Perypetie Góry, czyli paraidiota w akcji - Zombilud spod czerwonej gwiazdy - Poganin
Proza » Fantastyka / Science Fiction » Perypetie Góry, czyli paraidiota w akcji - Zombilud spod czerwonej gwiazdy
A A A
Klasyfikacja wiekowa: +18

- Niech to jasny gwint! – zawyłem wściekle, przysiadając ciężko na czterech literach, po tym, jak potężny lewy prosty niemal nie pozbawił mnie głowy. Zadzwoniło mi w uszach mocno, a stary motocyklowy kask zsunął się na lewe oko, oślepiając w połowie.

Odpowiedział mi wściekły ryk atakującego „zombiluda”. Odbił się echem od ścian wąskiego korytarza, w którym toczyliśmy nasz zaciekły bój. Dostrzegłszy moją słabość, natychmiast naparł ze zdwojoną mocą. Ślepia potwora zapłonęły niepohamowaną żądzą mordu, wyraźnie kontrastując z panującymi wokół ciemnościami i mrożąc krew w moich żyłach. Cudem uniknąłem ostrych jak brzytwa pazurów, wykonując odruchowy unik. Czułem jednakże zimny oddech śmierci na karku. Ignorując ból dupy, zwaliłem się na plecy i przeturlałem na bok, dosłownie na ułamek sekundy przed tym, jak łapsko gada przecięło powietrze w miejscu, gdzie po upadku znalazł się mój głupi czerep. Impet uderzenia rzucił bestią w bok. Tracąc równowagę, przywalił w ceglaną ścianę. Na twarz posypały mi się drobinki cegły i zaprawy. Na moje nieszczęście, pozbierał się do kupy szybciej ode mnie. Nim zdążyłem sięgnąć po maczetę, ten już na powrót parł na mnie…

***

- Hola…! Hola…! Nie tak prędko! Zwolnijmy troszeczkę!

Wiem, że spieszno wam do finału, ale nim, zapewne, zostaniecie świadkami mej żałosnej porażki, a krew i wnętrzności zbrukają czyste karty w waszych dłoniach, wyjaśnię pokrótce, jak to właściwie się stało, że znalazłem się w tak niefortunnej sytuacji.

A zaczęło się tak…

***

Dzisiejszy świt zastał mnie na środku podłogi, służącej mi za dom, przyczepy kampingowej. Nie jest to niczym niezwykłym, gdyż spędzam tu znaczną część swego, wielce ekscytującego, żywota. Przyznam jednak, że ta podłoga... Naprawdę nie mam pojęcia, jak to się stało, że z łóżka zawędrowałem tutaj. I skąd do jasnej cholery wytrzasnąłem ten śpiwór, z którego teraz, z takim trudem starałem się wyplątać ręce?

Jak już się pewnie domyśliliście, z ostatniej nocy nie pamiętam wiele. Sprawca takiego stanu rzeczy tkwił obecnie pod moją głową i nazywał się „jack daniel’s”. Bez skojarzeń mi tu…! Nim rozniesie się wieść po tych cholernych kolorowych piśmidłach, śpieszę wyjaśnić… Jack, to jedyny facet, z którym sypiam. Na dowód, jak widzicie, otaczają mnie również niedopałki najpiękniejszej kobiety świata.

„Marysia… jak ja cię kurwa „lovam!” – Rozmarzyłem się, sięgając po najbliżej leżącego, najmniej upalonego, skręta.

Wsadziłem peta do ust i rozejrzałem się za zapalniczką.

- Gdzieś się cholero schowała! – W poszukiwaniach, kręciłem głową we wszystkich kierunkach, jak jakaś pieprzona sowa. Minęło dobrych pięć minut, nim zlokalizowałem francę pod stołem kuchennym, wciśniętą pomiędzy ścianę, a nogę taboretu.

- Jasna cholera! Od samego rana piachem w oczy! – Wykrzywiłem gębę wściekły, pomstując na bogu ducha winną zapalniczkę. Na czymś jednak musiałem wyładować frustrację, dla zdrowia oczywiście. Nic tak nie zabija jak stres i tłumione emocje.

„I co teraz?”. – Zastanowiłem się, analizując sytuację.

Źródło „życiodajnego” ognia, bez którego, jak wiecie, piękna dama nie zapłonie, leżało poza zasięgiem mych ramion. Wstawać chęci nie miałem. Czołgać się…? Za dużo wysiłku. Wyciągnąłem dłoń przed siebie i stękając z przejęciem, podjąłem próbę sprowadzenia francy do mnie potęgą umysłu. Ani drgnęła.

- Pierdolone, przereklamowane gówno! – zakląłem, opadając całkowicie z sił. – Poczuj moc Luke…! Poczuj moc…! W filmie zawsze działa!

Wściekły, cisnąłem w zapalniczkę petem. Odbił się od nogi taboretu i wpadł pod meble.

- Świetnie – warknąłem – teraz nie mam ani skręta, ani zapalniczki!

Nadzieja w Jack’u. Przekręciłem się na bok i wlepiłem wzrok we flaszeczkę.

- Pusta. – Zmartwiłem się.

W nocy wysuszyłem ją do ostatniej kropelki.

Cóż… Nic mnie już dziś nie uratuje.

W ramach buntu przeciwko wszystkim niesprawiedliwościom tego świata, postanowiłem więc przespać dzień. Ostatecznie nie ma nic tak pilnego, co nie mogłoby poczekać do jutra.

Jednakże i tu los sprzysiągł się przeciwko mnie. Czułem już opadające powieki, gdy rozległo się natarczywe walenie w drzwi przyczepy.

- Kto tam?! – wycharczałem.

- Otwórz Góra! – Dobiegł mnie głos Elwiry.

Góra to ja. Antoni Góra. Góra z nazwiska i z postury. Wielki ze mnie gość. W przyczepie muszę się garbić, by nie walić głową w sufit. Przystojny nie jestem, wysportowany też nie za bardzo, w dodatku przez lata tułaczki browarniczym szlakiem, wyhodowałem przed sobą niewielki bojler. Wiek też dołożył swoje, powoli dobiegam bowiem pięćdziesiątki. Mieszkam tam, gdzie akuratnie jestem potrzebny.

Ongiś piastowałem stanowisko gryzipiórka w państwowej firmie. Okropna robota, papierzyska dołują, wysysają życie, każdy dzień, to udręka. Poza tym, nie po drodze byłem z naczelnikiem, skutkiem czego, chyba zostałem wylany. Mówię chyba, bo tak się składa, że nieszczególnie kojarzę tamten dzień. Ich strata. Rozpaczać z tego powodu nie mam zamiaru.

Jestem jaki jestem. Nie ukrywam. Od używek nie stronię. Za kołnierz nie wylewam. Dymka też sobie lubię puścić. Zdarzało się czasem coś mocniejszego, ale w życiu, czasem to konieczne, by nie zwariować. Teraz jestem szczęśliwy. Poluję. Oczywiście, nie poluję na zwierzęta, lecz na różnorakie straszydła. To moja profesja.

- Góra! Otwórz!

Oho. My tu sobie gadu-gadu, a Elwira się niecierpliwi.

Elwirka jest moją, tak jakby, asystentką. Rok temu skończyła studia ekonomiczne, ale kompletnie nie pasuje do tej pracy. Jest zbyt żywiołowa. W dniu, gdy się poznaliśmy, przyjąłem ją na czeladniczkę. Sama o to poprosiła. I dobrze. W biurze dziewczyna by się jedynie zmarnowała. Ładna jest, więc zaraz znalazłby się jakiś napalony dyrektorek, który bzykałby ją w zamian za obietnicę awansu, do czasu, aż nie zaszłaby w ciążę. Ze mną przynajmniej jest bezpieczna. Na akcję jej jeszcze nie zabieram, musi się młódka wcześniej wyrobić, podszkolić, nabrać wprawy. Minie jeszcze sporo czasu, nim zezwolę iść jej ze sobą. Póki co jest moimi oczyma i uszami wszędzie tam, gdzie to konieczne, szuka nam roboty, zbiera informacje, przeprowadza wstępne wywiady. Jest w tym świetna.

- Góra! Otworzysz wreszcie! Długo jeszcze mam sterczeć przed tymi drzwiami!

Patrzcie no, jaki to babski narwaniec. Za krzty szacunku dla staruszka.

- Wyluzuj mała! – odkrzyknąłem. – Toczę tu zaciekły bój ze śpiworem! Daj mi trochę czasu!

- Pośpiesz się kurwa! Ja tu marznę! – Ponagliła mnie.

- Cholera! – zakląłem, bezradny.

Nie mam pojęcia, jak tak można zakałapućkać się w kawałku materiału. O mały włos nie wyryłem na pysk, starając się oswobodzić nogi. Ostatecznie odniosłem pełen sukces i pozbierawszy się z podłogi, pokuśtykałem w stronę drzwi, w chwili, gdy Elwira wymierzyła im siarczystego kopniaka. Odsunąłem zamek i wcisnąłem klamkę.

- Glanowanie nic tu nie przyspieszy! – burknąłem wściekle, otwierając drzwi na oścież.

- Jezu Chryste! – Elwira czym prędzej odwróciła się na pięcie, chowając twarz w dłoniach. – Ubierz się, zboku!

Spojrzałem po sobie.

- A niech mnie! - Stałem przed nią, jak mnie Pan Bóg stworzył.

„Niezręczna sytuacja” – pomyślałem, lekko pąsowiejąc.

Męska duma ostatecznie jednak wzięła górę nad zażenowaniem.

- Moja przyczepa, mogę chodzić jak mi się żywnie podoba! – burknąłem.

Elwira spojrzała na mnie gniewnie.

- Ok! Jak sobie chcesz! – rzuciła oschle. – Jeśli ma to być jakaś aluzja, to wiedz, że nic z tego! Poza tym z tą kuśką nie zawojowałbyś nawet drzewnej dziupli! Mam nieco większe wymagania!

Wyminęła mnie i weszła do środka, pozostawiając mnie przy drzwiach z tradycyjnym szczękozwisem.

- Kuśką? – fuknąłem, upokorzony. – Hej! I wcale nie o to mi chodzi!

- Boże, ale tu burdel! – łajała mnie dalej, zupełnie ignorując mój sprzeciw. – Widzę, że w nocy świetnie się bawiłeś!

- Zalewałem cholerne smutki! – burknąłem, rozglądając się za spodniami, by wreszcie móc coś naciągnąć na gołą dupę.

„Kuśka, kurwa jego mać!”. - Nie przestawałem pomstować w myślach. – „Kuśka! Też, kurwa, gwiazda porno się znalazła!”.

Gacie leżały ciśnięte na kuchenkę.

- Masz coś konkretnego? – spytałem, zaczynając się ubierać.

Przysiadła na taborecie i wpatrzyła się we mnie.

- Wszystko wskazuje na to, że rzeczywiście mamy tu zombiluda – odparła. – Ludzie we wsi są przerażeni. Wszystko zaczęło się dwa miesiące temu. Coś nocą podchodzi pod zagrody, porywa zwierzęta, zabija psy! Są też dwie ofiary ludzkie, co prawda, na własne życzenie, ale jednak i zdarzyło się to tej samej nocy, której pojawiła się maszkara. Głupcy pałętali się po wiosce nocą, byli na rauszu, darli mordy i szukali kłopotów. Znaleźli. Dopadło ich i zmasakrowało tak, że nie sposób było ich zidentyfikować. Dopiero, gdy sołtys zebrał całą męską część wioski, ustalono, kogo brakuje. Po tym wypadku, sołtys zakazał nocnych spacerów, a oberża zamykana jest przed zmierzchem.

- Przypomnisz mi, jak ta wiocha się nazywa? – podrapałem się po łbie, starając się samemu przypomnieć nazwę.

- Leszczyce – odrzekła. – Dziura, jak cholera. Kilkanaście zagród, rozmieszonych równomiernie wzdłuż jednej, dziurawej, jak diabli ulicy. – zobrazowała mi. – Willa sołtysa stoi nieco na uboczu i prowadzi do niej osobna droga, ale nie asfaltowa. Jest też drewniany kościółek, sypiący się cmentarz, dosłownie jeden sklep spożywczy i karczma, w której chłopy każdego wieczora zalewają się w trupa szczynami, które zwą tu piwem, podczas gdy ich baby przesiadują u proboszcza. Próbowałam tego gówna, nie polecam. Wokół…

- Pięknie mi to przedstawiałaś, ale wróćmy do naszego delikwenta – przerwałem jej w pół zdania, czując, że dopiero się rozkręca.

Znałem ją już na tyle, by móc sądzić, że może tak długo. Zaczęła od ogółów, ale potem przeniosłaby się na drzewa, kwiaty i ptaszki, opisując wszystko barwnie, wyraziście i szczegółowo, a ja jakoś nie miałem dziś na to nastroju. Po nocnej bibce, zaczynałem czuć czerep.

- Czy ktoś go widział? Wiedzą, skąd przychodzi? – spytałem głosem bez emocji. – Równie dobrze może być to wampir, skoro atakuje tylko po nocy.

- Nie sądzę. – Elwira zaprzeczyła energicznie, dając mi do zrozumienia, iż pewna jest swej oceny. – Ludziska gadają, że w ciemnościach słychać, jak bydle człapie po wiosce. Słyszą warczenie, gulganie, pomruki. Cholerstwo panoszy się, jak lis po kurniku. To nie wampir. Tego nawet by nie usłyszeli, prawda? – Spojrzała na mnie, szukając potwierdzenia. - Obstaję przy zombiludzie – podsumowała.

Przyznałem jej rację, pozostawiając jednak miejsce na dalsze spekulacje. Opis rzeczywiście wykluczał wampira, ale równie dobrze mógł być to ghul, albo jakiś inny ścierwojad, albo zwykły topielec. Nieopodal płynęła rzeka, a te paskudy lubią podchodzić pod domostwa, zwłaszcza, jeśli mają szansę zapolować na tak łatwą zdobycz, jak kury i psy.  

- Coś więcej udało ci się ustalić? – zapytałem, przysiadając no drugim taborecie.

- Pojechałam do miasta. Wiesz, że najbliżej położony Miedzew oddalony jest od tej dziury o prawie dwadzieścia kilometrów?

- To nie ma znaczenia. – Machnąłem ręką na znak, by przeszła do konkretów.

Westchnęła poirytowana.

- Zaglądnęłam do biblioteki, przejrzałam archiwum, pogmerałam, popytałam i udało mi się znaleźć coś niecoś… - zamilkła, szczerząc się w uśmiechu i ziorając na mnie maślanym wzrokiem.

Zerknąłem na nią poirytowany, gdy cisza zaczęła się zbytnio przeciągać.

- Co się tak szczerzysz! – warknąłem. – No gadaj że dalej dziewczyno! Czekasz, aż rzucę ci kość i podrapię nad ogonem!?

- Palant! – fuknęła w odpowiedzi.

- Łeb, mnie boli! – rzuciłem wściekle. – Możemy kontynuować?

- Dwa, trzy kilometry na północ, mieści się powojenny, poradziecki kompleks wojskowych bunkrów. Z zewnątrz ciężko je wypatrzeć, ale głęboko pod ziemią...

- Baza wojskowa? Radziecka? Tutaj? – Zdziwiłem się. – Jesteś pewna?

W tym rejonie prędzej spodziewałbym się poniemieckich pozostałości.

- Też się zdziwiłam. Trochę zbyt daleko na zachód, prawda? Ale ja szukałam dalej i udało mi się wygrzebać coś bardzo interesującego. Niegdyś rzeczywiście znajdowała się tu wojskowa baza, ale niemiecka.

- No! – To mi bardziej pasowało.

Elwira nie dała się zbić z tropu.

- Z końcem wojny, gdy wojska niemieckie czmychały przed Rosjanami, ci przejęli bunkry. Ponieważ miejsce wydało im się interesująco usytuowane, dobrze ukryte, szybko zaadaptowali je dla siebie. Przez wiele lat stacjonował tu pułk piechoty i brygada pancerna. Jak okazało się po latach, bazą w prawdzie zarządzało wojsko, lecz prawdziwą tajemnicą były założone tu przez Rosjan laboratoria, w których prowadzono badania nad genetyczną odmianą super żołnierzy.

- Chyba wiem do czego zmierzasz – wtrąciłem.

- Baza opustoszała gdy czerwonoarmistów wycofano. W latach dziewięćdziesiątych.

- Cholera! – zakląłem. – Widać, nie wszyscy wyjechali. Zostawili nam tu zombiluda.

- Komunistę, zombiluda – dodała Elwira.  

- Pewnie dziadydze skończył się zapas konserw i wypełzł wreszcie na żer. Na swoje cholerne, bolszewickie szczęście, restaurację ma niemalże pod nosem. Nie odejdzie stąd, nim nie zeżre wszystkiego, co do zjedzenia się nadaje. Ludzie nie są tu bezpieczni. Gdy skończą się kury i psy, drzwi ich przed nim nie ochronią.

- To kiedy ruszamy na polowanie?

Elwira, z ekscytacji aż zaczęła wiercić się na taborecie i zacierać dłonie. Oczy jej zabłysły podnieceniem.

- Ja idę. - Wyprowadziłem ją czym prędzej z błędu. – Ty zajmiesz się sprzątaniem przyczepy.

Rozdziawiła usta w oburzeniu.

- Chyba kurwa śnisz! – rzuciła wojowniczo. – Tym razem mnie tu nie zostawisz! Mam już dość bycia laską na posyłki! Nie zamierzam też sprzątać po tobie tego gówna! Też chcę się zabawić! Postrzelać! Chcę polować!

- Zrobisz, co ci kurwa każę! – Uciąłem dalszą dyskusję, podrywając się z taboretu i stając nad nią z miną ojca despoty.

- Nie możesz! – Próbowała oponować.

- Owszem mogę i bez dyskusji! – rzuciłem oschle, a dla podkreślenia mojej stanowczości, odwróciłem się na pięcie i ruszyłem do wyjścia.

Zatrzymałem się jednak przed drzwiami i spojrzałem na naburmuszoną twarzyczkę Elwiry.

- Zrobisz, co Ci każę – rzekłem. – Bo może mam małą kuśkę, ale nigdy nie wybaczyłbym sobie, gdyby coś Ci się stało. Mała… Jeszcze nie jesteś gotowa, a zombilud to nie przelewki. Nawet ja mam pełno w porach. Jeśli mam tam zginąć, to sam.

Skończywszy swój monolog, opuściłem przyczepę, pozostawiając Elwirę samą sobie, w nadziei, że gniew nie przysłoni jej trzeźwości myślenia i postąpi właściwie. Choć z drugiej strony, sam już nie wiem, jak długo zdołam jeszcze powstrzymywać jej żywioł w ryzach. Widziałem, że za każdym razem jest jej coraz trudniej podporządkować się moim poleceniom.

***

- No i się kurwa zgubiłem! – Zauważyłem ów bolesny fakt, rozglądając się wokół. – Jak dla mnie te cholerne drzewa wszystkie wyglądają tak samo! Pierdolone komunisty nie mogły umieścić tej zawszonej bazy gdzieś bliżej cywilizacji!? Czy ja zawsze muszę pałętać się po takich zadupiach!? – pomstowałem, rozeźlony już nie na żarty.

Szczerze miałem dość tej puszczy. Czas płynął, a ja wciąż byłem w głębokiej dupie. Zadarłem głowę do góry i spojrzałem w niebo. Słońce chyliło się już ku zachodowi, południe minęło kilka godzin temu i dnia nie pozostało wiele. Musiałem się śpieszyć.

„Mogłem ruszyć dupę wcześniej!”. – zganiłem się. – „Zawsze muszę tak na ostatnią chwilę!”.

- Przecież kurwa jadę we właściwym kierunku! Jest północ, są dwa, trzy kilometry od tej zawszonej wiochy, a bazy ani widu, ani słychu! Zaraz zastanie mnie tu noc!

Cały ja i moje kulejące szczęście. Równie dobrze mogłem minąć bazę o dobrych kilka kilometrów, albo niemalże przejechać po niej. Dla mnie każda dziura wygląda tak samo, a las wszędzie jest jednakowy. Nic więc dziwnego, że od dobrych dwóch godzin krążyłem po tej cholernej puszczy, w poszukiwaniu tych cholernych bunkrów.

- Czy ja przypadkiem już tędy nie jechałem!? Tamta brzoza wydaje mi się znajoma! Kurwa! – zakląłem.

„Trzeba wrócić do punktu wyjścia” – postanowiłem. – ”Zacznę od wioski. Może tam ludziska wskażą mi jakąś konkretną drogę”.

Wsiadłem do dżipa, nawróciłem i ruszyłem w powrotną drogę, pomstując pod nosem ile wlezie. Tym razem wybrałem najprostsze rozwiązanie, czyli prosto na południe i gaz do dechy. Skupiłem jedynie pełnię uwagi, by nie przywalić w jakieś drzewo. Samochód w trudnym terenie radził siebie doskonale. Kilka minut później wyjechałem z lasu. Wioska leżała tuż przede mną.

- Nareszcie!

Ignorując nieprzyjemne podskakiwanie auta na bruzdach i mając gdzieś, że być może komuś właśnie rozjeżdżam jego ciężką pracę, ruszyłem polem kartofli w stronę najbliższych zagród.

***

Siedzący na traktorze chłop nie przestawał się dziwić, jakimż to sposobem pojawiłem się niespodzianie na tyłach jego obejścia, miast jak Pan Bóg przykazał, wjechać od frontu. Zupełnie nie słuchał, co do niego mówiłem, tylko gapił się na mnie z opuszczoną szczęką.

- Nie mam czasu kurwa! – rzuciłem mu przez ogrodzenie, w nadziei, że może otrzeźwieje.

Dziadyga zlazł wreszcie z traktora i podszedł do płotu od drugiej strony.

- Zniszczył mi pan ziemniaki – burknął, zerkając przez moje ramię na ślad, jaki pozostawił w polu mój dżip.

- Pal licho pańskie ziemniaki! – parsknąłem. – Dupy wam przyjechałem ratować. Czy to nie wystarczające zadośćuczynienie!?

Zmierzył mnie krytycznym wzrokiem.

- Zniszczył mi pan ziemniaki! – powtórzył, z naciskiem na „zniszczył”.

- Dobra mendo cholerna! – Poddałem się.

Rozejrzałem się wokół. Jak na złość w zasięgu wzroku nie było nikogo innego, od kogo mógłbym zasięgnąć języka.

„Też się kurna wszyscy pochowali”. – Skrzywiłem się. – „Muszę więc z dziadem pertraktować”.

- Karton fajek za szkodę wystarczy? – spytałem.

Przyglądał mi się chwilę w milczeniu, po czym skinął na zgodę. Wróciłem do samochodu i wygrzebałem z zapasów jeden kontener.

- Więc mówisz pan, że chcesz pan ubić tę pokrakę, która nas nocami nawiedza? – spytał, chowając łapczywie fajki za pazuchą, jakby obawiał się, że zaraz mu je odbiorę.

- Tak właśnie mówię – przytaknąłem.

- A jaki masz w tym interes? – Zerkał na mnie z ukosa, chyba nie do końca wierząc mi na słowo.

- Jaki interes? – zdziwiłem się.

- Co będziesz za to chcieć? – spytał. – My tu ludzie biedni, groszem nie śmierdzimy, a ja i tak już stratny jestem. Kartofle mi zmiażdżyłeś. – Wytknął, kolejny już raz.

- Dostałeś za to fajki, trutniu jeden! – parsknąłem. – Poza tym, nic za to od was nie chcę.

Nie uwierzył mi.

- Tak z dobroci serca chcecie to uczynić? – dopytywał się.

- Tak z dobroci serca kurwa, bo taki filantrop jestem! – zeźliłem się. – Czas mija, zaraz się ściemni, a panu się cholera na dysputy zebrało! Powiedz mi człowieku, gdzie ta parszywa baza rucholi jest i już mnie tu nie ma! Nawet po własnych śladach w las wrócę, by wam kartofli nie rozjeżdżać!

- Ja słyszałem, że są tacy, jak wy. – Zaczął mędrkować, miast odpowiedzieć. – Sołtys po was posłał? Ile wam obiecał? Nas nie stać, no chyba, że sołtys zapłatę już wam dał, to rób swoje, ale jeśli nie, to jedź pan w swoją stronę. Sami uporamy się z bestią. Już żeśmy nawet zaplanowali. Całą ciżbą pójdziemy w niedzielę po sumie i gada ubijemy widłami.

- Gówno, a nie ubijecie! – warknąłem. – Wasze flaki trzeba będzie po całej bazie zbierać. Nie macie pojęcia, z czym przyjdzie wam się mierzyć!

- Pieniędzy nie mamy – powtórzył, po raz kolejny już chyba trzeci, jakby to najważniejsza rzecz była.

 - Mówiłem już, niczego od was nie chcę! Nie wy za paskudę płacić będziecie!

 - Któż zatem? – zaciekawił się.

Westchnąłem z rezygnacją. Ciężkie chłopisko było. Doliczyłem do dziesięciu i uspokoiłem nerwy.

- Skoro musicie wiedzieć – rzekłem, najspokojniej, jak tylko się dało - jak ten biznes działa, to wam powiem, ale w zamian wy mi wskażecie potem drogę i bez dalszego pierdolenia. Chciałby załatwić swoją sprawę jeszcze nim zmrok zapadnie, a póki co, jedynie czas tracę.

Skinął głową na zgodę.

- Was sołtys rzeczywiście część grosza wyłożył, jako zadatek, ale zapłacił już, więc martwić się nie musicie, że wam ktoś w kabzy będzie zaglądał i pieniędzy żądał. Resztę płaci mi organizacja, na której usługach jestem. Taki jest układ.

- A to ciekawe. – Poskrobał się w zamyśleniu po łbie, trawiąc informację, która wyraźnie nieco namieszała mu we łbie.

- Gdzie baza?! – warknąłem, zniecierpliwiony.

- Pokażę – odparł.

- Chcecie jechać ze mną? – zapytałem.

- Sami będziecie po puszczy krążyć i miną wieki, aż znajdziecie bazę. Dobrze ukryta jest. Pokażę wam wejście, a potem z buta do dom wrócę. O mnie martwić się nie musicie. Nie raz już tam łaziłem za dnia i nigdy jeszcze złe mi się nie przytrafiło. A skoro to wy tam wleziecie… Stwór wami się zajmie, nie mną.

 „Co racja, to racja”. – Zastanowiłem się.

- Niech będzie – Zgodziłem się.

Chłopisko wyszczerzył się w uśmiechu.

- Ale jeszcze jeden kartonik dorzucicie.

Wyczuł okazję dziadyga.

- A niech wam będzie.

Machnąłem ręką, po czym wyciągnąłem do niego grabę na znak, że dobiliśmy targu.

***

„Dwa kartony przednich fajek poszły w diabły, przez moją głupotę!”. – Pacnąłem się z impetem w czerep, bolejąc nad stratą. Smętnym wzrokiem odprowadziłem dziadygę, który z moimi zapasami niknął właśnie za drzewami, kierując się na powrót do wioski.

Dlaczego tak się łajam?

Okazało się bowiem, że przynajmniej dwukrotnie już mijałem dziś to miejsce, tylko że zaćma jakaś pierońska na oczy mi nasrała i każdorazowo wejście mi umykało. Na swoje usprawiedliwienie mogę jedynie rzec, że kompleks ukryty był naprawdę doskonale. Wyraźnie kojarzę jednak ten zagajnik i pewien jestem w stu procentach, że już tu byłem.

„Pal licho fajki!”. – Pogodziłem się wreszcie z niespodziewanym deficytem w tytoniowych zapasach. – „Za ślepotę i głupotę trzeba płacić. Może następnym razem uważniej będę stopy stawiał”.

Odczekałem jeszcze chwilę, nim dziad zniknie mi z oczu i rozpocząłem przygotowania.

Naciągnąłem na grzbiet kewlarową kamizelkę, na czerep stary motocyklowy kask. Do pasa przypiąłem maczetę i kaburę z „dziewiątką” oraz dwa magazynki do niej ze srebrnymi pociskami. Dwukrotnie sprawdziłem, czy wysuwa się z futerału bez przeszkód i czy nie zacina się mechanizm. Zawsze tak czyniłem, na wszelki wypadek, raz już bowiem, a było to kilka lat temu, o mały włos nie postradałem życia, gdy broń mi się zacięła. Od tamtej pory stałem się nad wyraz ostrożny. Z pokrowca wyjąłem samopowtarzalny karabin i również sprawdziłem wszystko dwukrotnie.

Na koniec odetchnąłem ciężko.

- No dobra sukinsynu! Tatuś już nadchodzi! – zawyłem wojowniczo i ruszyłem w stronę wejścia do kompleksu.

„Teren wojskowy, wejście wzbronione”. – Stało wymalowane cyrylicą, na podrdzewiałej tablicy, przynitowanej do masywnych drzwi bunkra. Zlazłem po pochylni w dół uważając, by nie wyryć na jakimś wystającym korzeniu, bądź kamieniu. Odrzwia były uchylone, a za nimi zionęła czarna dziura.

Zaciskając mocno dłonie na rękojeści karabinu, z bronią przyciśniętą do piersi, z drżeniem w sercu, przekroczyłem granicę światła.

***

Włączyłem latarkę punktową i poświeciłem w głąb bunkra. Korytarz przede mną wydawał się nie mieć końca. Ceglane ściany wokół mnie tworzyły wąskie, na góra metr i pół przejście. W oddali majaczyło kilka odnóg bocznych korytarzy.

„Rozległe cholerstwo”. – Oceniłem. – „Nie będzie łatwo drania tu znaleźć”.

Czego obawiałem się najbardziej, to tego, że pokraka znajdzie mnie pierwsza, a to nie byłoby dla mnie dobre.

O zombiludach musicie wiedzieć tyle, że nie należy mylić ich ze zwykłymi zombiakami. Te drugie są głupsze niż baryła po kiszonce, powolniejsze niż walec drogowy, do tego łatwo je zlokalizować, bowiem hałasu robią więcej, niż pokaz sztucznych ogni. Łatwo się też je zabija. Wystarczy walnąć takiego kilkakrotnie w czerep nogą od stołu tak, by uszkodzić ten ich głupawy, przegniły mózg. Kilka ciosów i po strachu. Prościej, wystarczy wpakować kulkę lub dwie centralnie w czoło.

Zombiludy… o z tymi zachodu już więcej. Przede wszystkim zombiludy są inteligentne, szybkie i cholernie wytrzymałe na wszelkie obrażenia. W ich przypadku walenie po głowie na niewiele się zda, bowiem ich czaszki są twarde jak tytan. W efekcie można jedynie nabawić się niepotrzebnego kłopotu, jakim jest dożywotnie skreślenie z listy osób żyjących. Takiego skurczybyka trzeba podejść sposobem. Przede wszystkim dobry karabin i srebrne kule. Działają na te paskudy podobnie, jak na wilkołaki. Wprawdzie nie zabijają, ale skutecznie osłabiają, a w rezultacie paraliżują gada. Dlaczego tak? Nie mam pojęcia. Podobno ma to jakiś związek z tym, jak zostali stworzeni. Ich krew nie toleruje srebra. Takiego paralityka należy natychmiast pozbawić głowy, bowiem paskuda po takim ostrzale odrodzi się po kilku minutach. Drugi sposób jest skuteczny w stu procentach, ale wymaga między nogami jaj większych, niż te strusie. Polega bowiem na pominięciu etapu z bronią palną, srebrnymi pociskami i bezpośrednio na skróceniu skurczybyka o czerep. Sztuka ta, o ile mi wiadomo, nikomu dotychczas jeszcze się nie powiodła, głównie dlatego, że ścięcie paskuda w ruchu wcale nie należy do rzeczy prostych.

No, to tyle wstępem dla was, laików.    

Mając na względzie powyższe nauki, zagłębiając się w czeluści bunkra, postanowiłem na wszelki wypadek sprawdzać uważnie każde przejście, każde pomieszczenie, jakie będę mijać, by przypadkiem nie dać się zajść od tyłu. Muszę przyznać, że nogi miałem jak z waty. Dotychczas raz tylko polowałem na pokrakę tej klasy i nie wspominam tego dobrze, ale za zombiluda instytut płaci niezłą sumkę, więc warto się poświęcić.

Ruszyłem w głąb bunkra, stawiając krok za krokiem najciszej jak tylko potrafiłem. Snop światła przede mną niknął gdzieś w ciemnościach. Pierwsza z odnóg do której dotarłem, okazała się ślepym zaułkiem, ale kolejna już prowadziła do jakiegoś pomieszczenia. Skręciłem w nią i szurając dupą po ścianie, dotarłem do drzwi. Były to odrzwia stalowe, zamykane na zasuwę, z maleńkim, okrągłym okienkiem na wysokości oczu.

Najostrożniej i najciszej, jak to tylko było możliwe, odsunąłem zasuwę i naparłem na drzwi. Ciężkie france były i ustąpiły niechętnie, ale ostatecznie stanęły przede mną otworem. Wsunąłem lufę karabinu do środka i powoli przekroczyłem próg.

Pomieszczenie okazało się średniej wielkości gabinetem. Być może niegdyś urzędowała tu jakaś wojskowa szycha. Na wyposażenie przypadało kilka regałów i wielkie drewniane biurko. Na ścianie za fotelem gryzipiórka, wisiał ogromny obraz towarzysza Stalina. Na blacie biurka wciąż walały się, pożółkłe już od upływu czasu, papierzyska.

- Cyrylica. – Przejrzałem je pobieżnie.

Listy zaopatrzeniowe, pomniejsze rozkazy, nic specjalnego. Musiał więc tu urzędować jakiś zaopatrzeniowiec. Jeszcze raz omiotłem cały pokój wzrokiem. Regały uginały się od równo poukładanych teczek, a w koszu na śmieci wciąż walało się kilka zwitków pergaminu.

- Tracę tu tylko czas. – przywołałem się prędko do porządku.

W samą porę, bowiem z wnętrza kompleksu doszły mnie niepokojące dźwięki. Ścisnąłem mocniej karabin i mierząc przed siebie, opuściłem biuro. W kilku szybkich krokach na powrót dotarłem do głównego korytarza. Skręciłem w prawo i ruszyłem w głąb, kierując się w stronę, skąd dochodziły mnie dźwięki. Chwilę później mijałem kolejny ślepy korytarz. Drogę przezeń blokował zwał kamieni i betonu. Musiało tu dojść do jakiegoś zawału, który odciął znaczną część kompleksu od wyjścia.

„Istnieje też możliwość, że wycofujące się wojsko wysadziło korytarz, by uniemożliwić wyjście temu czemuś na zewnątrz”. – Przemknęło mi przez myśl. – „Jeśli tak, to wam się dranie nie udało”.

Nie przystając, minąłem zwał i szedłem dalej. Kolejne pomieszczeni okazało się być jakimś magazynem, a dalej zlokalizowałem kilka pokoi sypialnych. Gdy i je zostawiłem za sobą, dotarłem do miejsca, gdzie korytarz rozwidlał się na trzy odnogi.

- Kurwa! – zakląłem.

Tego się obawiałem. To znaczyło bowiem, że tracę właśnie przewagę, jaką dawał mi pojedynczy tunel, gdzie w razie ataku, miałem zawsze stwora przed sobą.

- Niech to jasna cholera!

Znów usłyszałem, te same co wcześniej, niepokojące dźwięki. Co gorsza, nie sposób było określić, skąd dobiegają. Miałem wrażenie, że słyszę je w każdym z zaczynających się u mych stóp tuneli. Krew zmroziła mi się w żyłach na myśl, o źródle hałasu, ale nie mogłem się teraz wycofać. A gdyby tak założyć tu placówkę. Rozlokowanie pomieszczeń bunkra za plecami już znałem. Gdybym zaczekał na niego tutaj, być może wylezie pokraka wprost na mnie.

Przyłożyłem kolbę karabinu do ramienia i poświeciłem latarką po kolei w każdy z korytarzy. We wszystkich trzech snop światła ostatecznie niknął w bezdennych ciemnościach.

- Szlag! – sapnąłem, nie mogąc podjąć decyzji.

Jak się okazało, czasu na jej podjęcie nie zostało mi wiele.

***

Zombilud wyłonił się nagle z korytarza po mojej lewej.

„Kawał skurczybyka z niego!”. – Zdążyłem jedynie zauważyć, nim nadszedł pierwszy cios.

Przerastał mnie o głowę, posturą dorównywał gorylowi. Odziany był w łachmany, które niegdyś były wojskowym mundurem. Na ramionach wyraźnie odznaczały się pagony, a na nich stopień sierżanta. Czerep opatulała mu wojskowa uszatka z czerwoną gwiazdą na czele.  

Nim zdążyłem go namierzyć, potężnym uderzeniem pozbawił mnie głównej broni. Karabin wyleciał z mojej ręki i z impetem walnął o ścianę. Latarka zgasła i zapadły kompletne ciemności.

Spanikowany uskoczyłem w tył, stwór wściekle mielił ramionami nie dając mi chwili wytchnienia. Uskakiwałem przed kolejnymi „młyńcami”, sięgając po pistolet.

W chwili, gdy pochwyciłem rękojeść i wyszarpnąłem broń z kabury, potężny lewy prosty gruchnął w mój kask. Zwaliłem się na zad, upuszczając broń…

No cóż i tak oto doszliśmy do punktu wyjścia. Jak już wiecie, ból dupy to nie jedyne, co mi teraz grozi. Czas się bowiem żegnać. Spoglądam śmierci w oczy i nic nie możecie na to poradzić. Żegnajcie więc, bye, arri-vederci, ou rvoir…! Wspominajcie mnie dobrze!

- Nie tak szybko skretyniały staruchu! Wiele musisz jeszcze mnie nauczyć! – Krzyk za moimi plecami splątał się z hukiem wystrzału strzelby.

Zombilud ryknął wściekle, gdy uderzenie dwustrzałowa cisnęło nim na ścianę. Srebrne kartacze wwierciły się w jego pierś, rozrywając poły munduru na strzępy. Krew trysnęła szeroką strugą. Zgrzyt przeładowania i kolejne dwa pociski zgruchotały pysk sukinkota, przeładowanie, strzał, strzępy ciała wyrwane z brzucha bestii oblepiły mi twarz.

- Ha! – wszystkiemu wtórował piskliwy śmiech Elwiry.  

Sparaliżowane truchło Zombiluda powoli osunęło się po ścianie tunelu i zwaliło się u moich stóp.

- Elwira!? - zawołałem zaskoczony, zaraz jednak gniew zmącił mój rozum.

Poderwałem się z ziemi i chwyciłem ją za ramiona. Spojrzała na mnie przerażona.

- Co ty tu kurwa dziecko drogie robisz?!

Opanowała strach i spojrzała na mnie roziskrzonymi oczami.

- Ratuję Twoją emerytowaną dupę przez zgubnym działaniem szowinizmu skretyniałego wieprza, jakim jesteś.

- Miałaś siedzieć w przyczepie! – Nie ustępowałem.

- Sugerujesz, że powinnam prać twoje obsrane gacie, sprzątać twój burdel, gotować ci obiadki i czekać pokornie aż wrócisz? Niedoczekanie twoje!

- Tego nie powiedziałem! – Poczułem się, jakby ktoś zdzielił mnie w pysk.

Spoglądała na mnie wściekła. Puściłem ją i odsunąłem się krok w tył.

- Będziesz ze mną dyskutował tatuśku, czy może łaskawie dokończysz sprawę, nim to gówno się ocknie? - wycedziła, przez zaciśnięte zęby.

- Ech. Niech cię szlag! – parsknąłem, z trudem godząc się z bezradnością, jaką czułem.                 - Teraz i tak już po ptakach. – Spokorniała. – Jestem tu i tego już nie zmienisz. I chciałam zauważyć, właśnie uratowałam ci życie.

Chwile jeszcze mierzyłem ją wściekłym wzrokiem, ale ostatecznie i mnie nerw opuścił.

- Dokończysz? - Spytała.

Skinąłem głową. Elwira miała rację. Nie posłuchała mnie, owszem, ale teraz to już nie miało znaczenia. Może rzeczywiście myliłem się trzymając ją tak długo od polowań.

Wyciągnąłem maczetę i skierowałem się w stronę zombiluda. Zatrzymałem się jednak w pół kroku, wyciągając ostrze w stronę Elwiry.

- To twój zombilud – rzekłem. –Ty powinnaś dokończyć.

- Naprawdę? – zapiszczała podekscytowana. – Naprawdę?

- Zasłużyłaś – odparłem, oddając jej maczetę.

***

- Co teraz? - Spytała mnie Elwira jakiś czas potem, gdy zapakowałem łeb zombiluda do wora i cisnąłem go na tył mojego dżipa.

- Co teraz? – powtórzyłem za nią. – Mam zamiar dziś zalać się w trupa, przespać całą noc i większość jutrzejszego dnia.

- Stajesz się monotonny. – Podsumowała.

- Przywilej wieku – odparłem.

Odpaliłem samochód i skierowałem się w stronę drogi, którą zamierzałem opuścić las. Milczeliśmy.

- Czy to znaczy, że od dziś będę chodziła z Tobą na akcję? – Ciszę przerwała Elwira.

Spojrzałem na nią z ukosa.

- Zobaczymy – odrzekłem, wymijająco.

Wiedziałem jednak, że ten fakt nie podlega już dyskusji. Dzisiejszego dnia moja młoda towarzyszka, zdała bowiem swój egzamin na ocenę celującą, stając się tym samym pełnoprawnym łowcą.

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Poganin · dnia 11.06.2017 19:46 · Czytań: 532 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 2
Komentarze
wioskowy52 dnia 12.06.2017 21:21
"Inne artykuły tego autora:

Brak"

To pocieszające. Uważam, że opublikowanie tego bełkotu naszpikowanego niczym nieuzasadnionymi przekleństwami w ilościach hurtowych, kompromituje Autora. Dobrze, że chociaż tekst jest na górnej półce, to nie każdy dosięgnie.
Cytat:
krę­ci­łem głową we wszyst­kich kie­run­kach

Cytat:
Odbił się od nogi ta­bo­re­tu i wpadł pod meble.

Cytat:
nie za­wo­jo­wał­byś nawet drzew­nej dziu­pli!


Szkoda mi czasu na wyszukiwanie i komentowanie tych wszystkich nonsensów

__________________________________________
6.2 Komentarze nie mogą obrażać autora utworu oraz osób postronnych.
przyp. red. f.
Poganin dnia 13.06.2017 10:44
Dziękuję za konstruktywną opinię. Czuję się skompromitowany.
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
18/03/2024 19:06
Pliszko, Posłużyłaś się skrótami myślowymi, ale pełnymi… »
Jacek Londyn
18/03/2024 18:15
Trening czyni mistrza. Kolejna okazja, tym razem… »
valeria
18/03/2024 11:41
Piękne, już bielonych rzeczy nie spotykam już:) chyba w… »
mede_a
18/03/2024 10:45
Jak ja kocham te Twoje maluchy! Ajw- poezji pełna - pisz,… »
Kazjuno
17/03/2024 22:58
Ja miałem skojarzenie erotyczne, podobne do Mike 17. Jako… »
Kazjuno
17/03/2024 22:45
Co do Huty masz rację. To poniemiecka huta do końca wojny… »
ajw
17/03/2024 21:52
Zbysiu - piękne miałeś skojarzenia :) »
ajw
17/03/2024 21:50
Tak, to zdecydowanie wiersz na pożegnanie. Na szczęście nie… »
Gabriel G.
17/03/2024 19:52
Nie ukrywam czekam na kontynuację. To się pewnie za trzy -… »
Kazjuno
17/03/2024 16:40
Dzięki Gabrielu za krzepiący mnie komentarz. Piszę,… »
valeria
17/03/2024 15:17
Gotowanie to łatwizna, tylko chęci potrzebne :) »
Gabriel G.
17/03/2024 12:46
Kazjuno Jestem świeżo po lekturze wszystkich trzech części.… »
Jacek Londyn
17/03/2024 10:31
Proszę o chwilę cierpliwości. Zanim odpowiem na komentarze,… »
Kazjuno
17/03/2024 04:17
Czekamy z Optymilianem, ciekawi twojego odniesienia się do… »
Jacek Londyn
16/03/2024 12:26
Drodzy Koledzy po piórze. Dziękuję za komentarze. Jest mi… »
ShoutBox
  • TakaJedna
  • 13/03/2024 23:41
  • To ja dziękuję Darconowi też za dobre słowo
  • Darcon
  • 12/03/2024 19:15
  • Dzisiaj wpadło w prozie kilka nowych tytułów. Wszystkie na górną półkę. Można mieć różne gusta i lubić inne gatunki, ale nie sposób nie docenić ich dobrego poziomu literackiego. Zachęcam do lektury.
  • Zbigniew Szczypek
  • 06/03/2024 00:06
  • OK! Ważne, że zaczęłaś i tej "krwi" nie zmyjesz już z rąk, nie da Ci spać - ja to wiem, jak Lady M.
  • TakaJedna
  • 05/03/2024 23:43
  • Nie poezją ja, a prozaiczną prozą teraz, bo precyzję lubię: nie komentarzem, a wpisem w/na shoutboxie zaczęłam, a jak skończę, to nie potomni, a los lub inna siła zdecyduje/oceni.
  • Zbigniew Szczypek
  • 05/03/2024 23:32
  • Pliszko - nie! Dość milczenia! Dopóki żyjemy! A po nas krzyczeć będą "słowa", na karcie, na murze...
  • Zbigniew Szczypek
  • 05/03/2024 23:28
  • To, jak skończysz pozwól, że ocenią potomni. Zaczęłaś komentarzem... pozwól/daj nam możliwość byśmy i Ciebie komentowali - jedno "słowo", póżniej strofy...
  • TakaJedna
  • 05/03/2024 23:20
  • ech, Zbigniew Szczypek, fajnie wszystko, wróżba jest, choć niedokończona, ale z tego, co pamiętam, to Makbet dobrze nie kończy ;)
  • pliszka
  • 05/03/2024 22:58
  • A reszta jest milczeniem...
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty