu drżały szyby. Nie było to jednak dziwne. Askaniusz był potężnym facetem o bardzo solidnej budowie. Przypominał właściwie kupę mięśni z głową o długich, jasnych włosach, zaplecionych w warkocz. Jego czarne jak dwa węgle oczy były przenikliwe a przenikliwy wzrok chwilami trudny do zniesienia. Antek twierdził, że gdyby reinkarnacja była potwierdzona naukowo, to najmniejszym zwierzęciem w jakie mógłby przekształcić się Askaniusz, byłby żubr. Dorodny.

-Dopiero uciekłem z uczelni i mało mnie nie potrącili. Gdybym miał zginąć pod samochodem, to z pewnością wybrałbym inny. Sportowy jakiś. – rzucił Antek półżartem i dodał – no co tam dla mnie masz, co Ci wpadło w ręce tym razem?

-Spokojnie chuderlaczku – Askaniusz uwielbiał nadawać Antkowi prześmiewcze przezwiska. Błędem byłoby jednak, gdyby ktokolwiek inny nazwał go tak w jego obecności – najpierw opowiesz mi co u was słychać a ja zrobię Ci kawy, co Ty na to?

-Dobrze wiesz, że nie powinniśmy o tym rozmawiać… Ale skoro proponujesz sprawiedliwy układ, to może zamienimy kilka słów- odpowiedział Antek i zajął miejsce przy barze. Askaniusz odwrócił się i zajął się wielkim, błyszczącym ekspresem. Nad jego głową wisiały kieliszki do wina, choć win było tu niewiele. Znacznie częściej goście prosili o coś mocniejszego. Antek rozejrzał się jeszcze raz dookoła. Lubił patrzeć na ludzi przechadzających się na zewnątrz, kiedy on sam był w ciepłym pomieszczeniu. Zmarznięci otulali się płaszczami, gdy on rozkoszował się gorącem starych, żeliwnych kaloryferów. Żwawym krokiem przemknęła elegancka pani w średnim wieku, jakiś facet włóczył zmęczonymi nogami, szara postać przemknęła energicznie…

-Wiesz- zaczął powoli Antek. Byli przyjaciółmi i choć wbrew kodeksowi było mówienie o tym co dzieje się wewnątrz kręgu strażników, to z Askaniuszem chętnie dzielił się niemal wszystkim. – u nas po staremu. Odkąd nastał pokój między wodnikami a utopcami, to nie ma zbyt wiele do roboty. A kiedy to było… Już ponad rok! Na zebraniach coraz mniej ludzi… Nie myślałeś o tym, żeby spróbować wrócić? Mógłbyś się przydać, uczyć walki, coś by się znalazło. Ludzie zawsze są nam potrzebni. Nigdy nie wiadomo co będzie jutro.

-Wrócić? Nie, dobrze mi z tym co mam. Czasem trafi się jakaś robota na mieście, małe spięcia, które mają być rozwiązane na stałe – odpowiedział Askaniusz, kładąc nacisk na ostatnie słowa. – Lubię tę robotę. Tak samo jak to miejsce. Teraz to mój dom.

-Dobrze wiesz, że nie powinieneś tego robić. To głupota i ogromne ryzyko! Poza tym nasza rola to ochrona zarówno jednych jak i drugich. Nie działanie na czyjąś korzyść dla własnych interesów. Swoją inność możesz traktować jak chcesz - jak przekleństwo albo jak dar. Ale naszym zadaniem jest chronić zarówno ludzi jak i wszystkie inne stworzenia. Od tego jesteśmy. Żyjemy pomiędzy dwoma światami i nic na to nie poradzisz…

-Chrzanić ludzi. Każdy z nich to tylko PESEL i kupa mięcha. Nie jestem im nic winien. Nie traktuję swoich umiejętności zero-jedynkowo, ani to przekleństwo, ani okazja do niesienia pomocy. Wykorzystuje je tylko dla siebie. To nawet lepiej, żeście mnie wywalili. Nie muszę trzymać się tego całego kodeksu, nikt nade mną nie wisi, nikt nie kłapie dziobem. Święty spokój. – wysyczał Askaniusz ze złością.

-Jasne, jak chcesz. Do niczego nie zamierzam Cię zmuszać – odpuścił Antek i przełknął duży haust gorącej kawy – ale odkąd Cię nie ma, to nie znalazł się nikt, kto panowałby nad ogniem w takim stopniu. Po prostu… nie zrób niczego głupiego. Masz talent do różnych rzeczy, do kłopotów także.

Zapadła chwila milczenia. Przyjaźnili się i potrafili sobie powiedzieć w twarz każdą prawdę. Antek jednak nigdy nie wybaczył Askaniuszowi, tego za co wyrzucili go z kręgu strażników. Uważał, że zabicie dwóch leszych to nie lada wyczyn – to silne leśne kreatury, przypominające ludzi. Często są porośnięte mchem, ich twarda jak kamień skóra przypomina korę, a odpowiednik płci męskiej niemal od samych narodzin nosi długą brodę. Ciężko je znaleźć, żyją tylko w lasach i świetnie się kamuflują, mimo swoich rozmiarów. Te potężne stworzenia, które są nazywane także panami lasu potrafią zamieniać się w niedźwiedzia lub wilka. Kilka lat temu, podczas jednego ze spotkań strażników z leszymi, należących do corocznego cyklu obrad, sytuacja nieco wymknęła się spod kontroli. W jej wyniku, z rąk Askaniusza zginęło dwóch leszych. Choć czyn ten robi duże wrażenie, to jego sprawcy nie mogła ominąć kara. Wielki Kongres Strażników wydalił Askaniusza z kręgu, choć cały czas miał go na oku. Musiał działać ostrożnie.

Lokal opustoszał i zostali w nim we dwóch. Askaniusz rzucił:

- Czasem zdarza się, że moje „dodatkowe zajęcie” przynosi dość nietypowe prezenty. Zazwyczaj to jakieś drobnostki, ale zdarzają się nawet wartościowe przedmioty. Często mogę je opchnąć komu innemu. Mały, czarny ryneczek naszego światka przędzie całkiem nieźle. Za to się chyba jeszcze nie zabraliście, co? Haha!

Antek słuchał grzmiącego śmiechem przyjaciela upewniając się przy tym, że są zupełnie sami. Jedynie za szybą kręciło się trochę ludzi. A to jakaś stara kobieta, a to młody chłopak w zielonych,  jarzeniowych dresach, a to szara postać stojąca z drugiej strony ulicy.

-Nie mów mi za dużo, bo będę musiał Cię zgarnąć ze sobą! – odpowiedział żartem Antek, chcąc utrzymać luźną atmosferę – Czarny ryneczek… Jak usłyszałby to ktoś jeszcze, to moja służba straciłaby status czynnej. No dobra, co tam masz?

-Słuchaj, ostatnio kontaktował się ze mną taki jeden domowik, wiesz te owłosione kurduple ze spiczastymi uszami.

-Przecież wiem jak one wyglądają, sam mieszkam z jednym, ale co ma tu domowik do
rzeczy? – wtrącił mu Antek.

-Jak będziesz taki ciekawski, to kociej gęby dostaniesz, dajże opowiedzieć po kolei – warknął Askaniusz, ale zaraz zaczął kontynuować – No i ten maluch, niezły z niego cwaniaczek swoją drogą, chciał ubić ze mną mały interes. Zapytałem o co chodzi, bo w gruncie rzeczy, dlaczego nie? On mi na to, że ma na pieńku z takim jednym bagiennikiem. Ja mu mówię, że to przecież całkiem miłe stworzonka, ale odpowiedział mi, że ten do najmilszych nie należy. No nic, są wyjątki, pomyślałem. Mały obiecał całkiem niezłą sumkę i bonus, no to się zgodziłem. Nie zdawałem za dużo pytań. Czasem lepiej ich nie zadawać.

-No dobra i co dalej?- wtrącił zniecierpliwiony Antek świdrując wzrokiem Askaniusza – co dalej?

-Chłopie, spokojnie, to ta kawa? Czekaj no naleję Ci wody – odparł Askniausz i obrócił barczyste cielsko, sięgając po szklankę. Nalał wody z kranu i dodał – tutejsza kranówa jest zdatna do picia, śmiało.

- Ale chyba nie zrobiłeś czegoś idiotycznego za ten „bonus”, co? – uspokoił się trochę Antek i wyrzucił z siebie to co trapiło go najbardziej. Jako strażnik, nie mógł pozwolić ani na zabicie jakiegokolwiek stworzenia przez człowieka, ani odwrotnie. Choć oba warunki bywały trudne do spełnienia.

-Poszedłem do tego bagiennika, mieszkał całkiem blisko ludzi. Znalazłem go gdzieś w krzakach, po drugiej stronie Wisły. Na wysokości Poniatowskiego. Nie było łatwo, nieźle się krył skubany. Faktycznie, najmilszy nie był, to wziąłem go za łeb i pogroziłem trochę palcem przed oślizgłą gębą.

-To dziwne – przerwał po raz kolejny Antek, drapiąc się po brodzie – przecież one zazwyczaj są do rany przyłóż. Pomocne i pożyteczne. Wiedziałeś, że ich maź ma właściwości lecznicze? Trochę kiepsko pachnie i ciężko ją oczyścić…

-Nie, pierwszy dzień mnie matka ziemia nosi… Przecież takie rzeczy się wie! Nie raz mnie taka maź ratowała. Ale słuchaj dalej – oślizgły powiedział, że jak go zostawię w spokoju, ale dam dowód, że się z nim rozprawiłem, to on dorzuci coś od siebie i dostanę podwójną nagrodę. Niezły interes, pomyślałem i tak też zrobiłem. Zgarnąłem wszystkie fanty – zakończył Askaniusz.

-No dobra, ale co to…- wysyczał Antek zaciskając pięści, ale przerwał, gdy zobaczył kogoś wchodzącego do kawiarni

                Obaj zmierzyli wzrokiem nowo przybyłego gościa. Człowiek w czarnej kurtce i okularach, o twarzy zbira, z dwudniowym zarostem, zajął miejsce przy stoliku i wychrypiał:

                -Czarną kawę proszę. I szklankę wody.

                -Z taką klientelą trzeba być cierpliwym – szepnął Askaniusz i dodał – zaraz Ci powiem co dalej.

                Antek zapatrzył się na nieznajomego. Tamten wgapiał się w szybę, zupełnie jakby za oknem działo się coś ciekawego. Kogoś mu ten facet przypominał, był prawie pewny, że gdzieś już widział tę twarz. I czarny melonik. Niecodzienne nakrycie głowy. Rzucił okiem za szybę w poszukiwaniu skojarzenia, które mogłoby mu pomóc rozwikłać tę zagadkę. Znów przeszło kilku ludzi. Z drugiej strony ulicy nadal ktoś stał przy przejściu. Antkowi zdawało się, że to dokładnie ta sama osoba, co kilka minut wcześniej. Coś pchnęło go do tego, żeby to sprawdzić. Powiedział zatem przytłumionym głosem, nie odrywając wzroku od postaci:

                - Czekaj na mnie zaraz przyjdę… -po czym skierował się powoli w stronę wyjścia.

                -Gdzie..? Gdzie leziesz? – odpowiedział Askaniusz i zmarszczył brwi – jeszcze żeśmy nie dokończyli!

                -Dobra, zaraz wrócę, chcę tylko coś sprawdzić. I tak jesteś zajęty. – uciął dyskusję Antek machając energicznie dłonią.

                Założył płaszcz i popchnął drzwi. Twarz owiało mu chłodne, wilgotne powietrze. Musiał zmrużyć oczy przez różnicę temperatur, ale nadal widział kogoś niemal naprzeciwko. Postać stała bez ruchu. Zupełnie jak posąg. Zastanawiał się czy nie ma omamów. Zdawało mu się, że postać patrzy wprost na niego, machnął więc ręką. Zero reakcji. Rozejrzał się dookoła. Ulice opustoszały.

                Ruszył żwawym krokiem w stronę świateł. Włożył ręce do kieszenie i skulił się nieco. Zaczął odczuwać nieprzyjemny chłód, który zdawał się przeszywać go aż do kości. Jakby nawet nadzieja na odrobinę ciepłą uciekła z ulic. Podniósł głowę i spojrzał na drugą stronę ulicy. Postać zniknęła. Mrugnął mocno oczami, przetarł je, ale… zniknęła - jak zaczarowana.

                -Super, zwariuj na koniec dnia, przygłupie… - szepnął do siebie, odwrócił się na pięcie i nadal skulony z zimna, ruszył ponownie do kawiarni. Może w końcu dowie się co takiego Askaniusz dostał od tego nietypowego bagiennika. Sami dali schronienie kilku z nich w swojej siedzibie. Każdy czerpał z  tego jakąś korzyść. Pomagali sobie wzajemnie. Celem strażników było życie w symbiozie ze wszystkimi stworzeniami, ale nie wszystkie były tak potulne i chętne na ugody.

                Chciał wrócić do ciepłego środka i stawiał długie kroki, ale nagle stanął jak wryty. Coś stało przed nim. Postać wcale nie zniknęła. Przeciwnie, znalazła się znacznie bliżej. Jakieś 15 metrów naprzeciwko Antka, stała wyprostowana na chodniku. Wysoka, przeraźliwie chuda, jakby ktoś naciągnął szarą, wyblakłą skórę na szkielet. Wlepiała swoje wielkie, czarne ślepia w Antka. Jej twarz nie wyrażała żadnych emocji. Długie ręce sięgały niemal do ziemi, zakończone były czterema pazurami przypominającymi koślawe, powykręcane palce. Ciało miała miejscami zawinięte w podarte szmaty. Była bosa.

                Antek ruszył powoli w jej kierunku, krok po kroku, ta powoli się oddalała cały czas obserwując. Odległość między nimi stopniowo się jednak zmniejszała. Stawiając coraz pewniejsze kroki, Antek szepnął:

                -Księżyc… To zmora… Dlatego widziałem ją z tak daleka…

Zmora należała to rodziny upiorów. Nie była bardzo groźna, zabijała bardzo sporadycznie a jeśli już to tylko śpiące osoby. Żywiła się w końcu snami, pozostawiając najgorsze koszmary. Ale to nadal upiór. Trzeba ją przegonić. Pewnie mieszka w którejś z pobliskich piwnic. Antek widział takiego upiora tylko raz nie będąc we śnie. Przez sen ciężko nawet stwierdzić czy widzi się zmorę. Przybierają wtedy różne postacie. Słyszał kiedyś teorię, o której opowiadał mu Mir, że zmora ucieka po tym, jak się ją przeklnie. Warto było spróbować.

-Wynoś się stąd szujo! – ryknął Antek

                Zmora cofała się powoli. Nie zanosiło się na to, żeby zamierzała uciec i schować się gdzieś, dając spokój okolicznym mieszkańcom.

                -Jak tylko się z Tobą uporam, to dam znać reszcie…. Przegonimy cię z miasta na stałe. Szumowino! Gnido! Wynocha! – krzyczał Antek, ale na upiorze nie robiło to żadnego wrażenia. Zgodnie z jedną z zasad strażników, swoich umiejętności mógł użyć tylko w uzasadnionym przypadku. Mimo, że miał do czynienia z upiorem, nadal nie mógł użyć siły. To była ostateczność. Zwłaszcza w okolicy, gdzie mogli zobaczyć go ludzie.

                Był już tak blisko potwora, że widział, jak w pustych, głębokich jak studnia oczach odbija się okrągły księżyc. Czuł słodką woń niosącą lodowate powietrze. Zmora nadal cofała się na palcach, nie wydając z siebie żadnego dźwięku. Potrafiły poruszać się bezszelestnie. Na jego czole zaczął pojawiać się zimny pot a kończyny jakby powoli odmawiały posłuszeństwa. Szmaty lekko powiewały odznaczając się na jej szarym, kościstym ciele.

                Zanim się obejrzał, znaleźli się na ulicy Narbutta. Skręciła. Chciała, żeby tam poszli. Nie mógł dłużej zachować spokoju i powoli brnąć przed siebie. Musiał zdecydować – albo się wycofa i pozwoli pałętać się tej kreaturze po okolicy albo spróbuje ją dogonić i zmusić do odejścia. Żadnego z wyjść nie pochwaliliby strażnicy, więc nie może nikomu o tym powiedzieć. Nikt nie może wiedzieć.

                Zmusił waciane nogi do działania i rzucił się do biegu. Zmora od razu zerwała się do ucieczki, poruszając się tak cicho, jakby lewitowała. Jeśli straci ją z oczu, to koniec. Długimi susami przebiegł kilkadziesiąt metrów widząc jak potwór się oddala. Bez sensu – pomyślał – nie złapię jej w ten sposób.

                Znajdowali się już przy kinie Iluzjon, kiedy zmora się zatrzymała. Odwróciła się powoli i zmierzyła Antka wzrokiem, przekrzywiając lekko głowę na bok. Jak zastanawiające się, dzikie zwierzę. Na jej ustach pojawił się paskudny uśmiech. Wąskie, czarne wargi rozciągnęły się od ucha do ucha ukazując szereg krótkich, spiczastych zębów. Wbiegła między drzewa. Skwer Słonimskiego.

                Antek miał nadzieję, że nie ujrzy za chwilę masy ludzi wylewającej się z kina. Nie wiedział co może się stać. Nie mógł pozwolić, żeby ktokolwiek ucierpiał.

Minął jasny, okrągły budynek. Fioletowy neon z dużym napisem „ILUZJON” migotał nieregularnie, rzucając siny blask na chodnik. Szedł powoli, ostrożnie stawiając każdy krok. Wiedział, że zmora gdzieś tu jest, gdzieś między drzewami. I nie mógł pozwolić, żeby uciekła.

Nagle wychyliła przerażającą, wielką głowę zza jednego z drzew. Zrezygnowała z ukrycia, ukazując znów swoje szkaradne oblicze.

-Teraz nie uciekniesz. To nie jest miejsce dla Ciebie. – wychrypiał Antek i zacisnął pięści. Czuł jak nabierają wagi, jak twardnieją. Przeszło go uczucie gorąca, a on dał mu się porwać. Znał to uczucie bardzo dobrze. Kosztowało to sporo energii, ale było konieczne. Zrzucił płaszcz. Podciągnął rękawy. Jego ręce były większe, czarno-szare aż po same łokcie. Wyglądały jak lita skała. I były nią. Antek władał ziemią.

Ruszył biegiem na zmorę, zaciskając pięści jeszcze mocniej. Chciał być gotowy do wyprowadzenia ciosu. Jednego, ale skutecznego. Coś go jednak zatrzymało. Poślizgnął się na piachu, zostawiając za sobą krótki ślad. Zza drzew wychyliła się jeszcze jedna, podobna postać. I jeszcze jedna…

Były ich trzy. Zaczęły go otaczać. Wiedział już, że to będzie znacznie trudniejsze, niż myślał. Był w niebezpieczeństwie i nie mógł uciec – nie miał szans przeciwko tak szybkim stworzeniom. Na dodatek trzem. Jedyne co mu pozostawało to walka, choć szanse na wyjście cało były nikłe. Ale nigdy nie słyszał, żeby zmory działały w grupie. Były samotnikami.

Wyprostował się, zamknął oczy i skupił. Zmory ruszyły na niego z niesamowitą prędkością. Ponowna fala gorąca przeszła jego ciało, znów zacisnął pięści. Otworzył oczy w samą porę, by zrobić szybki unik przed zataczają łuk, lodowatą ręką. Przykucnął na nogach i jak sprężyna wyskoczył do góry wyprowadzając kontratak – celny! Zmora zatoczyła się od siły ciosu i chrapnęła przeraźliwie, pokazując ostre zęby.

Druga z nich była tuż obok i rzuciła się na Antka. Ten szybko uskoczył w bok, zmora jednak odczytała ten ruch i prędko wyprowadziła zabójczy atak, mierząc prosto w głowę. Antek zdołał się obronić, zasłaniając się ręką. Cios jednak był na tyle silny, że Antek zachwiał się i cofnął o kilka kroków tracąc równowagę. Tymczasem dwa kolejne upiory już się zbliżały. Był w tarapatach.

Odskoczył do tyłu na kilka metrów, szykując się do ofensywy. Miał tylko chwilę. Obniżył pozycję na nogach, stanął szeroko, wysuwając jedną dłoń do przodu. Znów zamknął oczy. Pozwolił, by energia przeszła go od stóp do głów. Otworzył oczy i z ogromną siłą uderzył pięścią w ziemię, z której z impetem wyrwał się twardy kamień wielkości ludzkiej głowy. Powiódł za nim wzrokiem, szybko obrócił się wokół własnej osi i uderzył opadający głaz prostym ciosem. Posłał go z niesamowitą prędkością prosto w jedną ze zmór. Wielki pocisk trafił prosto w przerażającą twarz. Upiór padł.

W tej samej chwili jedna z bestii skoczyła w kierunku Antka, łapiąc go za ramiona. Ich chude ręce miały wyjątkowo dużo siły. Zdołał wyrwać jedną rękę i uderzyć skalistą pięścią w żebra. Zmora zawyła, kręcąc głową. Wzmocniła uścisk i kłapnęła zębami w powietrzu. Antek poczuł słodki zapach zgnilizny. Zamachnęła się i uderzyła go wolną ręką w twarz. Cios był silny. Świat zawirował mu przed oczami. Był mocno zamroczony. Obraz się rozmazał…

Tymczasem druga kreatura już nadciągała. Wyskoczyła, przelatując kilka metrów. Wzięła zamach… Antek był przygotowany na najgorsze. Nie mógł nic zrobić.

Jasność…

Ujrzał coś bardzo jasnego. Jakby łunę. I przyjemne ciepło. Myślał, że to już koniec.

Jasna smuga światła śmignęła raz, drugi i trzeci. Ciepło przerodziło się w gorąc. Dotkliwy, parzący…

Otworzył oczy. Uścisk zniknął, zmora także. W głowie nadal huczało a obraz nie odzyskał pełnej ostrości. Ujrzał człowieka. Wirował jakby w dzikim tańcu, układzie, który doskonale pamiętał i nie raz powtarzał. Ręce i nogi poruszały się tak szybko, że ciężko było za nimi nadążyć. Każdy z ruchów niósł ze sobą czerwony ślad w powietrzu. Postać, to się pochylała, to prostowała, każdy, najmniejszy ruch zdawał się być przemyślany. Był zawsze krok przed swoimi przeciwnikami. Wyglądało, jakby się z nimi bawił.

Antek powoli dźwignął się na nogi, które nie były mu do końca posłuszne. Chwiejnym krokiem, powoli ruszył w kierunku człowieka, który wyciągnął go z tarapatów.  Wielka postać wyskoczyła wysoko w powietrzę, obróciła się wokół własnej osi, zataczając przy tym szeroki łuk jedną z nóg. Kopnięcie poniosło za sobą gorącą wstęgę ognia, które trafiło prosto w jedną ze zmór. Ta upadła na ziemię bez ruchu. Druga uciekła w popłochu.

-Nie ma sensu jej gonić – wyszeptał Antek – są za szybkie. Niech ucieka….

-Nie ma sensu jej gonić, bo trzeba ratować twój chudy tyłek – odpowiedziała postać, znajomym basem – idziemy do mnie. Chodź pomogę Ci.

Ogromny człowiek podszedł do Antka i wziął go pod ramię. Z bliska był w stanie poznać, że był to Askaniusz. Ruszyli powoli w kierunku ulicy Narbutta.

-Jak mnie znalazłeś? Skąd wiedziałeś, że tu jestem..? – rzucił Antek

-Skąd wiedziałem? Chłopie darłeś się na całą ulicę! Wywaliłem tamtego gościa z kawiarni i pognałem za Tobą. Jak widać dotarłem w samą porę. Trzy zmory? Co Ci przyszło do głowy, żeby stawiać im czoła?! – odparł z pretensją w głosie Askaniusz. Skręcali już w aleję Niepodległości.

-Była jedna… Na początku jedna… Potem więcej… - odpowiedział Antek słabym głosem. Zdał sobie sprawę, że wszystko stało się tak szybko – Przecież one nie atakują… Nie atakują, kiedy się nie śpi… I były aż trzy… Oby nikt z kręgu się nie dowiedział….

-Dobra, już dobra – przerwał Askaniusz niecierpliwie – jak tylko będziemy w kawiarni, to dostaniesz trochę mazi i pogadamy. Oprzytomniejesz trochę. I może nikt się nie dowie. Nigdy nie widziałem, żeby zmory się tak zachowywały… – dodał jakby do siebie.

- Ja też nie… Mówiłem, że to dziwne.

-Tak, wyjątkowo. Też nigdy nie spotkałem się z czymś takim. A nie jedną historię słyszałem i nie jedno przeżyłem.

Obaj zanurzeni w myślach o tym co przed chwilą miało miejsce, zmierzali powoli w kierunku kawiarni Askaniusza. Krok za krokiem. Antek był wyczerpany i nie mogli się spieszyć. Minęli zielony kiosk i kilka sklepików.

Askaniusz zatrzymał się nagle, przez co Antek zachwiał się jak chorągiewka na wietrze. Ledwo złapał równowagę chwytając przyjaciela za ramię, po czym zapytał:

-Co jest? O co chodzi?

-Te zmory… To zachowanie nie mogło być przypadkowe. Atakowały w grupie. I wcale nie podczas snu. One czegoś chciały… - wydusił półgłosem Askaniusz, patrząc pustym wzrokiem przed siebie. Zupełnie, jakby nagle go olśniło.

-Ale czego… Czego one mogły chcieć ode mnie? – zapytał Antek marszcząc brwi w zastanowieniu.

-One nie chciały niczego od Ciebie… One chciały czegoś ode mnie. I chyba wiem czego…

-Zaraz… Czego mogły chcieć od Ciebie? – powoli, słowo po słowie wymamrotał Antek. – Co on Ci dał..?

-Ten „bonus”... To jakiś naszyjnik – przełknął ślinę Askaniusz i zupełnie jakby najadł się kamieni, bardzo ciężkim głosem powiedział – Ten bagiennik wcale nie chciał go oddać. On chciał się go pozbyć.

 

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
bednar94 · dnia 29.04.2017 11:56 · Czytań: 735 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 1
Komentarze
Darcon dnia 29.04.2017 22:47
Bardzo dobre opowiadanie, może trochę zbyt rozwleczony początek, w końcu bycie wykładowcą nic do sprawy nie wnosi, a sporo się na ten temat rozpisałeś. Za to zbudowałeś porządny klimat od początku i to mi się podoba. W zasadzie nie mam uwag, może zmory trochę oklepane i mało przekonujące, ale reszta się broni. W ogóle widać, że masz rękę do pisania.
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
ks-hp
18/04/2024 20:57
I taki autor miał zamysł... dziękuję i pozdrawiam... ;) »
valeria
18/04/2024 19:26
Cieszę się, że przypadł do gustu. Bardzo lubię ten wiersz,… »
mike17
18/04/2024 16:50
Masz niesamowitą wyobraźnię, Violu, Twoje teksty łykam jak… »
Kazjuno
18/04/2024 13:09
Ponownie dziękuję za Twoją wizytę. Co do użycia słowa… »
Marian
18/04/2024 08:01
"wymyślimy jakąś prostą fabułę i zaczynamy" - czy… »
Kazjuno
16/04/2024 21:56
Dzięki, Marianie za pojawienie się! No tak, subtelnością… »
Marian
16/04/2024 16:34
Wcale się nie dziwię, że Twoje towarzyszki przy stole były… »
Kazjuno
16/04/2024 11:04
Toż to proste! Najeżdżasz kursorem na chcianego autora i jak… »
Marian
16/04/2024 07:51
Marku, dziękuję za odwiedziny i komentarz. Kazjuno, także… »
Kazjuno
16/04/2024 06:50
Też podobała mi się twoja opowieść, zresztą nie pierwsza.… »
Kazjuno
16/04/2024 06:11
Ogólnie mówiąc, nie zgadzam się z komentującymi… »
d.urbanska
15/04/2024 19:06
Poruszający tekst, świetnie napisany. Skrzący się perełkami… »
Marek Adam Grabowski
15/04/2024 16:24
Kopiuje mój cytat z opowi: "Pod płaszczykiem… »
Kazjuno
14/04/2024 23:51
Tekst się czyta z zainteresowaniem. Jest mocny i… »
Kazjuno
14/04/2024 14:46
Czuję się, Gabrielu, zaszczycony Twoją wizytą. Poprawiłeś… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty