Każdy z nas jest taki,
jaki jest, ale wie, jaki jest.
Henri Stendhal
Opowieść o chlebie powszednim
Jestem obrotnym facetem, znam się na ludziach i na tym, co można im wcisnąć. Wystarczy, że popatrzę, i z miejsca już wiem, co w każdym z nich siedzi. Ale tamtego gościa nie potrafiłem określić. Coś w nim było takiego, co wymykało się wszelkim definicjom. I nawet ja, ten stary wyga, często miałem ochotę mu wierzyć.
Poznaliśmy się, gdy wrócił z Wietnamu. Możliwe, że właśnie tamte doświadczenia nadały mu ów nieuchwytny dystans mimo całej dobroci. Bo był dobry, trzeba przyznać. Zauważyłem go kiedyś podczas kazania, a potem jakoś ciągle wracałem oczyma do niego. Jakby chcąc sprawdzić, czy w tym, co mówię, zgadza się ze mną.
Stał tam, pośród tłumu, wysoki, brodaty, z odrastającymi włosami, i słuchał. Po prostu słuchał i miałem wrażenie, że dobrze rozumie każde moje słowo. Jego twarz była spokojna, zamyślona i tylko oczy żyły jakimś własnym życiem.
Co wtedy mówiłem, nie bardzo pamiętam. Takie kazania były niczym chleb powszedni i czasem plotłem wszystko, co akurat wpadło mi do głowy. Tamtego dnia opowiadałem chyba o tym, co by było, gdyby Jezus ponownie zjawił się na Ziemi, przez godzinę snując najbardziej ponure proroctwa. A on słuchał. A potem podszedł do mnie.
Resztę wyjaśniliśmy sobie wieczorem, przy kielichu, w barze. No i przyjąłem faceta. Nawet nie wiem już, czym mnie przekonał. A może nie przekonywał wcale? Może siedział tylko, podnosząc od czasu do czasu szklankę, i patrząc tymi swoimi oczyma, które wtedy, tam, zdawały się jakby bramą lub oknem, przez które mógłbym zajrzeć do lepszego świata. Nie wiem. Nie pamiętam. Zalałem się, a potem i tak było za późno. Mam honor, a ten nie pozwolił na zerwanie umowy.
Zresztą nie miałem czego żałować. Był świetny. Może nie tak świetny jak ja, ale umiał przemawiać. Nie wygłaszał płomiennych oracji, nie wprawiał tłumu w ekstazę, mówił spokojnie, krótkimi, czasem urywanymi zdaniami, przerywał, milczał przez chwilę, niekiedy przymykał oczy lub patrzył ze smutkiem w twarze ludzi, na których, o dziwo, malował się wyraz skupionej uwagi. I ludzie słuchali w milczeniu, a potem w milczeniu kładli datki do kosza i wracali powoli do domów.
Już po paru kazaniach zauważyłem wzrost dochodów, a jeszcze, gdy raz czy drugi położył rękę na czyimś czole, ten ktoś wyciągał wszystkie pieniądze. Słowo daję, ten facet mógł być milionerem.
– Jak ty to robisz? – zapytałem kiedyś. – Nawet nie prosisz. Sami ci dają.
J.C. uśmiechnął się łagodnie.
– W tym rzecz – powiedział. – Sami dają, bo chcą dawać. Wystarczy obudzić w nich miłość bliźniego.
Ale jak on tę miłość bliźniego potrafił wykrzesać, nie mam pojęcia, mimo iż słuchałem wszystkich jego kazań. Chociaż, jeżeli mam być szczery, nawet mnie zdarzało się czasem, że wyciągałem forsę i kładłem na tacy. Może więc powinienem wiedzieć?
Kiedyś zaniepokoiłem się nawet, ale J.C. był w porządku. Podsuwał koszyk i mówił:
– Zabierz forsę. Mnie wystarczy, że sięgnąłeś do kieszeni.
No i brałem. Zresztą interes szedł świetnie. J.C. nie miał dużych potrzeb, wkrótce więc przybył nam lepszy samochód, różne robiące wrażenie akcesoria (chociaż, Bogiem a prawdą, przy J.C. wcale nie były tak niezbędne), a w końcu nawet całkiem spory namiot… Dalej wiecie już, co się stało. Nie chcę o tym mówić. Straciłem J.C. i tylko jego ostatnie słowa nadal dźwięczą w uszach.
I to przez nie, ja, ten stary wyga, dla którego wszystkie sztuczki były niczym chleb powszedni, włóczę się nadal po świecie, usiłując przypomnieć sobie i przekazać dalej to wszystko, co on kiedyś mówił.
___________________________________________________________
I widzę twoje niekochane ciało
Pierwsza to noc na nasze miłowanie
Nigdy nam z sobą lec się nie udało
A teraz – tylko podziw i czuwanie…
R. M. Rilke – Maria Magdalena
Opowieść o miłowaniu
Znalazłam go i straciłam jednocześnie, w jednej chwili, jeszcze słyszałam głos i zaraz potem wszystko zniknęło w łoskocie walącej się konstrukcji. Porwała mnie fala ludzi, uniosła, a gdy opadła, zapanowała cisza, jak w oku cyklonu, i tam, obramowana zwaliskiem, widniała jego twarz – spokojna, nienaruszona, o przymkniętych powiekach.
Widziałam, jak Paul rzucił się do przodu, gorączkowo odsuwając belki, potem rzucili się inni, Paul pochylił się i J.C. poruszył lekko wargami, jego oczy znieruchomiały, zapatrzone gdzieś w głąb siebie. Zrozumiałam, że odszedł, byłam tuż obok, nie usłyszałam jednak słów, nie zobaczyłam spojrzenia, nie mogłam się nawet pożegnać… Płakałam, nie wiedząc, że płaczę… Trzymając go za rękę, pragnęłam trwać tak w nieskończoność. W myślach powrócił fragment, usłyszany dawno temu, i natrętnie dzwonił w mózgu, na wargi wybiegły zapomniane słowa, nie wiedząc o tym, szeptałam wśród łez: O Jezu, Jezu – gdzież jest nasza chwila, o jakże dziwnie ginąć nam wypada… I patrzyłam na jego niekochane ciało.
Noc, która napłynęła od wschodu, była nocą ostatnią, nocą pożegnania, a gdzie i kiedy była ta pierwsza, jedyna? Gdzie i kiedy wziął mnie w ramiona? Dlaczego miałam taką dziwną pewność, że nie istniała żadna kobieta? Przecież nie mogłam zapomnieć… A jednak zapomniałam, choć w chmurze dni każdy mężczyzna miał jego twarz i postać, całował mnie jego ustami, i tylko jemu oddawałam się naprawdę. A teraz byłam tu, patrzyłam na ukochane ciało, które znałam tak dobrze, nigdy go nie dotykając, i było już za późno… gdzież jest nasza chwila…
Wtedy tylko wgłębienie na poduszce, ulotny ślad po głowie został mi w pamięci. Rozrzucona pościel, lekkie tchnienie ciepła… przecież był, a może tylko śniłam? Pod jakim niebem, pod jakimi gwiazdami wyczarowałam tamtą noc miłości?
A potem poczułam czyjąś dłoń na ramieniu i czyjaś smutna twarz pochyliła się nade mną. To był Paul. Tego wieczoru piliśmy wino i milczeliśmy, nie wiedząc, jak sobie pomóc, więc pocieszaliśmy się w jedyny sposób, jaki przyszedł nam do głowy, bez słów, kochając się, tuląc, i płacząc w swoich objęciach.
No i zostałam z Paulem. Bo tylko tak mogłam być z Nim, i myślę, że Paul odczuwał to samo. Towarzyszyłam mu w wędrówkach i w pamięci coraz jaśniej, coraz wyraźniej powracały wypowiadane niegdyś przez J.C. słowa, które przedtem jakoś nigdy nie miały znaczenia. A potem, pewnego dnia, zobaczyliśmy jego oczy w obcej twarzy.
To był młody chłopak, wysoki, smukły, z długimi włosami opadającymi w falach na ramiona. Stał tam, pośród tłumu, i patrzył na Paula ponad ciżbą ludzkich głów spokojnymi, trochę zamyślonymi oczyma. A później skierował wzrok na mnie.
No i został z nami. Coś w nim było szczególnego, co nie poddawało się żadnym definicjom. I może przez to stał się taki bliski. Zresztą, był dobry. Jeszcze nie tak dobry jak Paul, ale umiał myśleć. A jego kazania… te spokojne, czasem trochę urywane słowa… niczym klucze potrafiły otworzyć wszystkie zamknięte w ludzkich duszach zamki.
I ludzie słuchali w milczeniu, a my z Paulem, trzymając się za ręce, mieliśmy jakieś dziwne przeświadczenie, kiedy mówił o Bogu istniejącym w każdym z nas – że tak jest naprawdę.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt