Dziennik Nieudacznicy - 5. Proces zdziczenia - Skorek80
Proza » Obyczajowe » Dziennik Nieudacznicy - 5. Proces zdziczenia
A A A

 

            

                Czy człowiek, mieszkający w cywilizacji, w wielkim mieście, może zdziczeć? Wydawałoby się, że to raczej niemożliwe. A jednak! Szereg zdarzeń losowych niekiedy przyczynia się do izolacji, która to jest początkiem szybko postępującego procesu zdziczenia. Niestety, właśnie mnie to spotkało…

                Zaczęło się oczywiście od bezrobocia, od tego, że sobie zbrzydłam i nie obcuję z dużą grupą ludzi na co dzień, o czym już pisałam. Z dnia na dzień coraz bardziej oddalam się od świata zza murów mojego domu. Niekiedy mam wrażenie, że nawet jeśli rozmawiam z kimś przez telefon, to i tak tkwię w jakiejś napompowanej, własnej bańce, a głosy żywych przecież istot, z którymi prowadzę konwersację, zamiast trafiać do mojej świadomości, są jak echo, rozbijające się o niewidzialne ściany mojej samotni i trudno pozbierać w jedną całość, opadłe na podłogę, dźwięki. Nie, nie chodzi o to, że nie słucham moich rozmówców! Słucham ich bardzo wnikliwie i nawet są momenty, w których się śmieję i stroję wraz z osobą z drugiego końca telefonu, żarty. Tylko, że równocześnie z zakończeniem rozmowy, czar jakby pryska i w mig zlatują się upiorne myśli, strach i smutek. I wtedy wszystko to, o czym rozmawiałam jeszcze przed chwilą, to są te rozsypane na podłodze dźwięki, które tak bardzo chciałabym zatrzymać na dłużej, cieszyć się nimi! A one niestety są jak kartki papieru, które pochłania pożar, rozniecony przez moje bolączki. Nie jest tak, że kompletnie nie pamiętam, o czym rozmawiałam z przyjaciółmi czy rodziną, tylko mój cholerny stan umysłu, cholerna depresja, jakby przytłaczają swym przebrzydłym cielskiem, wszystko miłe i dobre, o czym miałam przyjemność z bliskimi rozmawiać. A niekiedy te piękne kartki papieru płoną, trawione ogniem mojej własnej beznadziei. Płoną na moich oczach, a ja staram się zapamiętać zapisane na nich wersy, bo nie jestem w stanie na czas ugasić pożaru. Później pamiętam niestety piąte przez dziesiąte i czuję się jak totalny imbecyl, pytając w kolejnej rozmowie po raz dziesiąty o to samo. I głupio się tłumaczę, że po prostu już nie wiem z kim o czym rozmawiałam (Rzeczywiście! Zupełnie tak, jakbym codziennie gadała z setkami ludzi!). A prawda jest taka, że mając głowę nabitą własnym nieszczęściem i szukaniem wyjścia z niego, nawet bardzo ważne fakty z życia moich najbliższych po prostu mi umykają. Wiem, brzmi to jak totalny egoizm! Albo trochę jak zaczątek, a może nawet zaawansowane stadium jakiejś choroby psychicznej! Mam jednak nadzieję, że jeszcze daleko mi do totalnego postradania zmysłów.

                Po raz pierwszy zauważyłam u siebie postępujący proces zdziczenia podczas kwietniowo – majowego spotaknia z moją dobrą duszką i jej siostrą. To było moje pierwsze wieczorne wyjście do knajpy po czterech miesiącach odosobnienia. Kiedy weszłam do pubu, wydawało mi się, że jest tam niesamowicie głośno. Fakt, scenę okupował punkowy zespół, więc wiadomo, że nie było to cichutkie śpiewanie w asyście ledwo pobrzdąkującej gitary w wersji unplugged. Punk rock jest w dodatku jednym z moich ulubionych stylów muzycznych i nie należy on do tych cichych, a wręcz jest niesamowicie krzykliwy. Absolutnie nie przestał mi się wtedy podobać, tylko nagle wydało mi się niezwykle dziwne, że podczas występu owego zespołu, musiałam z koleżankami prowadzić rozmowę krzyczaną. Coś, co jeszcze tak niedawno było dla mnie normą, nieoczekiwanie stało się nie lada wyzwaniem.

Do tego, znów pojawił się mój kompleks otyłej kobiety. Starałam się ubrać tak, by choć trochę zamaskować fałdę tłuszczu na brzuchu oraz szeroką pupę i grube uda, ale i tak czułam się jak wieloryb. Szczególnie będąc w towarzystwie mojej dobrej duszki, która nadal wygląda jak pięknie powiewający na wietrze szczypiorek oraz jej siostry, która to dwa miesiące wcześniej została mamą, a i tak jest o niebo szczuplejsza ode mnie. Dziewczyny absolutnie nie dały mi odczuć, że wyglądam gorzej niż one, ale przecież mam w domu lustro. Dlatego nie śmiałam nawet zdjąć skórzanej kurtki, spod której wytoczyłyby się moje niezgrabne ręce. Wolałam nawet się w niej spocić, aniżeli pokazać moje, niegdyś ładnie wyrzeźbione ramiona, obrośnięte teraz tłuszczem. Czułam się trochę jak zahukane zwierzątko, wypuszczone z podziemnej klatki, na wolność. Łypałam okiem na wszystkie strony, jakbym nigdy wcześniej nie widziała tłumów ludzi. Tłumów, których znaczną część stanowili mężczyźni. Było nawet kilku, którzy bacznie nam się przyglądali. Nic specjalnego, ale jednak z jakiegoś powodu przyciągałyśmy ich uwagę. Dla mnie były dwie opcje: na pewno podziwiają moje koleżanki albo naśmiewają się z tej trzeciej, siedzącej w środku, czyli mnie. Takiej DUFF (designated ugly fat friend – czyli tej, która wśród koleżanek jest tą miłą, ale brzydką i grubą i jeżeli ktoś miałby ochotę z nią porozmawiać, to tylko dlatego, że chciałby nawiązać przez nią kontakt z jej atrakcyjnymi koleżankami). Kiedyś nigdy bym w ten sposób nie pomyślała! Raczej byłoby to dla mnie zielone światło na nowych znajomych, aczkolwiek teraz byłam pewna, że albo jestem dla płci przeciwnej niewidzialna, albo jestem postrzegana jako potencjalny łącznik z dziewczynami.

Każdy kolejny łyk Guinnessa prowadził mój wzrok coraz szerzej po całej knajpie. Spostrzegłam, że nie tylko ja jestem tutaj grubaską. Było kilka pań w moim wieku albo starszych, których gabaryty były o wiele większe od moich, a jednak pozwoliły sobie na kusą sukienkę z odkrytymi plecami czy też obcisłe spodnie i bluzkę do pępka. Napatoczyła się też pokaźna grupka młodych lesbijek, absolutnie nie krępujących się swoją wagą. Większość z nich była co najmniej piętnaście lat młodsza ode mnie, a spokojnie mogłabym utopić się w ich ubraniach. W ogóle to były bardzo sympatyczne dziewczyny. Uśmiechnięte i czerpiące radość z życia. Mogłabym brać z nich przykład, bo przecież wygląd zewnętrzny nie jest w życiu najważniejszy. Ale co poradzę na to, że z nadmiarem kilogramów nie czuję się dobrze? Nie czuję się sobą i nie lubię siebie! Bawiłam się dobrze, ale nie aż tak swobodnie jak dziesięć kilogramów temu.

Piłyśmy sobie piwko, winko i z każdą kolejną szklaneczką i kufelkiem, przekrzykiwanie się było coraz mniej uporczywe, ale zdarzały się momenty (i to całkiem długie!), kiedy wolałyśmy wyjść do ogródka i tam w spokoju porozmawiać, bo wszystkie trzy jesteśmy ostatnio trochę wyalienowane i spragnione rozmów z osobami, które nas rozumieją i potrafią rozweselić. Fajnie było pogadać o tym co nas kręci, co boli, co jest dla nas ważne. Świetnie było się wspólnie pośmiać i pożartować. Jednakże uwielbienie punkowego rytmu, raz po raz, sprowadzało nas do środka, pod samą scenę, gdzie już przestawałyśmy rozmawiać i oddawałyśmy się atmosferze koncertu.

Cóż lepiej mogłoby mnie odstresować? Wytańczyłam się, wyszalałam punkowym krokiem, czując się jak licealistka i na dłuższą chwilę zapomniałam o cholernym bezrobociu. Do gustu szczególnie przypadły nam dwa zespoły. Podczas występu pierwszego z nich, pomijając dobre grzmocenie w instrumenty i radośnie rozdarty głos wokalisty, ujął mnie swoją osobą gitarzysta. Nie dość, że gitara była jak jego trzecia ręka, to jeszcze krzyczał raz po raz do mikrofonu i był niesamowicie przystojny! Wysoki, dobrze zbudowany, z wytatuowanymi ramionami i zadziornym spojrzeniem, strzelającym w publiczność zza okularów w gustownej oprawce. A może tylko wydał mi się taki męski i wspaniały, bo jako jedyny z zespołu nie miał, popularnej ostatnimi czasy, nudnej już aż do obrzydzenia, brody drwala? A może dlatego, że dawno nigdzie nie byłam i nie widziałam na żywo zwykłego, fajnego faceta z krwi i kości? Nie wiem. W każdym razie, tego akurat wieczoru, był dla mnie ikoną męskości. I miło było posłuchać szarpania strun w jego wykonaniu oraz nacieszyć oko jego wyglądem.

                Liderem drugiego zespołu, który nas urzekł, był czarnoskóry mężczyzna, stanowiący w naszych oczach oszałamiające połączenie Hendrixa i Kravitza. Super wokalista, super gitarzysta! Wystarczyło zamknąć oczy i wyobrazić sobie, że jest się w latach siedemdziesiątych na Woodstock, gdzie Jimmi zagrał swoją wersję hymnu USA, co niestety zamknęło mu drogę do dalszych koncertów w tymże miejscu, choć spotkało się z nieziemską aprobatą fanów. Potem wystarczyło oczy otworzyć i znów je zamknąć, by spotkać się w wyobraźni z Lennym, który chciał zjednoczyć się z tłumem fanów podczas koncertu, śpiewając „I belong to you” (Nie, ten utwór absolutnie nie był częścią koncertu, bo to nie ten styl muzyczny. Podaję jedynie przykład jednoczenia się artysty z fanami.). Oba zespoły na pewno niesamowicie umiliły nasze, ostatnio mało szaleńcze, życie.

                Po skończonym koncercie dziewczyny wdały się w rozmowę z Hendrixem-Kravitzem, podczas której śmiały się wraz z nim i widać było, że dobrze się odnajdowały w towarzystwie tego człowieka. A ja stałam jak słup soli, nie potrafiąc przyłączyć się do konwersacji. Gdyby miało to miejsce jakiś czas temu, pewnie wpadłabym w sam środek rozmowy, przedstawiając się i będąc dalej aktywnym rozmówcą. Teraz? Podparłam filar i uśmiechałam się jak głupi do sera, nie mogąc zdobyć się na wtrącenie chociaż kilku słów.

Zaraz potem, na chwilę zostałam sama pośród pubowego tłumu, gdyż dziewczyny okupowały bar w celu zakupienia kolejnej butelki wina. Miałam jeszcze ponad pół kufla Guinnessa, więc sobie go popijałam, zaciągając się elektrycznym papierosem i wciąż rozglądając głupkowato dookoła. Gdybym była sową, pewnie głowa kręciłaby mi się o trzysta sześćdziesiąt stopni non stop. Nie, bez przesady, puszczykowate potrafią obracać głową do dwustu siedemdziesięciu stopni, ale to i tak o wiele więcej, niż ludzie. I wpadł mi znów w oko ten fajny gitarzysta, który teraz już odpoczywał, racząc się piwem przy małym stoliku tuż przy wejściu. Siedział sam i patrzył gdzieś w tłum. Przez chwilę nawet miałam wrażenie, że patrzy na mnie, ale szybko sprowadziłam samą siebie na ziemię, spoglądając po swoim tłustym ciele, nieporadnie ukrytym pod sukienką z poszarpanego materiału i przypominając sobie o milionie nowych zmarszczek. Nie! Niemożliwe, żeby na mnie patrzył!  Raczej coś sobie uroiłam.

Jeszcze kilka miesięcy temu, pewnie nie czekałabym chwili, tylko podeszła do niego i rozpoczęła rozmowę. Taką zwykłą, ludzką rozmowę, że dali dobry koncert, że grają dobrą muzykę etc. Teraz, choć byłam już po kilku piwach i bardzo chciałam z nim porozmawiać, stałam jak sparaliżowana, nie mogąc ruszyć się choć o krok. Dopóki nie przyszły do mnie dziewczyny i znów zaczęła się nasza radosna rozmowa. Już teraz o głupotach, ale jakże dla nas ważnych! Wyszłyśmy na ogród, upijając się dalej. Widziałam giarzystę w tym ogrodzie nie raz, nie dwa, nie osiem, kiedy siedział sam i nadal, choć bardzo chciałam,  nie zdobyłam się na odwagę, by do niego podejść i zamienić choćby dwa zdania. „Kretynka! Idiotka!” – wyrzucałam samej sobie następnego dnia – „Co miałaś do stracenia? Nic. A mogłaś poznać kogoś interesującego! A jeśli nie byłby wcale interesujący, to przynajmniej wiedziałabyś, że takowym nie jest, zamiast pluć sobie w brodę w imię zasady, że lepiej spróbować niż żałować, że się nie spróbowało!”.

No właśnie, po tych wydarzeniach wnoszę, że zdziczałam. I to w jak zastraszająco szybkim tempie! I czy pewność siebie da się jeszcze kiedyś odzyskać? Nie wiem… I boję się strasznie, że może być to niemożliwe…

W ubiegłym tygodniu musiałam wyjść z domu, bo miałam do odebrania  z poczty przesyłkę, a i lodówka zaczynała już świecić pustkami. Ja, wiadomo, że mogę prawie nie jeść, ale córkę trzeba przecież karmić. Opracowałam sobie więc trasę spaceru. Najpierw na pocztę, która jest strasznie daleko, ale pomyślałam sobie, że w sumie to dobrze, bo będę mieć trochę ruchu. Prosto z poczty pójdę do polskiego sklepu, a na koniec na deptak do straganów z warzywami i owocami. Cała droga oczywiście w pojedynkę. Nie wzięłam jednak pod uwagę, że po drodze z poczty do polskiego sklepu, jest jeszcze inny sklep, tzw. Funciak, a ja przecież potrzebuję żarówek. Oprócz żarówek, wypatrzyłam na półkach jeszcze mnóstwo innych, „niezbędnych” rzeczy, więc już stamtąd wyszłam nieźle obładowana, nie mając zakupionego jeszcze prawie nic ze sporządzonej w domu listy zakupów.

Na deptaku zauważyłam mnóstwo wolontariuszy, którzy zawsze chcą przeprowadzać długie ankiety i niekiedy uzyskać datek, a ja w żadnym wypadku nie miałam ochoty na rozmowy z absolutnie nikim. Zeszłam więc z deptaku na ścieżkę tuż pod murami kamienic. Kierunek – polski sklep, nie słucham nikogo! Aż nagle, zaczepił mnie młody chłopak, ubrany w czarną koszulę i czarne spodnie – „Przepraszam, czy nie chciałabyś darmowego obcięcia włosów w salonie (tu wymienił nazwę renomowanego salonu fryzjerskiego, w którym usługi słono kosztują) dzisiaj?”. Nie stać mnie teraz na fryzjera w Londynie, więc szybko odparłam – „Nie, dziękuję.”. Nauczona doświadczeniem, że w obecnym świecie nie ma nic za darmo, słowo „darmowy” dotarło do mnie dopiero kilka sekund później, gdy zdążyłam już odejść o parę kroków. Kiedy jednak w końcu dotarło, odwróciłam się i zgodziłam. Czasu mam przecież w bród!

Okazało się, że jest to akademia fryzjerstwa owego, renomowanego salonu. Wszystkie zabiegi fryzjerskie rzeczywiście za darmo i pod okiem dyplomowanych supervisorów. Nie bałam się więc, że wyjdę stamtąd jak źle wystrzyżony pudel. Nie chciałam żadnej wyszukanej fryzury, ale tylko podciąć końcówki, które nie widziały nożyczek od prawie roku.

Wizyta w akademii fryzjerstwa okazała się najlepszym, co mogło spotkać moje przytłoczone ego w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Oprócz technik strzyżenia, koloryzacji i czesania, widocznie uczą tam też studentów jak profesjonalnie traktować klientów. Zanim jeszcze zjawił się przy mnie i studencie jego supervisor, zaproponowano mi kawę/herbatę/wodę – zupełnie jak w profesjonalnym salonie! Potem była krótka, acz wnikliwa rozmowa o moich włosach – co lubię z nimi robić, czego nie lubię, jak lubię je nosić: związane czy rozpuszczone? Potem umyto mi głowę. Podczas mycia miał też miejsce profesjonalny masaż głowy, który na dłuższą chwilę magicznie odgonił z niej wszystkie stresy i zmartwienia. Poczułam się rozluźniona i zrelaksowana. Na moment zapomniałam o tym, że jestem nieudacznicą bez pracy i perspektyw na lepsze jutro.

Potem znów zasiadłam przed lustrem i wraz z jeszcze nie dyplomowanym fryzjerem, oczekiwałam na supervisora. Wreszcie się zajwił. Nawet sam jego wygląd świadczył o fryzjerskim profesjonalizmie i klasie, chociaż był łysy jak kolano. Miał sympatyczną twarz o nieco hinduskich rysach, a na nosie okulary w stylowej oprawce. Ubrany był w czarną, zwiewną koszulę, czarne, dość wąskie spodnie tuż przed kostkę, spod których wyglądały modne, białoszare trampki, dodające całemu ubiorowi finezyjnego szyku. Dla mnie był miły do granic, prosząc o częste zmienianie pozycji głowy czy nawet wstawanie z krzesła. Wzrostowo jestem krasnalem, więc nic dziwnego, że było mu wygodniej instruować swego studenta, tnąc pierwszą linię mych zmechaconych włosów, kiedy stałam, bo gdybym wciąż siedziała, on musiałby chyba klęknąć. Co do całej reszty zabiegu, odbywała się w bardzo miłej atmosferze. Mój „oprawca” ścinał partię zniszczonych włosów, po czym przychodził znów supervisor, by sprawdzić czy nie wyrządzono mi krzywdy i dawał kolejne, znaczące wskazówki swojemu studentowi, po czym pieczołowicie przyglądał się jego pracy, to znów go instruował. Muszę przyznać, że wyszłam stamtąd z super fryzurą! Bardzo dawno nie byłam aż tak zadowolona po wyjściu od fryzjera. Mimo, że cały zabieg trwał trzy razy dłużej niż na umówionej wizycie u profesjonalisty, to moja głowa i włosy były dopieszczone w każdym calu. A i ja sama poczułam się znów jak człowiek, z którym można porozmawiać, bo całe dwie godziny, które tam spędziłam minęły również na sympatycznej rozmowie oraz śmiechach – chichach. Na koniec dostałam wizytówkę akademii z deklaracją studenta i supervisora, że jeśli wkrótce będę potrzebowała koloryzacji czy czesania albo strzyżenia, to mogę się umówić i znów potraktują mnie za darmo. Super akcja! Fantastyczny fryzjer dla biednych! Skorzystam znów na pewno!

I tylko z chwilą, kiedy już z powrotem wyszłam na deptak, zrozumiałam, że póki co, to by było na tyle w kwestii obcowania z ludźmi. Póki co, koniec prowadzenia kwiecistych rozmów z nieznajomymi. Niemniej jednak odkryłam, że może jeszcze nie aż tak do końca zdziczałam. Że potrafię jeszcze rozmawiać z ludźmi, uśmiechać się i śmiać. Szkoda, że takich dni nie ma w moim obecnym życiu więcej.

Niestety, w większości doświadczam dni, godzin i minut pustelniczych. W dodatku od ponad trzech tygodni nikt nie odpowiedział na żadną z moich aplikacji w sprawie pracy. Nie było więc szansy na rozmowy w języku fachowym. I tu pojawiła się obawa czy nadal jeszcze potrafię zainteresować potencjalnego pracodawcę swoją osobą? Czy może już nie będę umiała pokazać się od najlepszej strony na interview, kiedy ktoś mnie wreszcie na takowe zaprosi? Nie wiem. Boję się tego. W ogóle to dziś doszłam do wniosku, że chyba boję się wszystkiego.

Boję się miasta, w którym żyję od ponad dziesięciu lat. Boję się Trójmiasta, do którego mam pojechać na sześć dni za trzy tygodnie. Kiedy nastaje noc, boję się zasnąć, bo kiedy wreszcie mi się to uda, śnią się wciąż same koszmary czy sny niedorzeczne, acz tak realistyczne, że budząc się, już sama nie wiem czy to był tylko sen, czy może te wszystkie idiotyzmy (zawsze ze mną w roli głównej!) wydarzyły się naprawdę. Może dlatego te wszystkie bzdury mi się śnią, bo boję się obudzić? Czasem zdarza się, że sen jest początkowo przyjemny, ale potem staje się dziwny, są w nim sytuacje zgoła nienaturalne, ale bardzo realistyczne i to chyba jest spotęgowane właśnie tym, że jak we śnie jest mi fajnie, to boję się z niego obudzić… Bo wiem, że na jawie nie czeka mnie nic pozytywnego. Znów od rana spotkam się z marazmem, letargiem i melancholią… Znowu będę się bała ludzi. Przecież ja nawet nie mam odwagi pójść do lekarza, by skierował mnie do psychologa albo chociaż przepisał tabletki na sen. I nie wiem już czy to jest strach, czy może wstyd przed ludźmi, że nie radzę sobie z własną głową? Codzienie obiecuję sobie, że jutro już na pewno pójdę do przychodni, a jak już nastaje jutro, to znowu mówię sobie, że pójdę jutro. I tak codziennie. I tak właśnie, z dnia na dzień, dziczeję w samotni mej. I boję się tego zdziczenia! Nie chcę, żeby doszczętnie mnie ogarnęło. Tylko jak poradzić mam sobie z własnymi obiecankami – cacankami, że jutro już na pewno pójdę do lekarza, skoro samej sobie nie mogę ufać pod tym względem? Czasem mam wrażenie, że to moje JUTRO jest wersem z przeboju Metallica „The day that never comes” – jutro, czyli, dzień, który nie nadchodzi nigdy…

Jutro (właściwie to już dziś, bo jest 5:09am) spotykam się z moją bandą bab, więc może któraś z nich zaoferuje mi pomoc? Może któraś znajdzie czas, żeby mnie za rączkę zaprowadzić do przychodni? Jeśli oczywiście znajdę w sobie na tyle siły, by je o to poprosić. A znając życie, pewnie ukryję znów swoją prawdziwą, sfrustrowaną i nieszczęśliwą twarz, pod maską wyuczonego od lat, sztucznego  uśmiechu, tak zwanej dobrej miny do złej gry (gry czyli mojego życia). Mam nadzieję, że zbiorę się do kupy i poproszę o pomoc. Jeśli mi się to nie uda, nadal będę dziczeć bez pomysłu co dalej z tym cholerstwem zrobić i jak tę beznadzieję zwalczyć.

Nieudacznica

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Skorek80 · dnia 27.05.2017 09:36 · Czytań: 586 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 0
Komentarze

Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.

Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
ks-hp
18/04/2024 20:57
I taki autor miał zamysł... dziękuję i pozdrawiam... ;) »
valeria
18/04/2024 19:26
Cieszę się, że przypadł do gustu. Bardzo lubię ten wiersz,… »
mike17
18/04/2024 16:50
Masz niesamowitą wyobraźnię, Violu, Twoje teksty łykam jak… »
Kazjuno
18/04/2024 13:09
Ponownie dziękuję za Twoją wizytę. Co do użycia słowa… »
Marian
18/04/2024 08:01
"wymyślimy jakąś prostą fabułę i zaczynamy" - czy… »
Kazjuno
16/04/2024 21:56
Dzięki, Marianie za pojawienie się! No tak, subtelnością… »
Marian
16/04/2024 16:34
Wcale się nie dziwię, że Twoje towarzyszki przy stole były… »
Kazjuno
16/04/2024 11:04
Toż to proste! Najeżdżasz kursorem na chcianego autora i jak… »
Marian
16/04/2024 07:51
Marku, dziękuję za odwiedziny i komentarz. Kazjuno, także… »
Kazjuno
16/04/2024 06:50
Też podobała mi się twoja opowieść, zresztą nie pierwsza.… »
Kazjuno
16/04/2024 06:11
Ogólnie mówiąc, nie zgadzam się z komentującymi… »
d.urbanska
15/04/2024 19:06
Poruszający tekst, świetnie napisany. Skrzący się perełkami… »
Marek Adam Grabowski
15/04/2024 16:24
Kopiuje mój cytat z opowi: "Pod płaszczykiem… »
Kazjuno
14/04/2024 23:51
Tekst się czyta z zainteresowaniem. Jest mocny i… »
Kazjuno
14/04/2024 14:46
Czuję się, Gabrielu, zaszczycony Twoją wizytą. Poprawiłeś… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty