Nie było mowy o sączeniu soków z ust rozchylonych,
nie było świtu od zmroku
W ciemności jasne promyki niepomyślności
oświetlały drogę wstecz krok po kroku,
nie szedłem dalej – wychyliłem lepką ciecz
i zastygłem na trzy dni.
Po tym czasie miasto bezludne wypełniło się dymem z mych ust,
stało się zamieszkane przez duchy poczwarne
pozostałem sam czując w ustach miałki gruz
Ptaki na niebie to samoloty ratunkowe
strzelałem do nich z automatu do lodów,
słodki smak pożogi zamieniał życie w otchłań
Było pusto i cicho,
jak cudownie nie mieć nic i cieszyć się niczym,
bo cóż z takiej pseudo radości – mieć wszystko i co dalej
robić w przepychu samotności.