KIEDY ŚPIĄ ANIOŁY, CZ. 2 - tomaszz
Proza » Obyczajowe » KIEDY ŚPIĄ ANIOŁY, CZ. 2
A A A
Od autora: Nazywam się Tomasz Ziubiński, mam 47 lat, z zawodu jestem psychologiem klinicznym i terapeutą w nurcie psychodynamicznym. Kiedy ostatni pacjent opuszcza mój gabinet, niczym szpieg z Krainy Deszczowców, pomimo późnej pory zakradam się do kuchni, gdyż uwielbiam gotować. Wtedy jest czas tylko dla mnie. Godzinami mogę stać przy garach, siekać pomidory, paprykę, pietruszkę, piec mięsa z odrobiną czosnku i majeranku. Zdarza się, że gdy gotuję, moi przyjaciele stoją tuż za mną i wyrywają z mojej dłoni solniczkę i pieprzniczkę, drąc się wniebogłosy: „Starczy!”. Robię wtedy zdziwioną minę i pytam: „Dlaczego?”. Przecież mdłe jedzenie, tak samo jak mdłe życie, jest po prostu nie do zniesienia i zwyczajnie można się zanudzić na śmierć. Inna sprawa, że kiedy rozpoczynałem moją przygodę z gotowaniem, notorycznie dania były przesolone i zbyt pikantne.
Ciągle szukam nowych wyzwań, przy których mógłbym wykazać się kreatywną dłonią i okiem. Ta moja wewnętrzna ciekawość świata wepchnęła mnie w kolejną pasję, którą jest podróżowanie. O ile czas pozwala, a tanie bilety lotnicze są dostępne w sieci, wymykam się z mojego fajnego, niczym klocki Lego dopasowanego do każdego kolejnego elementu, życia, aby chociaż przez chwilę poobcować z inną kulturą, poznać nowych ludzi i karmić swoją duszę innością tak mocno deficytową na polskiej ulicy. Jedenaście lat temu po powrocie z kolejnej podróży postanowiłem zaprosić ten kawałek świata także do siebie. Wpadłem na pomysł otworzenia w Warszawie hostelu, który stał się moją kolejną pasją.
Jestem terapeutą nie dlatego, że ten zawód przynosi dobre pieniądze, bo wbrew pozorom i ogólnie ukutej plotce, tak wcale nie jest. Ja zwyczajnie kocham słuchać ludzi. Nie staram się być dla nich drogowskazem, a raczej pochodnią oświetlającą im ciemną jaskinię ich nieświadomych impulsów i wewnętrznych konfliktów. Słuchając, poznaję ich historie, a kiedy wyrażają na to zgodę, przelewam je na papier. Tak właśnie powstała książka „Kiedy śpią anioły”, którą z wielką pokorą oddaję w Państwa ręce. Pisanie stało się moją kolejną pasją, którą chciałbym się z Państwem podzielić.
Klasyfikacja wiekowa: +18

Rozdział I

Cherubinek

 

Odpowiedź szesnastolatka na żądania trepa była rzeczowa: skoro zbyt długie, słońcem kręcone loki są dla ciebie zadrą w oku, to nie będzie ich w ogóle!

Wiosna, czas przemian, nowych narodzin Rafała.

Po szkole jak zwykle wylądowaliśmy u Macieja na penthousie. Jego rodzice nigdy nie pojawiali się przed osiemnastą.

Usiadłem na kibelku, robiąc swoje, i rozglądałem się po ogromnej łazience Woronowiczów. Po paru minutach krzyknąłem:

– Masz elektryczną golarkę?

– Co ty chcesz, chłopie, golić? – Wszedł do łazienki, gdzie stałem przed lustrem z rozpuszczonymi włosami. – Serio?

Skinąłem głową. Chwilę pomyślał.

– No dobra. – Wyciągnął maszynkę z górnej półki. Wetknął wtyczkę do gniazdka, zabzyczało. – Jesteś pewny?

– Po prostu zrób to!

– Na pewno? – dopytywał, trzymając maszynkę w dłoni.

Kiwnąłem głową. Nachyliłem łeb nad umywalką. Energicznie przesuwał ostrze od nasady głowy wprzód. Kosmyki włosów spadały jeden po drugim.

– Byłeś cherubinek, teraz będziesz skinek… –  recytował, ścinając bezlitośnie blond loki. – No, pokaż się, chłopaku! Ech… Tego chciałeś? –  Objął moją twarz obiema dłońmi, obracając w stronę lustra.

– Chyba tak...

– To co? Skoro już i tak jesteś brzydki jak noc, to może do zera? – Maćko najwyraźniej odnalazł się w roli szalonego barbera.

– Nie! – krzyknąłem, wystraszony gwałtowną zmianą, którą sobie fundowałem.

– Okej!

Dobrą chwilę nieruchomo staliśmy przed lustrem, wpatrując się w moją twarz. Maciej raz po raz uśmiechał się głupkowato. Dla niego to była dobra zabawa, nie rozumiał przemiany, swoistego przywdziania barw wojennych, plunięcia w twarz oprawcy z przesłaniem o paru wygranych bitwach...

Ale wojna trwała!

– Dres by się przydał – rzuciłem do lustra.

– Chodź za mną.

Zanurkował w swojej sypialnianej szafie, przekopując przepastne półki i najgłębsze zakamarki.

– To będzie na ciebie za małe... Pumy ci nie dam... Nie, to też nie... Adidas jest passé.

No proszę, stylista „dresiarz”. Nie poznawałem przyjaciela. Ten błysk w oku przyjaciela, zachęcał do dalszej przemiany, ale też niepokoił.

– Adik jest okej! – krzyknąłem, wyrywając upatrzone wdzianko przyjacielowi z rąk. – Te typy noszą adidasy... Mogę? Znaczy... mogę tylko wziąć, bo nie mam kasy, żeby ci zapłacić.

– Luz. Jest twój.

„Byłeś cherubinek, teraz jesteś skinek” – przejąłem recytowanie Maćka, nicując na lewą stronę podarowany dres.

– Ściągaj te łachy!

– Co? – Wyrwał mnie z recytacji w myślach.

– No, ściągaj spodnie i nakładaj adika! – Nie dawał za wygraną. – Obczaimy to dzieło przemiany!

– Pójdę do łazienki – odpowiedziałem zmieszany.

– Ej, co ty za ściemę walisz?

Stałem lekko osłupiały nie faktem, że za chwilę zdejmę spodnie przy moim kumplu, a raczej tym, jak wyglądałem, jaką przemianę sobie fundowałem wbrew mojej naturze, wbrew temu, co mi w środku grało. Ta melodia... była trochę skomponowana na wyrost, niekoniecznie tego chciałem ani do tego nie dorosłem. Nie była dla mnie, a raczej przeciwko mnie.

Popatrzyłem na kumpla, rozpiąłem spodnie i zsunąłem je w dół. Zupełnie zapomniałem, że nie ubrałem bokserek. Zostały wilgotne na kaloryferze. 

– Gdzie zgubiłeś naszki? – zapytał rozbawiony.

– Nie wyschły do rana – odpowiedziałem, zasłaniając przyrodzenie.

– Dam ci swoje. Poczekaj.

Wyciągnął z szafy czerwone bokserki w żółte słonie.

– Trzymaj! Nie lubię ich... Za dużo trąb. – Roześmiał się. – Są twoje!

Nałożyłem. Pasowały jak ulał, pomimo że Maciek jest trochę wyższy ode mnie i jednak ciut więcej waży.

– No, a teraz spodnie od dresu... Ziomek, wrzucaj je na siebie! Teraz bluza. Całkiem, całkiem… I to się nazywa przemiana! Czekaj, czegoś tu brakuje. Czarnuchu! Buty! – krzyknął z euforią w głosie. – No buty! Oczywiście! Musisz mieć oryginalne adiki. Czekaj! – Pobiegł do przedpokoju, zaczął z zapałem przekopywać szafkę, a po chwili wywalił na przedpokój wszystkie pary, które znajdowały się na półkach. – Masz! – Wrócił z nowiusieńkimi adikami w ręku. – Babcia szarpnęła się na gwiazdkę. Kompletnie nie rozumiem, czemu uparła się na tego Adidasa, no ale wiesz, jak to babcie, nie mają równo pod sufitem, wiek robi swoje. Idą do pierwszego lepszego sklepu, kupują to, co im się podoba, albo co sprzedawca im wciśnie na siłę... Są twoje!

– Jesteś pewien? – Podszedłem do przyjaciela, objąłem go ramieniem i przytuliłem do klaty.

– A przestań! Zakładaj! – Uśmiechnął się. – No, no... Teraz, stary, to nawet jesteś groźny!

Maciej poklepał mnie po ramieniu. Nie zajarzyłem. Nabijał się, czy może jednak rozumiał, że chciałem tej zmiany?

– No to teraz gadaj, komu chcesz przypierdolić? – zapytał poważnie.

– Wszystkim... Ha, ha, ha. – Zaśmiałem się, by uniknąć odpowiedzi. Myśli jednak krążyły dookoła gównianego Targówka.

Powrót w tym stroju, z tymi włosami niechybnie skończy się wpierdolem.

Obróciłem głowę i zobaczyłem swoje odbicie w lustrze. Chyba zwariowałem do reszty! A co mi tam. Niech się dzieje! – pomyślałem.

– Gdybyś jednak potrzebował pomocy, no wiesz, jakbyś chciał komuś przypierdolić, to wal śmiało jak w dym.

Nie żartował. Mówił zupełnie serio. Przemilczałem.

 

 

Pani Basia

 

Ubierając buty w przedpokoju, spojrzałem w to wielkie, osadzone na drzwiach szafy wnękowej Woronowiczów lustro. Zniknęły blond loki, moja twarz stała się mniej chłopięca, bardziej męska. Adik trochę za duży. Brakowało reklamówki przy boku i mógłbym spokojnie wylądować na Centralnym.

On zawsze powtarzał:

– Koryto masz do ukończenia LO, a potem won z domu!

Czyżbym przygotowywał się do roli kloszarda?

Moje rozmyślania przerwał dźwięk klucza przekręcanego w zamku drzwi wejściowych.

– Dzień dobry... Czy my się znamy? – Kobieta ze zdziwieniem zareagowała na nową twarz w swoim mieszkaniu.

– Tak, pani Basiu, to ja, Ralfi! – odpowiedziałem jak zwykle grzecznie dorosłym spoza domu.

– Rafał? Co się z tobą stało, dziecko? – Odłożyła torebkę na półkę, a zdziwienie nie schodziło jej z twarzy.

– Wpadł pod kosiarkę marki skin, mamuś! – Maciej przerwał klikanie i wyjechał na fotelu niemalże na środek korytarza.

 – Rafał, co się stało? Dlaczego? Co zrobiłeś ze swoimi pięknymi włosami!? – Pani Basia wyraźnie zaniepokoiła się.

– Pani Basiu, przepraszam, muszę już iść... – Energicznie chwyciłem za klamkę.

 Była szybsza. Przytrzymała mi rękę.

– Poczekaj, poczekaj, nie tak szybko, chłopcze! Musimy poważnie porozmawiać! Chodź! Zrobię ci herbatę z cytryną, jak lubisz, usiądziemy i opowiesz, skąd ta przemiana... i ten nieszczęsny dres… Rafał! To nie ty, chłopcze! Poza tym co to za nowomoda, żeby nosić dresy na co dzień, zamiast do biegania?!

Nie dawała za wygraną. Chwyciła mnie za ramię i do kuchni. Była wyraźnie zaniepokojona.

Ileż bym dał, żeby oni przeprowadzili ze mną taką rozmowę! Niepokoili się, pytali: „Dlaczego? Co się stało? Skąd taka decyzja?”. Słuchając, nie mogłem nasycić się jej troską o mnie. Piłem sobie gorącą herbatkę z cytryną, siedziałem przy stole w ich ogromnym salonie, patrzyłem w oczy tej kobiecie i słuchałem, słuchałem, słuchałem...

Moja mama – pomyślałem. Chciałbym, żeby pani...

– No dobrze, oby ta potrzeba zmiany nie zagościła zbyt długo na twojej głowie! Szczerze? Te loczki były obłędne! – Uśmiechnęła się, posmyrała dłonią po szczecinie. – Chodź, pomożesz zrobić kolację. Na Maćka nie mam co liczyć, a ty pomimo groźnego wyglądu chyba dalej potrafisz kroić chleb i siekać warzywa, hm?  – Zachęcała cieplutko z twarzą pełną zrozumienia i takiej zwykłej akceptacji.

Powróciłem ze świata fantazji do rzeczywistości. Staliśmy w ogromnej kuchni, a ja kroiłem chleb na blacie wyspy. Pani Basia tuż obok mieszała sos winegret. Rozmawialiśmy, śmialiśmy się. Mógłbym pójść do łazienki, zdjąć ciuchy, oddać Maćkowi adiki, wrócić do kuchni i powiedzieć: „Miała pani rację, to przecież nie byłem ja…”.

Zjadłem kolację, podziękowałem za wspaniałą sałatę z winegretem, którego nauczyła mnie przygotowywać, pożegnałem się i wyszedłem.

 

Uderzył mnie. Mocno. Moje ciało przeturlało się z przedpokoju do gościnnego. Dopadł mnie przy fotelu, złapał swoim ohydnym łapskiem za bluzę od podarowanego dresu i przyciągnął do ryja, pytając:

– W co ty, kurwa, ze mną pogrywasz, mały chujku? W co, kurwa, się pytam!  

Patrzyłem mu prosto w oczy, nawet na chwilę nie zdjąłem wzroku...

Kopał tak mocno. Nie mogłem oddychać. Wiedział, jak bić, żeby nie było widocznych śladów. W twarz przypierdalał tylko wtedy, kiedy były ferie lub wakacje. Siniaki pod ubraniami były niewidoczne. Pewnie dlatego rozważałem wybranie sportowego LO. Musiałbym często przebierać się w szatni, chodzić z chłopakami pod prysznic... Ktoś zauważyłby wybroczyny na całym ciele. Uświadomiono mi jednak, że nie jestem typem sportowca, a humanisty – depresyjnego humanisty... Typem introwertyka, mola książkowego, co to może zanurzyć się w Perfettamente! na całe godziny i zapomnieć o otaczającym go świecie. Dobrze, że znalazł się ktoś, kto potrafił wskazać mi drogę edukacji i wsunął w dłoń podręcznik do włoskiego.

Nie pamiętam, ile razy mnie kopał. Wkładał w to ogrom emocji, jego wykrzywiona twarz zdradzała nienawiść, jaką czuł do mnie. Może to było pięć, może dziesięć razy. Pamiętam jedynie twarz matki. Co jakiś czas pojawiała się w drzwiach, trzymając w ręku ścierę i talerz, i patrzyła na mnie. Miała tępy wyraz twarzy, żadnych emocji – on mnie kopał, a ona patrzyła, wycierając ten pieprzony talerz pieprzoną ścierą. To bolało bardziej niż te kopniaki! Myślałem wtedy o pani Basi, o tej cudownej kobiecie, pełnej ciepła i takiej normalnej dobroci, i troski o własnych synów… I o mnie.

– Nie graj ze mną w chuja, pedale! Nie wygrasz! Albo będziesz, kurwa, mężczyzną, albo cię zajebię! – Kopniakiem z kolana przyładował w krocze. Zawyłem i skuliłem się z bólu. Puścił. Upadłem.

– Wypierdalaj do swojej nory! Won, cioto!

Czołgałem się do łóżka jak zbity pies do własnej budy, który niebacznie przeskakując susłem ulicę, został potrącony przez samochód.

Jeszcze parę metrów. Dam radę. Jeszcze parę kroków...

Pchnąłem głową drzwi. Walnęły o szafę, która stała po lewej stronie. Wczołgałem się przez próg. Nie miałem siły podciągnąć obolałego ciała na tyle, aby położyć je na tapczanie. Zostałem do rana na podłodze. Nie pamiętam, czy zasnąłem, czy może straciłem przytomność. Pamiętam jedynie panią Basię. Tę uśmiechniętą, rozumiejącą kobietę.

– Zamknij się, kurwa, i liż rany, pedale!

Drewniak

 

Nowy dzień. Promienie letniego słońca na chama przeciskały się przez zasłony, oświetlając na tyle mocno twarz, że pomimo ogromnego pragnienia pozostania po drugiej stronie rojenia zmuszały do otworzenia oczu. Pochylając się nad poduszką, czule szeptały:

– Rafałku, już czas. Czas do szkoły. Wstawaj, skarbie...

Późnym porankiem spiąłem mięśnie na tyle, aby resztkami sił, co krok podpierając obolałe ciało o ścianę, przejść kilka metrów do kibla. Sikałem na czerwono. Miałem to w dupie. Chciałem umrzeć, ale tak, żeby nie bolało. A bolało! Jak cholera...

Maciek dobijał się do mieszkania. Słyszałem jego głos na pograniczu jawy i snu. Darł się, waląc pięściami w drzwi:

– No otwórz te cholerne drzwi! Słyszysz?!

Nawet gdybym był w stanie je otworzyć, co miałbym powiedzieć? Że własny… mnie katuje? Uwierzyłby? A nawet gdyby? Kto podniósłby rękę na trepa? Chyba wariat! Nawet pani Basia nie dałaby mu rady.

Co chwilę traciłem przytomność albo większość czasu spałem, majacząc. Pamiętam, że Damian przynosił jedzenie – jakieś nędzne kromki czerstwego pieczywa, na które były rzucone w nieładzie kawałki parszywego sera topionego. Pewnie mu kazali. Nie mieli odwagi wejść i sprawdzić, czy żyję? Musieli użyć młodego?

Nie wiem. Może... Jebać to!

W końcu po kilku dniach wstałem obolały, ubrałem adiki, zarzuciłem plecak na ramię i wyszedłem z pustego mieszkania.

Pewnie wrócą, gdy okaże się, że żyję.

Przez dobrą godzinę siedziałem przed szkołą na murku okalającym wejście do budynku. Nie miałem odwagi wejść na zajęcia.

Maciek dostrzegł mnie z okna klasy.

– Co jest z tobą?! – zapytał mocno podkurwiony.

– Nic. Grypa.

Raczej nie uwierzył. W każdym razie jego wyraz twarzy nie wskazywał na to.

– Waliłem do drzwi, nikt nie otwierał.

– Grypa na wyjeździe – zapierdoliłem historyjkę.

– Na pewno dotarłeś na miejsce? Wyglądasz, jakbyś po drodze wpadł pod autobus.

Czułem, że z nim nie będzie łatwo.

– Najważniejsze, że wróciłem.

– Na pewno wszystko okej?

– Przestań niańczyć! Możemy już iść?!

I tak niczego by nie zmienił, a ja czułem się jeszcze gorzej, niż gdyby powiedział: „Chuj ci w dupę. Nie chcesz, to nie mów!”.

 

*

Kosa chodził do trzeciej LO. Dilował marychą na terenie budy. Był typowym, klasycznym drecholem. Ani łysym, ani ładnym, ale też nie burym i nie szarym. Ciężko umieścić go było na jakiejkolwiek półce. Przeciętny koleś, który nie grzeszył wyglądem, ale zdecydowanie nadrabiał kontaktami.

Podszedłem, rzuciłem plecak obok niego na ławkę, gdzie siedział, i zapytałem zdecydowanym głosem, czy wciągnie mnie na spotkania w Drewniaku. Popatrzył spode łba, nie odrywając paluchów od ekranu smartfona. Jego wyraz twarzy zdradzał zamiar wykorzystania frajera, który sam nawijał się pod rękę. Słyszało się to tu, to tam, że Kosa niekoniecznie równa się kasa. Można było przyćpać w wymianie towarowej, tyle że moim celem nie była gandzia, ale Drewniak, o którym krążyły legendy.

– Spadaj, leszczu.

Usiadłem na murku otaczającym wejście na teren szkoły, tuż przy ławce. Negocjacje muszą trwać, wiadomo. Milczenie to zawsze dobry sprzymierzeniec, daje czas przeciwnikowi na wystosowanie lepszej oferty niż zwykłe „nie”. Wszystko miało swoją cenę. Nawet Drewniak.

 – Robisz loda i możemy pogadać.

Koleś ma, kurwa, tupet! – pomyślałem.

– Tobie, lamusie? Chyba cię pojebało! – Zaśmiałem się pod nosem, spluwając na chodnik.

Znowu ta cisza. Typ nawet nie oderwał palca od ekranu. Dobry był. Większość po takim tekście odwróciłaby się na pięcie. Przypierdolić Kosie to tak, jakby wydać na siebie wyrok. Szkoda dłoni i późniejszego stresu. Dałem się złapać jak szprotka w licho tkane sieci.

– Najpierw Drewniak. Tylko taki dil wchodzi w grę. Inaczej zapomnij!

Kosa był biznesmenem. Wiedział, że pole do negocjacji jest otwarte, ale przeciwnik nie w ciemię bity.

Nagle oderwał palce od telefonu, wstał, stanął naprzeciwko mnie w rozkroku i chowając telefon do kieszeni spodni od dresu, zakończył negocjacje.

– Dobra, leszczu, to wspólna zwałka, no... jako zaliczka, kumasz?

– Gdzie? – zapytałem zdecydowanym głosem, nie spuszczając wzroku z jego twarzy.

– Na tyłach tej rudery za nami. – Mówiąc to, Kosa chwycił mnie za rękaw i pociągnął za sobą.

Rozpiąłem spodnie, lekko opuściłem, tuż przed kolana. Kosa stanął za mną, jedną ręką objął w biodrach, a drugą zaczął masować. Nie mój typ, ale dil to dil – musiałem dostać to, co zaplanowałem, a w tamtej chwili tylko on dzierżył w dłoni klucz do Drewniaka.

Momentalnie poszedł w górę. Szarobury Kosa też facet. Robił to bez zbędnych ceregieli, po męsku i energicznie. Czułem, że długo to nie potrwa, co zresztą napawało optymizmem. Po dwóch, maksymalnie trzech minutach wpadłem w spazmy orgazmu, obydwaj sapaliśmy, a koleś nie ukrywał podniecenia, zresztą po co.

– Twoja kolej – rzucił bez ogródek, pchając się przede mnie.

Dokładnie ten sam schemat: Kosa, ja za nim. Rozpiął spodnie, wywalił nabiał na wierzch, najpierw z wolna, potem kilka szybkich ruchów, trzy minuty sapania i po sprawie.

– Dzięki, gamoniu. Było spoko. Dzisiaj o dziewiętnastej przy wejściu głównym. Postaram się.

Podciągnął spodnie, upewniając się przy tym, że jego smartfon jest bezpieczny i nie leży na glebie tuż obok.

– Postarasz się?! Kurwa, stary! Właśnie dostałeś zaliczkę!

– I dlatego mówię, że się postaram! – odszczekał jak wściekły pies, co to zamiast kości z mięsem dostał same ochłapy.

Czułem, że może mnie wykiwać, jebaniec!

 

Drewniak był kiedyś fabryką mebli. Czasem z Maćkiem odwiedzaliśmy to miejsce, lubiliśmy takie klimaty – ruiny niczym upiory z czasów komuny aż rwały się do opowiedzenia historii o swojej świetności. W jednym miejscu samotna obrabiarka do drewna, przy której pewnie kiedyś stał jakiś ojciec i zapierdalał po osiem godzin dziennie, żeby utrzymać swoją rodzinę. W innym pomieszczenia biurowe i stare, zdezelowane biurka z zardzewiałymi lampkami, pamiętającymi czasy Gomułki. Siedziały pewnie przy nich panie w średnim wieku, plotkując o koleżankach z innych działów, szamając gotowane, śmierdzące jaja na twardo i popijając herbatą ze szklanek osadzonych w takich śmiesznych, wiklinowych koszyczkach, jakie pamiętałem z babcinego mieszkania. Szatnia męska z natryskami, gdzie chłopaki po skończonej robocie wskakiwały pod ciepłą wodę, obmywając oblepione wiórami ciała.

Ciekawe, czy pod gorącym prysznicem im stawały? Pewnie tak, to byłoby naturalne, mój by stanął...

Byłem o umówionej godzinie. Kosa dostrzegł mnie z daleka. Uniósł rękę na znak przywitania. Podszedł, powiedział, że zaprowadzi mnie do Jerby, który był tam szefem i decydował, czy ktoś nadaje się do tej roboty.

Weszliśmy na halę. Z daleka widziałem palące się ognisko. Dookoła paleniska dziesięciu facetów w wieku od dwudziestu do maksymalnie trzydziestu lat.

– To jest Rafał – przedstawił mnie.

Wykrztusiłem z siebie ogólne „cześć”, które pozostało bez odzewu. Jakoś tak dziwnie patrzyli na mnie. Miałem wrażenie, że albo mnie wypierdolą, albo mi wpierdolą! Jedno z dwojga. Moja fantazja nie mogła w tamtym momencie uruchomić trzeciej opcji, a to świadczyło o tym, że jestem mocno w dupie!

– Jerba, Ralfi chce popracować z nami – wyjaśnił Kosa.

– Co, do chuja!? – zagrzmiał. – Kurwa, Kosa, ciebie już pojebało do reszty!? Przyprowadzasz jakiegoś bachora, który na gówno woła papu i udaje dresa?! Co jest!?

Ups... chyba nie to miejsce, nie ten czas, panie Rafale, pora szukać wyjścia ewakuacyjnego… – pomyślałem.

– Jerba, spokojnie. – Kosa spokojny nie był, wręcz przeciwnie.

– Wypierdalaj!

Czułem, jak za chwilę moje gacie wypełni ciepły kał! Jerba był stanowczy, wyglądał na nieprzejednanego.

Kosa spojrzał na mnie. Nie musiał wypowiadać słowa, jasne było, że zarządza pełen odwrót!

– Młody zostaje.

Zamarłem.

– Kosa, ty wypierdalasz, młody zostaje.

O kurwa, no to po mnie! Zajebią, zakopią i odleją się na mój grób! Przecież tak właśnie robią!

Kosa wyszedł z hali. Stałem jak wmurowany w glebę. Tych dziesięciu kolesi gapiło się na mnie i czekało na dalsze wytyczne szefa. Trząsłem portkami, pełen niepokoju o to, co za chwilę może nastąpić. Czekałem na „Brać go!”, by oni, jak charty pana, rzucili się, aby rozszarpać moje wątłe ciało na strzępy.

– Młody, co potrafisz? – Jerba zwrócił się do mnie spokojnym, wyważonym głosem.

Pomyśleć, że wystarczyło wypierdolić tego pojeba i onanistę!

– Niewiele – odpowiedziałem z wyczuwalnym niepokojem.

– Okej, zostajesz. Meldujesz się w każdy piątek. Odezwiesz się tylko wtedy, kiedy dam ci głos. A jeśli przywleczesz za sobą jakąś gnidę albo psa...

Kurwa! Mam to na czole wypisane?!

– …to cię zajebiemy, zakopiemy i odlejemy się na twój grób!

A nie mówiłem?

Verstehen?! – krzyknął Jerba po niemiecku.

Jawohl, Herr Jerba! Zakopiecie, zajebiecie i odlejecie się na mój grób. Verstehen!   – wydarłem się jak nieopierzony aktywista Hitlerjugend.

– Znasz niemiecki, młokosie? – zapytał zdziwiony.

– Niemiecki, rosyjski, włoski, hiszpański, francuski i angielski! – wykrzyczałem, kiedy reszta chłopaków patrzyła na mnie z lekkim uznaniem.

– Ile ty masz, kurwa, lat, młody? – wycedził z niedowierzaniem.

– Prawie siedemnaście! – odkrzyknąłem jak szeregowy, który dostał się do karnej kompanii za przypalone ziemniaki.

– Chwytam, chwytam... I nie drzyj tego ryja, jajogłowy! Słyszę cię wyraźnie... –  W moje nozdrza uderzył odór alkoholu z ust Jerby.

– I jeszcze jedno. Podstawowa maksyma, którą musisz wyryć w tej infantylnej mózgownicy to to, że nienawidzimy czarnuchów, gejuchów i wszystkich pojebanych pedofilskich transciot, z lewakami i banksterami włącznie! Tak, panowie!?

– Taaak! – odkrzyknęła zgodnym chórem cała dziesiątka pojebów.

– Jasne! – zapiszczałem cieniutkim głosikiem, bardziej ze strachu niż z przekonania, nie wierząc, kurwa, w to, co przed chwilą moje własne usta wypierdziały przez zęby.

 

***

Zapalam lampkę.

– Ja pierdolę. Spanie to nie jest mój największy problem teraz…

Podchodzę do okna, uchyliłem je. Z zamszowej torby wyjmuję paczkę elemów. Wkładam cieniasa do ust, przypalam go zapalniczką. Nabieram powietrza wraz z dymem.

Tak. Tego mi było potrzeba.

Kiedy wydmuchuję przez uchylone okno dym, dostrzegam mężczyznę z psem. Pan Leonard też nie może spać. Nic się tutaj nie zmieniło.

Dlaczego Maciej chce zniszczyć moją karierę? Przez tyle lat go wspierałem, kiedy budował swoją firmę. Mam być jak ten pan Leonard? Życie przeciekło mu pomiędzy palcami i jedyne, co mu pozostało, to spacer z psem do nocnego po kolejną flaszkę. Nie!

Gaszę papierosa o parapet, a peta wyrzucam przez okno. Upada tuż przy stopach sąsiada.

– Proszę nie śmiecić! – drze się bełkotliwie pan Leonard. – To nieładnie, proszę państwa, tak zaśmiecać całe podwórko!

Szybko zamykam okno. Idę do mojego pokoju. Siadam na tapczanie.

Przez wiele powszednich wieczorów zastanawiałem się, leżąc tutaj samotnie, po jasną cholerę ja tam wtedy zostałem w tym Drewniaku. Po dłuższym namyśle doszedłem do wniosku, że to było źle postawione pytanie. Nie po co, a dla kogo. Wtedy nabiera sensu...

Uśmiecham się do siebie. Dla Jerby, oczywiście! Koleś miał około trzydziestki, łysy, zajebiście męskie rysy twarzy, kilkudniowy zarost, umięśnioną klatę, nogi jak sztachety od masywnego płotu podtrzymujące całą, nachalnie emanującą erotyzmem konstrukcję... No i te oczy... Oczy, które dawały jasny przekaz: „Byłem w Bośni, wiele widziałem”.

Wróć! On nie mógł być w Bośni i niewiele mógł tam widzieć, za młody! A tam... Gdzieś tam był i na pewno wiele widział... Oj, widział!

Tamtego dnia, poczułem w końcu, że gdzieś przynależę, a Jerba, pomimo tego, że pragnąłem go fizycznie, stał się dla mnie starszym bratem. Potem nawet ojcem.

– Panie! Zamknij się pan i daj ludziom spać. – Któryś z sąsiadów napomina pana Leonarda, który bełkocząc, nawołuje do znalezienia winnego zaśmiecania placu przed blokiem.  

 

Mokotowska

 

Spotykałem się z chłopakami w każdy piątek od dziewiętnastej do dwudziestej trzeciej. Czasem dłużej. Nie było ważne, czy on mnie zajebie, czy oszczędzi. Miałem przecież Jerbę. Tam mentalność starego trepa nie miała prawa egzystencji. Tam liczyła się braterska, a raczej dresiarska więź krwi, choć potem okazało się, że nie tylko krwi. Czułem, że gdybym tylko pisnął jedno słówko, chłopaki stanęłyby za mną murem. Gdybym tylko szepnął, gdyby tylko zaszła taka potrzeba. Myśl, że mogliby mu wjebać w ciemniej ulicy, a ja stałbym i pastwił się wzrokiem nad jego zakrwawionym ryjem, tak jak moja matka nade mną, kiedy ten… mnie katował, dawała poczucie perwersyjnego i chyba, mimo wszystko, ułudnego bezpieczeństwa. Byłem „młodym”, chłopakiem, który dostawał masę atencji i prawdziwej męskiej przyjaźni. To było to! W tamtym okresie nie spotykałem się już z Maćkiem. Miałem chłopaków.

To, co mnie zaskoczyło, to fakt, że oni dużo gadali, a niewiele robili. Mówili o nienawiści, a jednocześnie z tych dresiarskich wnętrz biło ciepło, a szorstkość werbalna dodawała im tylko pikanterii i potęgowała moje napięcie seksualne. Napieprzali na pedziów, murzynów, transcioty, zielonych, lewaków i kogo tam tylko ślina na język przyniosła, ale czułem, że nawet muchy by nie skrzywdzili. Było w nich coś ujmującego, taka mieszanka braku pokory, chamstwa, arogancji, nawet prymitywizmu.

Te spotkania przybierały formę pikników. Dużo piwa, ognisko, kiełbaski, pieczone ziemniaki. Odnosiłem wrażenie, że w ich domach było piekło na ziemi, a tam mieli siebie. Drewniak był ich oazą względnego spokoju i przynależności do czegoś, czego chyba sami do końca nie rozumieli. Przynależeli do pewnego rodzaju maski społecznej, która dawała poczucie kontroli i tak jak mnie względne poczucie bezpieczeństwa. Może właśnie dlatego Jerba wyczuł mój strach? Może właśnie dlatego wtedy zatrzymał mnie, bo wydałem mu się podobny do wszystkich innych, a cwaniakowi, tej onanistycznej świni, jakiej ta dzielnica od dawna nie miała, kazał wypierdalać?

Bałem się, że będę zmuszany do dilerki czy włamów. Nic z tych rzeczy. Przez te dwa miesiące, od kiedy zacząłem spotykać się z chłopakami, nie było mowy o włamach, narkotykach, zielsku, dilerkach, czymkolwiek. Byłem „młodym”, o którego należało dbać, wręcz troszczyć się jak o młodszego brata. Oczywiście język był wulgarny. Kiedy wchodzisz między wrony, musisz krakać tak jak one! Czułem jak moje młode ego rosło w siłę.

Kiedy tropikalne wyże nad Europą Wschodnią rozbierały moich chłopaków, spotkania przybierały charakter mocno nasycony erotyzmem. Jerba bez koszulki, z mocnym owłosieniem, które w sposób niemalże zjawiskowy okrywało tors Adonisa. Adam, drugi najstarszy po Jerbie, w ciasnych, skórzanych, krótkich spodenkach noszonych na szelkach, które zmysłowo przylegały do nagiego, w przeciwieństwie do Jerby, gładkiego torsu. Chuć unosiła się w ciężkim, letnim, dusznym powietrzu! Miałem wrażenie, że wystarczyłaby jedna iskra, aby ta cała antypedalska hucpa zapłonęła i zanurzyła się w płomieniach męskiej orgii.

Nie miałem pojęcia, czym zajmowali się na co dzień. Niczego nie wiedziałem o ich życiu prywatnym. Czułem, że zadając te pytania, przekroczyłbym granicę. Zostałoby naruszone status quo męskiego azylu. Z każdym piątkiem moja ciekawość coraz bardziej przeradzała się w obsesję, a mimo to intuicyjnie wiedziałem, że moje pytania naruszyłyby tabu. Co prawda naruszone tabu wykreowałoby kolejne, co samo w sobie mogłoby być ciekawym doświadczeniem, jednak zabrakło mi odwagi.

Zastanawiało mnie, dlaczego Adam, jako jedyny podczas zbiórek w Drewniaku, używał prawdziwego imienia. Pewnego razu wypadł mu dowód z portfela. Podniosłem, podałem, ale kątem oka przylukałem imię i nazwisko. Adam Kukiel. Czyżby szef wszystkich szefów?

Osiemnastego sierpnia Jerba obchodził trzydzieste pierwsze urodziny. Szef wszystkich szefów z całą watahą Drewniaka zorganizowali stuningowany melanż. Zameldowali się wszyscy żołnierze. Do ostatniej chwili nie byłem pewien swojego udziału. Stałem pod bramą, przestępując z nogi na nogę, wyczekiwałem decyzji wierchuszki. Po dwudziestej pierwszej ujrzałem sylwetkę Adama w bramie. Niechętnie, ale zgodził się. Nie był wylewny. Nie odpowiedział na żadne pytanie.

– Co jest? Chcecie się mnie pozbyć?

– Nie pierdol. A jak cię przyuważę z więcej niż jedną puszką piwa w dłoni, to robisz wypad.

Morze browaru. Puszki walały się po całej hali. Co chwilę chłopaki odchodzili na bok, nawet trójkami i czwórkami. Im więcej puszek i butelek po piwie fruwało pod oszklonym dachem Drewniaka, tym większymi grupkami odlewali się na mury starej fabryki. Byłem ciekaw, czy zerkali jeden na drugiego.

Wyczekałem na moment, kiedy Jerba i Adam ruszyli odcedzić kartofelki i jak ten pętak zapytałem, czy mogę z nimi. Uśmiechnęli się pod nosem.

– Chodź.

Odeszliśmy jakieś pięćdziesiąt metrów. Stanęliśmy w rzędzie. Jerba wyciągnął pierwszy, potem Adam, na końcu ja. Laliśmy dobrą minutę. Jerba zerknął na mojego, zaraz po nim Adam. Czułem się nieco jak speszony, a zarazem podniecony rodzynek w oku cyklonu.

Jerba uśmiechnął się i rzucił:

– Młody, masz czym się pochwalić.

– Naprawdę? – Szukałem potwierdzenia.

Chłopaki pomachały fujarami, otrzepały z resztek moczu, zapięły rozporki i wróciliśmy do grupy.

Melanż zawijał ku końcowi. Jerba był mocno pod wpływem, Adam – trzeźwy jak świnia. Jako jedyny. Na placu boju dotrwali do końca oni, ja i jeszcze dwóch chłopaków wiekowo nieodbiegających od liderów. Nie upłynęła dłuższa chwila, kiedy dwójka kolesi zwinęła żagle. Adam, Jerba i ja – młodszy brat, ale już facet – przy ognisku. Coś szeptali, zerkając raz po raz w moim kierunku, a ja z boku, w lekkim przykucu słowiańskim, świadomy, że pierwszy nie powinienem zabierać głosu, czekałem. Mogłem opuścić towarzystwo jakiś czas temu, nikt nie miałby nic przeciwko, ostatecznie byłem niepełnoletni, jednak zostałem. Ciekawość, aby podejrzeć, co takiego dzieje się w Drewniaku, kiedy liderzy zostają sami, wzięła górę nad rozsądkiem.

– Młody! Podejdź do nas – zawołał Jerba.

Wstałem i wolnym krokiem podszedłem do ogniska.

– Co jest, młody? – zapytał. – Nie spieszno ci do domu?

– Nikt tam na mnie nie czeka – odparłem.

Chłopaki spojrzały jeden na drugiego. Adam coś szepnął Jerbie do ucha. Pamiętając o zasadach, milczałem.

– Ojciec się wkurwi, już po pierwszej.

– Nie sądzę. Ma w dupie, gdzie jestem i co robię.

– Masz spinę ze starym, co? – Jerba ciągnął temat, na który nie miałem ochoty rozmawiać.

– Spina to bardzo oględne stwierdzenie, nieoddające całego charakteru naszej mocno skomplikowanej relacji – skwitowałem, unosząc dość znaczenie ton głosu.

– Intelektualista... – wybełkotał z uśmiechem Adam.

– Pacholę się nam wkurwiło! – dojebał Jerba.

– Wojna domowa ze zgredem, co? – dolewał oliwy do ognia Adam.

– Można to i tak opisać, ale naprawdę rozmowa o tym jest dla mnie mocno nieprzyjemna i nie chciałbym, jeśli pozwolicie, kontynuować tego tematu. Czemu nie porozmawiamy o czymś innym, bardziej adekwatnym do czasu i miejsca?

– Młody! Kurwa! Z jakiego planu filmowego się urwałeś!? Co!? Intelektualista gołowąs wśród pederastów!? To, o czym będziemy rozmawiać, to my, kurwa, decydujemy! Nie ty! Czy to jest JASNE!? – Jerba wkurwił się nie na żarty.

– Tak! Jasne! – odkrzyknąłem stłamszonym głosem, czując łzy pod powiekami.

W domu i tutaj wydzierają się na mnie. A w dupie mam to wszystko! – rozzłościłem się w myślach. Niech spierdalają wszyscy na bambus! Walcie się wszyscy!

Chciałem odejść. Chciałem odwrócić się na pięcie i po prostu odejść, ale bałem się ich reakcji. Jerba był po alkoholu, cholera wie, co mogło mu strzelić do głowy. Znowu ktoś miałby mnie bić? Nawet poza domem? Stałem więc jak pętak ze spuszczoną głową, ze wzrokiem wbitym w ziemię, a spocone dłonie kisiłem w kieszeniach spodni. Łzy kapały mi na trampki. Ogarnął mnie żal. Przecież mieli być dla mnie jak starsi bracia. Mieli mnie chronić, a drą ryje jak on na gównianym Targówku.

W dupie to mam! – ujadałem cichutko w myślach.

– Co jest, kurwa!? Nie zgadzasz się z naszymi zasadami? – Jerba walił słowami jak śrutem w szczeniackie, rozżalone serce.

– Zgadzam się – wybąkałem tak cicho, że sam siebie nie usłyszałem. Bałem się, że wybuchnę płaczem. Ich reakcja byłaby bezcenna, a ja straciłbym ostatni bastion przynależności nieodwracalnie, na zawsze. Chciałem stamtąd uciec, schować się w ciemną norę i lizać swoje rany. Z każdą sekundą ich dojebki potęgowały pragnienie użalania się nad sobą. Mały, poraniony chłopiec, który tyle razy to przeżywał, tyle razy był tłamszony, bity. Tyle razy czuł niesprawiedliwość, ból, wstyd przemieszane z winą, bo przecież skoro tak cię traktują, to musisz być winien! To ty musisz być ten spierdolony – nie oni wszyscy!

– Nie słyszę, kurwa!!! – Jerba rósł natarczywie.

– Zgadzam się! – krzyknąłem łamiącym się głosem, przykrytym mocnym szlochaniem, jak ten pięciolatek, który nie rozumiał, dlaczego ojciec chciał go skrzywdzić. Przecież nic nie zrobił! Bawił się i niechcący strącił szklankę z ławy, która potłukła się w drobny mak. „Ja już będę uważał następnym razem. Proszę, proszę, nie...” – Obrazy z przeszłości wciskały się mi do głowy.

– Nie rób z siebie pizdy. Przed chwilą błyskałeś erudycją, a teraz się mazgaisz?

Podniosłem głowę, wyjąłem ręce z kieszeni. Otarłem łzy. Czułem, jak moja twarz zmienia się, jak wstępuje we mnie to coś, czego nienawidziłem. Mój obronny demon. Tępy wzrok w jednej sekundzie dopadł skurwysyna. Nie było odwrotu. Tym razem miało się udać.

– A więc chcecie doprowadzić jego dzieło do końca? – zapytałem głosem, którego do tej pory nie znali. – Kończcie zatem! Show must go on bez względu na cenę! – Zamaszystym ruchem ręki zerwałem T-shirt z torsu. Demon mnie dosiadł. Kiedy byłem półnagi, zrobiłem piruet o sto osiemdziesiąt stopni i podniosłem znacznie głos: – To do dzieła! Oto co można wykreować! Walcie, kurwa! Śmiało! – Moje plecy obnażyły efekt psychopatycznej kreacji skurwysyna. Ślady po różnej maści sprzączkach, sznurze od żelazka, nawet łańcuchu, też jeden po skiepowanym szlugu, kiedy już nie krzyczałem, a on bardzo chciał usłyszeć moje cierpienie. – No co jest? Dalej! A może to za mało? Może potrzebujecie większych bodźców? Hmmm!? – Rozpiąłem pasek od spodni i jednym dziarskim ruchem opuściłem je w dół. – Jak widzicie, można walić wszędzie! Uda, łydki, nawet w jaja! Mogę wam dokładnie opisać gdzie i jak, żeby nikt nie zauważył śladów! No, na co, kurwa, czekacie?! – darłem się na całe gardło. – A najlepiej.... – Zacząłem się rozpadać. – Najlepiej – jąkałem –  zajebcie tę pizdę, nich to się skończy!!!

Upadłem na kolana, skulony jak zbity pies, i zacząłem wyć, a wycie przeplatałem płaczem, szlochem i histerią. Miałem pragnienie i nadzieję, że któryś z nich podejdzie do mnie i przytuli, tak zwyczajnie przytuli, mówiąc, że wszystko będzie dobrze.

– Wstań – usłyszałem spokojny głos Jerby.

Uniosłem lekko twarz ku górze, gdy podtrzymywał moje ramię. Adam stał wryty jak posąg w ziemię. Jego twarz była kamienna, nieżywa, blada. Zacząłem ocierać łzy. Niemiłosiernie rozmazany i ubrudzony wstałem z kolan. Jerba wyciągnął chusteczkę z kieszeni i wcisnął w moją dłoń.

– Kto ci to zrobił? – zapytał. – Ojciec?

Pokiwałem twierdząco głową. Moje ciało ogarnęły drgawki. Jak pioruny dreszczy uderzały jednocześnie.

Adam splunął gdzieś w lewo, cedząc przez usta:

– To skurwysyn...

Jerbę zamurowało. Miałem wrażenie, że sytuacja przerosła chłopaków. Chciałem ją jakoś rozładować i jebnąłem jak łysy grzywką o kant kuli przez łzy:

– To rozumiem, że mnie nie zajebiecie?

Jerba próbował kanciastą reakcją zniwelować moje nieadekwatne zachowanie. Podniósł z ziemi uszarganą w błocie koszulkę i zaczął ją nerwowo czyścić. Adam nie wytrzymał napięcia, odepchnął Jerbę na bok i zaczął mnie mocno przytulać. Tak mocno, że aż mi tchu zaczęło brakować!

Chciałem krzyknąć: „Udusisz mnie!”, ale to nie miało sensu, bo tak mocno, jak mnie przytulał, tak samo bezceremonialnie zaczął wydawać polecenia Jerbie:

– Weź te cholerne kluczyki i idź po samochód. Nie widzisz, co się z tym dzieciakiem dzieje!? Cały się trzęsie! No, rusz dupę w końcu!

Po rzutkich poleceniach Adama szef wydobył się z letargu i bez dyskusji ruszył w stronę wyjścia.

– Chodź, chłopaku, zabieramy cię stąd.

Znowu ten obcy i ciepły, stonowany głos Adama. Zarzucił uszarganą błotem koszulkę na moje ramiona.

– Zakładaj. Tej nocy śpisz u nas.

Nie mogłem opanować drżenia rąk, gdy próbowałem nałożyć T-shirt. Adam, widząc moją nieporadność, pomógł mi.

– Jak do was? Gdzie? – zapytałem dygoczącym głosem.

– Nie pierdol, chodź!

Jerba obrócił sprintem i zaparkował po przeciwnej stronie ulicy. Stanowczo, ale ze swoją dziwaczną, szorstką czułością zaordynował wymarsz. Przeszliśmy około stu pięćdziesięciu metrów. Tuż naprzeciwko bramy stał samotnie zaparkowany stary golf w kolorze zgniłej zieleni.

– Wskakuj.

Pochylił w dół przednie siedzenie od strony kierowcy, tak abym mógł wygodnie usadowić cztery litery z tyłu.

Był środek nocy, siąpił deszcz, ulice zupełnie opustoszały. Od czasu do czasu przemknął samotny przechodzień. Zrobiło się dość chłodno, więc moje ciało ponownie ogarnęły drgawki, tym razem z zimna. Adam prowadził auto i zerkał od czasu do czasu w lusterko w moją stronę. W końcu odwrócił głowę i szepnął miłym, opiekuńczym głosem:

– Rafał, zaraz będziemy na miejscu, weźmiesz ciepłą kąpiel, uspokoisz się, zrobię ci jakieś dobre żarełko, chcesz?

– Okej – wydygotałem przez szczęki, które w rytm drgawek stukały górna o dolną.

Kuliłem się z zimna, ale otuliła mnie empatia, którą kolesie na przemian zalewali młode, nienasycone ciepłem wnętrze. Zastanawiałem się, czy to moje blizny wywarły na nich takie wrażenie. Ze swojego słownika usunęli „młodego” i zastąpili imieniem. Może oni sami byli nieźle poharatani, a moje blizny przypomniały jedynie o dawnych przeżyciach i przyblakłych ranach?

Po mniej więcej dwudziestu minutach dojechaliśmy na miejsce. To było centrum miasta, okolice placu Trzech Krzyży. Adam wyskoczył z samochodu i pochylił siedzenie.

– Zapraszam. Koniec przejażdżki.

Szef wszystkich szefów. Pasowało do niego. Jerba stał się cieniem kumpla. Widać było, że tutaj rządził Adam. Wysiadłem skulony jak pies. Czułem potwornie przenikliwy chłód, miałem wrażenie, że ogarnął całe moje ciało. Zastanawiałem się, jak to możliwe: środek lata, upał i nagle takie załamanie pogody?

– Trzecie piętro. Panowie przodem. – Jerba otworzył drzwi klatki schodowej.

Przekroczyliśmy próg obskurnego korytarza. Śmierdziało kocimi szczynami. Adam zapewniał, że pierwsze wrażenie jest tragiczne, ale ich mieszkanie całkiem sympatyczne i mam nie myśleć o ucieczce.

Kiedy dzisiaj wracam myślami do tamtego czasu, nachodzi mnie taka refleksja, że mogłem wówczas zostać zerżnięty przez dwóch kolesi po trzydziestce... Tylko czy ta myśl byłaby traumatyzująca dla mojej psychiki? Może tylko takie zbliżenie z mężczyzną albo i dwoma naraz dałoby mi namiastkę miłości, której nie miałem?

Jerba otworzył drzwi. Wszedł pierwszy, zapalił światło.

– Rozgość się. Kwadrat jest mały, ale na dzisiejszą noc starczy miejsca dla trzech drecholi. – Roześmiał się.

– Jerba, nie pierdol! Chłopak musi się rozgrzać, cały się trzęsie! Daj mu ręcznik, idę nalać wody do wanny.

– Rozbieraj się.

Adam zamknął za sobą drzwi. Łazienka była malutka, przytulna, jak całe ich mieszkanie. Stylizowana wanna, dużo drewna na ścianach, mnóstwo świeczek w całym pomieszczeniu, sporo dobrych kosmetyków, duże lustro nad umywalką, oprawione w starą, lekko pordzewiałą ramę. Obok zupełnie transparentna kabina prysznicowa. Tuż obok wanny stał taboret, usiadłem na nim. Skuliłem się do pozycji embrionalnej. Para z gorącej wody i cała przestrzeń, w której się znalazłem, były ciepłe i przyjazne. Mógłbym delektować się tamtą chwilą w nieskończoność. Nie miałem siły. Zdjęcie przemoczonego ubrania wydawało się ekstremalnym wyczynem. Oparłem głowę o ścianę kabiny. Wlepiłem wzrok w strumień wody wydobywającej się żwawo z kranu nad wanną, czekając na moment, kiedy wstąpi we mnie jakiekolwiek życie, aby ruszyć chude dupsko z miejsca.

Kiedy Jerba z ręcznikiem w dłoni wszedł do środka, odpływałem, osuwając się z taboretu.

– Ej! Co jest z tobą? Zdejmuj te mokre ciuchy.

Uniosłem głowę, spojrzałem na niego i wykrztusiłem ledwo słyszalnym głosem:

– Sorry, że to gówno was ochlapało.

Niewiele myśląc, przepasałem ręce wokół jego bioder, wtulając głowę w brzuch. Koleś nie miał pojęcia, co zrobić z tym przypływem uczuć. Zesztywniał, uniósł ręce do góry, jakby bał się odwzajemnić uścisk, a potem wyjąkał:

– Ściągaj te śmierdzące łachy. Pomogę ci, okej?

Pokiwałem głową.

Chwycił mnie mocno pod pachami, podniósł z taboretu, pomógł zdjąć koszulkę. Po chwili wylądowała w koszu z brudną bielizną. Zaczął rozpinać spodnie, a ja stałem jak słup soli, czując jego bliskość.

– Młody! Pomóż trochę...

Zsunąłem spodnie, potem bokserki. Posadził mnie na taborecie, zdjął przemoczone skarpety ze stóp.

– Wskakuj do wanny.

Nie miałem siły. Czułem się jak balon, z którego uszło całe powietrze.

– Nie dam rady – szepnąłem.

Zdecydowanym ruchem uniósł moje ciało i delikatnie wsadził do gorącej wody.

– Dasz radę?

Kiwnąłem głową.

Wyszedł. Zostawił uchylone drzwi. Czy obawiał się, że gorąca woda na tyle rozluźni mi mięśnie, że zasnę? Omywałem ciało, bo nie można było nazwać tego myciem, nie miałem zwyczajnie siły. Czułem się jak gówno. Fakt, że oni wiedzą, nie pomagał, a mógł być balsamem na całe zło.

Jerba wrócił po dwudziestu minutach. Zapytał, czy wszystko w porządku i posmyrał po szczecinie włosów, jak kiedyś pani Basia.

– Idziemy coś wszamać? – Uśmiechnął się.

W tym momencie uświadomiłem sobie, że moje ciuchy są mokre. Jerba pomyślał o tym, bo przyniósł szlafrok.

– Załóż to, na razie wystarczy. Twoje ciuchy wrzucę do pralki. Powinny wyschnąć przez noc.

Trzymając się brzegu wanny, przerzuciłem jedną nogę na posadzkę, a po chwili dołączyłem drugą. Jerba stał tuż przede mną. Miałem poczucie, że ubezpiecza ewentualny upadek, gdyby zakręciło się w tej mojej durnej łepetynie.

– Ładny z ciebie chłopak, wiesz?

Spaliłem buraka.

Była pierwsza nad ranem. Adam przygotował dziwną kolację. Kanapki z łososiem, kaparami i koperkiem, zakrapiane cząsteczkami cytryny. Łososia jadłem dawno temu u Maćka. Kapary to był totalny kosmos. Każdy kęs przekonywał moje kubki smakowe, że to połączenie jest wyjątkowo udane. Przy ostatniej kanapce kubki oszalały! Kanapki smakowały obłędnie! Zażerałem się, popijając gorącą herbatą z cytryną.

– Kurwa, ale popierdalasz! Chcesz jeszcze? Dorobić? – Adam rozpływał się nad moim apetytem.

– Poproszę – odpowiedziałem z pełną po brzegi buzią.

– Żaden problem, już się robią! – Pomknął do kuchni, by dokroić pieczywo.

– Rafał, będziesz spał na sofie – rzucił Jerba, biorąc łyk herbaty.

– Niech będzie – odpowiedziałem. – A wy gdzie? Przecież tutaj jest tylko jedno łóżko, no i ta sofa.

– Bystrzak! Nie martw się, damy sobie radę. Idziemy zaraz pod prysznic, a ty dokończ jedzenie i wskakuj do łóżka. Zostawimy zapaloną lampkę, żeby nie rozwalić sobie łbów po ciemku.

Adaś postawił kolejną porcję kanapek na stole. Nie upłynęło pięć minut, kiedy chłopaki zniknęły za drzwiami łazienki. Słyszałem, jak jeden z nich odkręca wodę, która leje się wartkim strumieniem do wanny, a drugi bierze prysznic… To uruchomiło mi wyobraźnię. Słyszałem ich stłumiony śmiech... Czułem, jak wraca we mnie życie. Drgawki ustąpiły, zrobiło się błogo, bezpiecznie. Zasnąłem.

W nocy, a właściwie nad ranem obudziły mnie szepty. Usłyszałem, jak Jerba mówi do Adama:

– Wróciło wszystko, kiedy mój mnie katował, okładał, czym popadło w pijackich zwidach…

Adam przytulił go i szepnął:

– Nie uratujesz każdego poranionego dzieciaka.

Momencik, momencik... – pomyślałem. A to całe dresopierdolenie!? To całe gówniane pieprzenie o pedziach, transciotach, murzynach, lewakach i banksterach? To pacany zakłamane! – drwiłem w myślach.

Adam kazał Jerbie sprawdzić, czy na pewno śpię. Ten spojrzał w moją stronę i przytaknął.

Akurat! W takim momencie miałbym spać? Owszem, kołdra była naciągnięta pod sam nos, ale tak sprytnie, aby przez lekko pozostawiony prześwit wszystko widzieć…

 

Był sobotni poranek, a właściwie południe. Otworzyłem oczy, spojrzałem na komodę, gdzie stał zegarek. Była jedenasta trzydzieści.

Spokojnie, mogę dalej się wylegiwać – pomyślałem. Na gównianym Targówku i tak nie odnotował mojej absencji, a nawet gdyby...

Chłopaki pochrapywały jeden głośniej od drugiego. Fajne było to pochrapywanie, takie męskie. Wiedziałem, że kiedy otworzą oczy, to raczej przywitają się uśmiechem niż tekstem: „Co się, kurwa, lampisz?”. Nie dawało mi spokoju to, co widziałem w nocy.

Przecież ja mam wrodzone zdolności do majaczenia! Może znowu coś mi się przewidziało albo przyśniło? – rozważałem w myślach, leżąc na sofie. A jeśli to było naprawdę? Klękajcie narody! Się działo, panie Działo, oj, się działo! A jeśli to był naprawdę tylko sen? Taaa... Tak realistyczny sen? Toż to było gejowskie porno online z mocno przyciemnionym ekranem. Ech... ja to mam szczęście... Jak już się coś dzieje, to albo mnie tam nie ma, albo gaszą światło! Latarnie na ulicach powinny mieć absolutnie większą moc! No, do czego to jest podobne, żeby tak wyciemniać ulice nocą!

Ledwo skończyłem wewnętrzny monolog, a Jerba zaczął przeciągać swój zarośnięty tors. Spojrzał na mnie i z poranną chrypką w głosie wycedził:

– No, co tam? Wyspał się? – Wsadził rękę pod kołdrę i podrapał się po jajach. Aż chciało się dla tej chwili pozostać dłużej w wyrku.

– Zajebiście – odpowiedziałem. – Chociaż... macie tutaj mocno rozerotyzowanego sąsiada. Miałem wrażenie, że zeszłej nocy oglądał porno na cały regulator!

Jerba, wstając z łóżka, wciągnął na zarośnięty tyłek bokserki. Rzucił spojrzenie w kierunku zniesmaczonego Adasia, po czym parsknął śmiechem. Adam nakrył się kołdrą po czubek głowy, udając, że go nie ma. Jak te trzy małpy wyrażone za pomocą rzeźby, obrazujące japońskie przysłowie: „Nie widzę nic złego, nie słyszę nic złego, nie mówię nic złego”. Jerba skończył nakładać boksy i ruszył w stronę aneksu kuchennego.

– Mały pojeb... – walnął żartobliwie z uśmiechem pod nosem, po czym chwycił czajnik i nalał wodę. Wychylił łeb zza winkla aneksu. Wymieniliśmy porozumiewawcze uśmiechy, które w zupełności wystarczyły do ogarnięcia sytuacji.

Wiadomo! Jesteśmy facetami!

– Młody, ruszaj dupsko! – krzyknął, waląc niemiłosiernie drzwiczkami od szafek kuchennych. – Idziemy po śniadanie, a Adam zejdzie do sąsiada i pogada z panem Kazimierzem o jego nieprzyzwoitym zachowaniu zeszłej nocy, prawda? – Ledwo dokończył zdanie, zrobił susła w kierunku łóżka i klepnął Adasia przez kołdrę po tyłku.

– Bułki, masło, twarożek, szczypiorek, pomidor, mąka plus jaja. Idźcie już! Błagam! Idźcie już! – Adam nerwowo obracał się na łóżku z prawego boku na lewy, a przy tym co chwilę chrząkał. – A sąsiad wyjechał przedwczoraj do Tunezji, więc, Rafałku, Jerba wszystko ci wytłumaczy, skoro był taki pewien, że śpisz!

Biedny Adaś. W sumie zrobiło mi się go szkoda. Ten mój niewyparzony jęzor!

– Szybki prysznic, a ty... ogarniaj się dzieciaku! – Mówiąc to, wyciągnął ręcznik z bieliźniarki.

– Nie ma obawy, będę gotowy! – krzyknąłem z entuzjazmem w głosie.

Jerba wyszedł do WC. Wstając z sofy, przypomniałem sobie, że przecież ich łazienka posiada prysznic i wannę.

A dlaczego nie? – pomyślałem. Przecież to się nie wymydli.

Adam, odsypiając udany seks, przekręcił się na drugi bok, a ja zakradłem się pod drzwi i delikatnie przekręciłem owalną klamkę. Jerba stał pod prysznicem jak Pan Bóg go stworzył.

No, cholercia! Daj Boże takie widoki każdemu gówniarzowi! – śliniłem się w myślach. Każdego poranka biegałbym do kościoła robić wrzutki na tacę w intencji grupowego mydlenia ciał, a pieśń „Kiedy ranne wstają zorze” nie schodziłaby z moich ust!

Nie pytając o zdanie, zdjąłem szlafrok i władowałem się do wanny. Jerba uśmiechnął się.

– Uważaj na kurek z ciepłą wodą, czasem się przekręca, a ręcznik znajdziesz na górnej półce. – Mówiąc to, objął mnie spojrzeniem.

Odkręciłem wodę, stanąłem w wannie, przekręciłem baterię na pozycję prysznica i zacząłem polewać ciało. Mydliłem się, a Jerba zerkał raz po raz, jakby chciał podpatrzeć…

– Jełopie! Woda z prysznica leje się za wannę! Będziesz miał w chuj wycierania. – Prychnął śmiechem.

– Fuck! – Zawiodłem się. Tylko o to chodziło? – Przepraszam – odpowiedziałem zmieszany.

Otworzył drzwi kabiny i wycierając się, stanął tuż przede mną.

– Kawa?

– Jasne! – Obróciłem się przodem. Stał mi na trzysta procent normy. To było poza kontrolą.

Założył bokserki, a kiedy wychodził z łazienki, uśmiechnął się i jeszcze raz rzucił we mnie spojrzeniem, jakby chciał powiedzieć: „Tam w łóżku leży mój facet, a wszystko, co mogę dla ciebie zrobić, młody, to... kawa”.

Nie szkodzi – kontynuowałem wewnętrzny dialog. Cel i tak został osiągnięty, frajerze!

– Czekam w kuchni! – krzyknął, wychodząc z łazienki.

Wytarłem się, założyłem wyprane ciuchy i pomknąłem do kuchni, gdzie czekała świeżo parzona kawa z mlekiem.

– Fajnie było? – zagaił, nalewając kawę do filiżanki.

– Ale co? – zapytałem, siadając przy stole.

– No tam, w łazience, w wannie. – Uśmiechnął się, rzucając na mnie to szelmowskie spojrzenie. Wiedział, że zwaliłem konia.

– Tak, było spoko. Starałem się nie zostawić białych plam na posadzce. Gdybyś miał jeszcze raz przed wyjściem skorzystać z łazienki i byś się poślizgnął, to wiesz, nie?

Parsknął w filiżankę i rozchlapał kawę po stole, a kiedy sięgał po ręcznik papierowy, rzucił:

– Mały pojeb!

I znowu ta akceptacja – miłe, miłe.

– To co? Śmigamy po te bułki? – zapytał.

W jednym momencie mój uśmiech zgasł.

– Myślisz, że zauważy twoją nieobecność?

– No pewnie nie – odpowiedziałem przygaszonym głosem.

Najpierw rodzina Maćka, teraz chłopaki. Jestem jak ten bezpański pies, jak znajda, którą ktoś musi przygarnąć, inaczej zdechnie z samotności pod płotem. Jak żebrak, który błaga o chwilę dobrych emocji, pozwalających dalej żyć i nie zwariować.

– Ej! – krzyknął Jerba. – Ruchy! Potem zastanowimy się, co dalej.

– W końcu! – odburknął Adam.

– Ja ciebie też Adaś! – rzucił Jerba w stronę odsypiającego zarwaną noc chłopaka.

 

*

W mieszkaniu unosił się zapach mleka, wanilii i prawdziwego masła. Bułki, które kupiliśmy z Jerbą, powędrowały do chlebaka. Dalej nie wiedziałem, co z jebanym Targówkiem... Wracać czy zostać? Oddałbym wszystko, żeby zostać.

Adam nakrył do stołu. Naleśniki wyglądały tak jebliwie apetycznie, nierealnie, jak żywcem przeniesione z portalu „Smaki Życia” Magdy Gessler. Gospodarz domu podał powidła śliwkowe i syrop klonowy. Jadłem na przemian jeden z powidłami, drugi z syropem. Zajadałem się, delektowałem, zeżarłem chyba z dziesięć sztuk. Adam był zachwycony, wręcz rozanielony faktem, że tak mi smakują. Dosmażenie paru sztuk nie było problemem. Po ponownym przeliczeniu okazało się, że wsunąłem piętnaście sztuk. Miałem to niesamowite poczucie, że mi wolno, mogłem zjeść tyle, ile chciałem, dosłownie wszystkie, nawet te dosmażone przez Adama, i żaden z nich nie wkurwiłby się, nie krzyczałby, nie wyzywał od zjebów i ciot. Wręcz przeciwnie – byli porażeni moim niczym nieskrępowanym, wilczym apetytem!

– Najedzeni do syta? – zapytał Adam.

– Tak! – krzyknęliśmy z Jerbą.

– No to wypierdzielać na spacer, muszę ogarnąć kwadrat, a potem wspólnie zrobimy obiad.

Poszliśmy do parku Łazienkowskiego. Spacerowaliśmy alejkami, którymi przechadzały się pawie, rozkładając kolorowe ogony. Epatowały pięknem jak niejeden narcystyczny bachor, który zrobiłby absolutnie wszystko, aby skupić uwagę tylko na sobie. Lody na patyku, śmiech, rozmowy albo milczenie. Czułem się trochę jak chciany syn na spacerze ze swoim wybranym ojcem. No, może ze starszym bratem.

– Jerba? – zagaiłem. – Jak ty właściwie masz na imię?

– Jeremi.

– Ładnie. – Uśmiechnąłem się. – Od dawna mieszkasz z Adamem?

Niech się dzieje – pomyślałem.

– Czemu pytasz? – Zmieszał się.

– Nie chcesz, to nie odpowiadaj – skwitowałem, liżąc loda na patyku.

– Jasne, a ty odpuścisz? Ha? Od dziesięciu lat – dodał po dłuższym milczeniu. – Adam wyciągnął mnie z bagna. – Spojrzał na mnie.

– To spojrzenie coś miało oznaczać? – Zaniepokoiłem się.

– Wszystko w swoim czasie, mały pojebie. – Uśmiechnął się.

Przystanąłem na moment. Zanurzyłem się w myślach.

– Nie wiem, co masz na myśli, ale ja dam sobie radę, spokojnie.

– Kto jak nie ty, prawda? – prowokował.

– Mówisz o mnie czy o sobie? – Trafiła kosa na kamień!

– No dobra, mały pojebie... Kolejny lodzik? Czy wracamy na Mokotowską?

– Serio? Lodzik? Tak bez warunków wstępnych? – żartowałem.

Pacnął resztkami loda w mój nos i zaczął spieprzać. Biegłem za nim, krzycząc, że mu to Bambino w dupę wsadzę! Dopadłem go przy pomniku Chopina. Ludzie patrzyli się na nas jak na kretynów.

– A teraz... – Chichocząc, przyduszałem klatę Jerby kolanami.

– Nieeee! Błagam! Zdejmijcie tego pojeba ze mnie! – krzyczał roześmiany.

– Niech będzie! Znaj łaskę pana, ale może wyjaśnisz w obliczu litości, czemu wasze życie tak bardzo różni się od tego w Drewniaku, hmm?

Ująłem to tak delikatnie, jak tylko potrafiłem. A potem dotarło do mnie, że przegiąłem.

Mimo to Jerba nie stracił humoru. Uśmiechnął się i z lekką zadyszką wycedził:

– Za każdym rogiem czai się nowe pytanie, co? A ty musisz na każde znać odpowiedź? – Było jasne, że przegiąłem. – Naucz się ufać – dodał, podnosząc się z chodnika.

Gdyby przy ostatnim słowie nie pacnął mnie lodem w nos, pomyślałbym, że żarty się skończyły i dałem dupy. Ale to nie byłoby w jego stylu. „Wszystko w swoim czasie”.

 

Z chłopakami spędziłem cały weekend. Adam brylował w kuchni, przygotowując zajebiste jedzenie, którym opychałem się do nieprzytomności. Śniadania były zawsze delikatnie słodkie, ale nie mulące. Obiady obfite, ale nie tłuste, natomiast kolacje pachnące warzywami i pieczonym mięsem lub rybami, ale nie ciężkie. Czułem się jak mały, rozpieszczany chłopiec. Po kolacji siedzieliśmy do późna. Bez skinobajdurzenia. Miałem wrażenie, że chłopaki żyją w dwóch światach. Jeden to ten szczęśliwy, ciepły, pełen męskiej przyjaźni, a drugi to ten szorstki, brudny, wulgarny, dający pewnego rodzaju alibi, które było im potrzebne. Chuj wie, do czego...

– Odpłynąłeś… – Adam pomachał ręką przed moimi oczami.

– Sorki, jakoś tak.

– Posmutniałeś…

Uniosłem głowę i popatrzyłem na Adama.

Jest niedziela, wieczór, muszę wracać na gówniany Targówek, więc z czego tu się cieszyć? – pomyślałem w duchu.

– Rafał, wiem, że nie chcesz tam wracać… – zaczął Adam.

Wiadomo, co powie i trudno mieć do niego... do nich o to pretensje. Dwudniowe wakacje dobiegły końca, za chwilę opuszczę ich mieszkanie, a tam będą pytania i niechybnie staną się powodem do kolejnego wpierdolu.

– W porządku, Adam. Dam radę. Zawsze daję. – Uśmiechnąłem się przez zaszklone oczy.

Siedzieliśmy przy stole i sięgaliśmy co chwilę po chipsa. Adam chwycił moją dłoń i ścisnął cholernie mocno. Jerba wstał, stanął za mną, położył swoje dłonie na moich ramionach. Bez słów po prostu zastygliśmy razem z chipsami, świadomi tego, co może się wydarzyć. Byliśmy bezsilni.

– Młody… Jeśli tylko uda ci się wcisnąć kit, możesz tutaj przyjeżdżać w każdy weekend. Możesz spędzać z nami czas od każdego piątku po południu do każdej niedzieli wieczór... Albo jeszcze lepiej: do każdego poniedziałkowego poranka. Co ty na to?

– Nie rozmawiałeś o tym z Adamem.

– Nie musiał – odpowiedział Adam zdecydowanym głosem. Kiwał głową na znak akceptacji pomysłu przyjaciela.

– Dzięki – wyszeptałem, wrzucając chipsa do ust i chrupiąc niemiłosiernie głośno.

Kiedy mijaliśmy most Świętokrzyski, czułem, że jest to granica, której nie chcę przekraczać. Droga na gówniany Targówek była zbyt krótka, a czas spędzony z chłopakami dobiegł końca, przynajmniej w tamtym tygodniu. Bałem się jego reakcji. Nie było mnie trzy dni. Ciekawe, czy postawił oddział policji na nogi... W sumie udowodniłby, że jakoś mu zależy.

Nie sądzę… – dumałem w myślach.

Pożegnałem się. Męskie uściski dłoni. Adam miał ogromną ochotę przytulić się i dać jeszcze więcej wsparcia, chociaż i tak dał go bardzo wiele. Niestety, okoliczności nie sprzyjały. Wścibskie staruchy z przylepionymi ryjami do szyb obserwowały cały teren, a zasięg plotek, które rozpuszczały po całym gównianym osiedlu, był większy niż zasięg radia Wolna Europa w najmroczniejszych czasach komunizmu w Polsce.

 

 

Gówniany Targówek

 

Wjechałem windą na ósme piętro gównianego bloku. Otworzyłem drzwi do gównianego mieszkania. Byłem wściekły. Miałem w dupie, czy dostanę w ryj na dobry wieczór, czy na dobranoc. To, co mnie uderzyło po wejściu do mieszkania, to głośna muzyka, rąbanka disco polo. Kiedy był najebany, uwielbiał słuchać tego gówna.

Niedobrze – pomyślałem.

Zapuściłem żurawia do kuchni. Było pusto. Do pokoju Damiana. Także. Z gościnnego dobiegała wiejska sieczka z męskimi głosami w tle. Stary urządził imprezę, a matka z Damianem niechybnie pojechali do babci. Kiedy urządzał libację, nas wysyłał do Ossowa.

Przemykając na palcach, wszedłem po cichu do swojego pokoju, położyłem plecak na biurku. Na moje nieszczęście rozrywało mi pęcherz. Wyszedłem, delikatnie przekręciłem klamkę od drzwi łazienki i nie zapalając światła, odlałem się.

Dopadł mnie w korytarzu.

– Ooooooo, synek powrócił! – wystękał pijackim bełkotem, po czym rzucił do funfli siedzących w stołowym: – Panowie! Mój syn! Z giganta powrócił. – Położył rękę na mojej szyi i jednym ruchem zgarnął do gościnnego.

– Co? Poruchałeś na gigancie? Panowie, oto mój najstarszy, pierworodny! – wybełkotał do dwóch trepów, którzy ledwo przewracali oczami.

Mój nos wyczuwał upojenie alkoholem na kilkanaście metrów wprzód.

– Dobry wieczór – wycedziłem z ust formułkę powitalną jak grzeczny, ułożony gimbus.

– Siadaj, chłopcze, napijesz się ze starymi trepami, co? – zaprosił pan Michał.

Tego typa nawet lubiłem. Nigdy nie wylewał za kołnierz, ale dbał o rodzinę. Pogubiony trep z mocnym kręgosłupem moralnym. Aż dziwne, że przyjaźnił się z moim starym. Pewnie miał powód. Nie sądzę, żeby to stary potrzebował równowagi psychicznej w osobie pana Michała. Takiego kogoś, kto mu chociaż przez chwilę oświetliłby drogę do bycia przyzwoitym.

Tego wieczora wpierdolu nie będzie. Przy funflach nie nabierze ochoty – pomyślałem.

Nie czułem strachu. Po prostu usiadłem na pufie. Pan Michał postawił kieliszek. On nalał czystej.

– No, chłopaku! Do dna, jak to mówią. – Rechot brechot starych pierdołów.

Kwiat polskich ułanów. Panowie oficerowie, rzygać się chce! – pomstowałem w myślach. Otyłe ścierwa. Kasztanka ugięłaby się do kolan pod ciężarem tych tłustych oficerzyn. Pomyślałem, że walnę kilka luf i dadzą spokój, pozwolą wrócić do pokoju. Niestety, po czwartej lufie panowie rozochocili się co niemiara.

– No jak tam, młody? Zamoczyłeś już? Mów, śmiało, tu kobiet nie ma, sam testosteron! – Rechot brechot.

– Nie, proszę pana. Jeszcze nie. – Starałem się odpowiadać rzeczowo i tak, aby nie zaognić sytuacji.

– No... to trzeba znaleźć starą pizdę, na której poćwiczysz! – Znowu ten pijacki rechot.

Nienawidziłem go. Wzbierało we mnie obrzydzenie.

– Marian! Dzwoń po dziewczynki, niech młody poużywa! Nauczymy go paru numerków. Ci z Brackiej są nam winni przysługę, przyślą ze dwa pierogi w promocji.  – Pijacki brecht… – Na starej picy, młody chuj się ćwicy! Ha, ha, ha, ha. – Mieli ubaw, jakbym swoją obecnością uświetnił libację.

– Nie, nie, panie Michale, nie trzeba, ja mam dziewczynę. Kiedy będziemy obydwoje gotowi, to wtedy to zrobimy. – Kłamałem jak z nut.

– Chłopcze, jak poćwiczysz na czarnej Mańce, to będziesz gotów, uwierz staremu chujowi na słowo!

Objął mnie tłustym łapskiem za szyję i przyciągnął do siebie. Moje obrzydzenie tak narosło, że odwróciłem twarz. Nie odpuszczali. W końcu stanowczo powiedziałem, że nie mam na to ochoty i idę spać. Wstałem z pufy i żwawo ruszyłem w stronę pokoju.

Zagrodził mi drogę.

– Hola, gówniarzu! – Nagle otrzeźwiał i ten jebany wzrok... Czułem, że nadchodzi... – Nie tak prędko... Ciota, kurwa, jesteś? Zawsze ci mówiłem, że jesteś, kurwa, ciota, ale teraz to udowodniłeś, pedale!

Pchnął mnie. Wleciałem z powrotem do gościnnego, przeturlałem się pod okno.

– Marian, co ty?! Co ty, kurwa?! Uspokój się! Chłopak nie chce, to nie! – Pan Michał próbował uspokoić ojca.

– Michał, kurwa, zostaw, to są sprawy rodzinne. Nie wpierdalaj się! – Ten trzeci, którego nigdy przedtem nie widziałem, tonował pana Michała.

Może chciał popatrzeć na nierówną walkę ojca z synem?

– A może, pedale, nic tam nie masz, ha? Może pizdę sobie doszyłeś, ha?

Złapał za krocze, zabolało. Ściskał mocno. Nie wytrzymałem. Wiedziałem, że jeśli ulegnę, to albo będę musiał ruchać czarną Mańkę, albo co gorsza… Nie wiem, miałem różne myśli w głowie. Bałem się, ale czułem, że nie mogę ulec...

– Chcesz tego? Chcesz mojego fiuta, typie? Zawsze, skurwielu, o tym marzyłeś, co!? Trzepałeś sobie, myśląc o moim gnacie? A może o mojej dziurce? Co!? A może o tym, jak mi parówę ciągniesz!? Co!? Przyjebiesz mi teraz przy swoich funflach, trepach? No, dalej… Dalej, kurwa… Przypierdol! A może chcesz pogadać o swoim funflu Kubie, któremu mnie sprzedałeś za kasę!? Co!? Podniecało cię to, jak ciągnął lachę twojemu synowi?

Ten demon... obudził się. Przypierdolił z otwartej. Sprowokowałem go świadomie. Znowu to zrobiłem. Potem przypierdolił drugi, trzeci, czwarty raz. Czułem, jak jucha zalewa mi twarz. Uciekłem. Dopadł mnie w przedpokoju. Leżałem na plecach, a on okładał zaciśniętą pięścią po twarzy. Pan Michał i ten drugi podjęli próbę odciągnięcia go ode mnie. Krzyczeli, żeby się uspokoił. Posadzili go na fotelu. Gdyby nie to, zakatowałby mnie na śmierć.

Wykorzystałem moment. Resztkami sił wybiegłem z mieszkania. Znowu ten ból. Biegłem po schodach w dół, chciałem jak najprędzej spierdalać z tego bloku, z tej dzielnicy, dobiec do Świętokrzyskiego. Nie dawałem rady. Krew zalewała mi oczy. Kiedy dobiegłem do Kondratowicza, upadłem.

Nie pamiętam, ile czasu tam leżałem, chyba na moment straciłem przytomność. Podszedł do mnie jakiś starszy mężczyzna, zapytał, czy wszystko w porządku. Resztkami sił powiedziałem, że pobił mnie ojciec. Po kilkunastu minutach przyjechało pogotowie. Wylądowałem na ostrym dyżurze Szpitala Bródnowskiego.

– Jak ci na imię? – zapytała miła, uśmiechnięta pielęgniarka.

– Rafał.

– Powiedziałeś ratownikom, że pobił cię ojciec. Czy to prawda? – zadała pytanie bez ogródek i stanowczo, tak jakby pytała o ulubiony smak lodów.

– Tak.

– Zostań tutaj. Zaraz przyjdzie lekarz.

Kiedy wychodziła z zabiegowego, rzuciłem okiem na jej pośladki. Fajne, takie jędrne, małe i kształtne.

Szkoda, że moja dupa jest taka płaska – pomyślałem. Bezlitośnie wirowałem wokół rzeczywistości tego, co stało się kilka godzin temu. Nie potrafiłem skupić myśli, ale jedna nie opuszczała mojej głowy: co teraz będzie? Czy mi uwierzą?  

Patrzyłem na fajną dupcię pielęgniarki jak na jakiś posąg, rzeźbę, zaprzeczając, że przed chwilą ten skurwysyn prawie mnie zakatował.

– Proszę pani! – krzyknąłem tak głośno, jak tylko pozwalał na to ból, który przeszywał mój bark i rozwalony łuk brwiowy. – Czy mógłbym skorzystać z pani komórki? Proszę…

– Automat jest na korytarzu, ale dopóki lekarz cię nie zobaczy, nie wolno ci wstawać. – Znowu chłodno i stanowczo.

Wkurwiłem się.

No co jej zależy? – pomyślałem. Wlepiłem wzrok w okno. Siąpił deszcz. Byliśmy co najmniej na piątym piętrze. Mimo wkurwienia bezradność wzięła górę. Oko uroniło łzę. Znowu to uczucie porzucenia i opuszczenia.

Zawahała się przez moment, jednak po chwili z kieszeni fartucha wyciągnęła telefon i włożyła w moją dłoń.

– No dobrze, ale tak szybciutko, okej? – Uśmiechnęła się.

– Dziękuję.

– I trzymaj ten gazik, dzieciaku. Dopóki lekarz nie założy szwów, będzie krwotok. – Poprawiła opatrunek.

– Postaram się. Jeszcze raz dziękuję za telefon.

Chłopaki dotarły w dziesięć minut! Co prawda była niedziela, bez korków, ale jednak! Bródnowski, jakby nie było, jest kawał drogi od Mokotowskiej. W międzyczasie przyjechała policja. Po złożeniu zeznań upierali się, że muszą powiadomić pogotowie opiekuńcze. Jerba był nieustępliwy. Powołał się na przepisy w prawie rodzinnym, które po ukończeniu przeze mnie piętnastego roku życia dawały możliwość wyboru tymczasowych opiekunów do czasu rozstrzygnięcia sprawy przed sądem rodzinnym. Swoją determinacją przekonał policję. Podał swój adres, wylegitymował się, spisali jego dane. Sporządzili notatkę dla sądu, a przez moją głowę przeszła myśl, że on będzie wiedział, gdzie jestem. Miał kontakty wszędzie, nawet w policji.

Trudno – pomyślałem. Wszystkich nas nie pozabija.

Jeszcze tej samej nocy po kilku godzinach obserwacji i wykonaniu tomografii mózgu chłopaki zabrały mnie do siebie. Była chyba czwarta nad ranem. Świtało. Nowy dzień powoli budził się do życia. Jechaliśmy w milczeniu. Nie zadawali żadnych pytań, a we mnie rozniecało się poczucie winy: przecież oni mieli swoje, poukładane życie, a ja wchodziłem w nie ze swoimi buciorami i burzyłem ten spokój dnia powszedniego.

Weszliśmy na górę. Adam otworzył drzwi do mieszkania. Mimo bólu, rozwalonego łuku brwiowego, posiniaczonej twarzy i złamanego nosa poczułem ulgę i spokój.

Adam położył klucze na półce w przedpokoju, poszedł do kuchni, wstawił wodę. Po chwili podał herbatę z cytryną. Siorbałem powoli, była gorąca. Jerbę nosiło. Nic nie mówił, ale jego oczy zdradzały idealny plan zajebania skurwysyna. Popatrzył na mnie. Wstał, wziął kieliszek z kuchni, nalał czystej. Walnął lufę, po czym rozjebał kieliszek o ścianę.

– Nie wrócisz tam.

Podał mi ręcznik. Będąc w łazience, słyszałem jak mówił do Adama, że nie wolno mnie pozostawić samemu sobie. Adam odpowiedział, że wie, ale to będzie trudna droga…

Jerba powtórzył bezwarunkowym tonem:

– Nie wolno nam. Gdybym kilka lat temu... Kuba byłby dzisiaj ze mną... z nami, rozumiesz?

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
tomaszz · dnia 12.06.2017 18:48 · Czytań: 572 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 0
Komentarze

Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.

Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
18/03/2024 19:06
Pliszko, wprawdzie posłużyłaś się skrótami myślowymi, ale… »
Jacek Londyn
18/03/2024 18:15
Trening czyni mistrza. Kolejna okazja, tym razem… »
valeria
18/03/2024 11:41
Piękne, już bielonych rzeczy nie spotykam już:) chyba w… »
mede_a
18/03/2024 10:45
Jak ja kocham te Twoje maluchy! Ajw- poezji pełna - pisz,… »
Kazjuno
17/03/2024 22:58
Ja miałem skojarzenie erotyczne, podobne do Mike 17. Jako… »
Kazjuno
17/03/2024 22:45
Co do Huty masz rację. To poniemiecka huta do końca wojny… »
ajw
17/03/2024 21:52
Zbysiu - piękne miałeś skojarzenia :) »
ajw
17/03/2024 21:50
Tak, to zdecydowanie wiersz na pożegnanie. Na szczęście nie… »
Gabriel G.
17/03/2024 19:52
Nie ukrywam czekam na kontynuację. To się pewnie za trzy -… »
Kazjuno
17/03/2024 16:40
Dzięki Gabrielu za krzepiący mnie komentarz. Piszę,… »
valeria
17/03/2024 15:17
Gotowanie to łatwizna, tylko chęci potrzebne :) »
Gabriel G.
17/03/2024 12:46
Kazjuno Jestem świeżo po lekturze wszystkich trzech części.… »
Jacek Londyn
17/03/2024 10:31
Proszę o chwilę cierpliwości. Zanim odpowiem na komentarze,… »
Kazjuno
17/03/2024 04:17
Czekamy z Optymilianem, ciekawi twojego odniesienia się do… »
Jacek Londyn
16/03/2024 12:26
Drodzy Koledzy po piórze. Dziękuję za komentarze. Jest mi… »
ShoutBox
  • TakaJedna
  • 13/03/2024 23:41
  • To ja dziękuję Darconowi też za dobre słowo
  • Darcon
  • 12/03/2024 19:15
  • Dzisiaj wpadło w prozie kilka nowych tytułów. Wszystkie na górną półkę. Można mieć różne gusta i lubić inne gatunki, ale nie sposób nie docenić ich dobrego poziomu literackiego. Zachęcam do lektury.
  • Zbigniew Szczypek
  • 06/03/2024 00:06
  • OK! Ważne, że zaczęłaś i tej "krwi" nie zmyjesz już z rąk, nie da Ci spać - ja to wiem, jak Lady M.
  • TakaJedna
  • 05/03/2024 23:43
  • Nie poezją ja, a prozaiczną prozą teraz, bo precyzję lubię: nie komentarzem, a wpisem w/na shoutboxie zaczęłam, a jak skończę, to nie potomni, a los lub inna siła zdecyduje/oceni.
  • Zbigniew Szczypek
  • 05/03/2024 23:32
  • Pliszko - nie! Dość milczenia! Dopóki żyjemy! A po nas krzyczeć będą "słowa", na karcie, na murze...
  • Zbigniew Szczypek
  • 05/03/2024 23:28
  • To, jak skończysz pozwól, że ocenią potomni. Zaczęłaś komentarzem... pozwól/daj nam możliwość byśmy i Ciebie komentowali - jedno "słowo", póżniej strofy...
  • TakaJedna
  • 05/03/2024 23:20
  • ech, Zbigniew Szczypek, fajnie wszystko, wróżba jest, choć niedokończona, ale z tego, co pamiętam, to Makbet dobrze nie kończy ;)
  • pliszka
  • 05/03/2024 22:58
  • A reszta jest milczeniem...
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty