Pani Lidia z parteru – emerytowana nauczycielka – powtarza, że bez wybaczenia nie ma odkupienia. Że to, co dajemy, do nas powraca i nie ma nic zdrowszego, niż wypicie dwóch surowych jajek od kur z własnego chowu. O ile z dwiema pierwszymi tezami jak najbardziej się zgadzałem i praktykowałem, o tyle zmuszony byłem zrezygnować z niewątpliwie zdrowych energetycznych posiłków. Mniemam, iż głównym ograniczeniem stało się moje trzydzieści metrów kwadratowych na trzecim piętrze. Warunki zdecydowanie niesprzyjające hodowli ptactwa, w szczególności kur – nielotów.
Poznałem go właśnie za pośrednictwem pani Lidii, a w szczególności jej wielkiej o mnie troski. Przypuszczalnie zastępowałem jej syna, który skuszony lżejszym życiem wyemigrował za ocean. Im rzadziej dzwonił, tym częściej pani Lidka pojawiała się u mnie ze świeżo upieczoną babką drożdżową, aby niezobowiązująco karmić mnie również opowieściami ze swej młodości. Romansami, które mogła, lecz niekoniecznie chciała mieć, bo kochała tylko tego jedynego mężczyznę. Tego, który zmarł w latach osiemdziesiątych i pozostawił ją z wzrastającym, zbuntowanym nastolatkiem. Często przynosiła album ze zdjęciami, aby po raz kolejny pokazać mi wizerunek syna w różnych okresach życia. Od niemowlęcia po wiek obecny. Uroczy bobas ułożony na owczych skórach, z gołą pupą i uniesioną wysoko głową, jakby te dwa czynniki stanowiły o walorach fotografii, mających wpłynąć na uwydatnienie uroku wieku niewinności. Na innym stał w gronie rówieśników w granatowej koszuli z białym kołnierzykiem, sztorcową fryzurą i łobuzerskim błyskiem w oku, mówiącym: „hej! Nie zadzieraj ze mną!”. Na nowszych, kolorowych był już dojrzałym mężczyzną, z którego postawy biła powaga i nieugiętość. A najświeższe –zamykające fotograficzny pokaz – całkowicie odbiegały od pozostałych swoją jaskrawą kolorystyką i jegomościem, który zanadto nabrał kilogramów i uległ sztucznej opaleniźnie.
Nie miałem swoich zdjęć zdjęć, ani jak byłem oseskiem, ani gdy piegi zakrywały wyrzynający się pierwszy młodzieńczy zarost. Jedyne, jakie posiadałem, to to skwapliwie wklejane do kolejnych CV.
Przez jej wizyty i mój dystans do nich, mimo obopólnie okazywanego zainteresowania, (na tyle, na ile pozwalała sąsiedzka komitywa) przebijał nieokiełznany smutek. A zarazem niewytłumaczalna konieczność – żal i potrzeba ukojenia samotni. Oboje zdawaliśmy sobie sprawę z tej oczywistości, więc zgodnie i po przyjacielsku siadaliśmy naprzeciw siebie. Ja na twardej kanapie, ona na dębowym krześle i popijaliśmy kawę, delektując się świeżym, smakowitym wypiekiem własnej roboty. Większość czasu milcząc z obawy, że któreś z nas znowu powie coś nieodpowiedniego.
– Za surowy jesteś dla siebie – zwykła w końcu mawiać między kolejnymi kęsami, aby zagaić niewygodną rozmowę.
Posądzany przez ojca o egoizm, lenistwo, zachłanność, niezaradność i wszelkie inne przywary, jakie tylko może posiadać człowiek, nie dowierzałem słowom pani Lidii. Irytowały mnie, drażniły, zaganiały do ciemnego, zimnego, ciasnego pomieszczenia moich wspomnień. Znowu słyszałem jego poirytowany głos, obelgi, odgłos pięści uderzającej o stół. Moją niemoc sprostania jego oczekiwaniom. Jego złość. Dosięgała mnie, ograniczała, potęgowała uczucie odrzucenia. Wgryzałem się wtedy zachłanniej w ciasto, lub dosładzałem kawę, wykazując nadmierną zapalczywość w tych czynnościach.
– Kiedy wraca Karol? – Odpalałem, aby odeprzeć kolejny niewygodny atak. Zawsze,
gdy wkraczała na temat: ja i mój stosunek do siebie, podświadomie chciałem zadawać jej ból, że ośmieliła się skupić na mnie, że ujrzała to, co miało pozostać niezauważone. Nietknięte.
– Nie wraca… – odpowiadała cichutko, po czym delikatnie wstawała, strzepywała okruszki ciasta i wychodziła nie dopiwszy kawy. Aby za kilka dni wrócić ze świeżą bułką, w której będzie jeszcze więcej rodzynek.
Spotkania te stały się naszym polubownym rytuałem. Powtarzanym w różnych odstępach czasowych zabiegiem obu samotników, pragnących wzajemnej obecności, która miała być namiastką rodziny.
Podczas ostatniej wizyty nie zdążyła mi pogratulować. Nie było sposobności podzielenia się dobrymi wieściami. Byłem na rozmowie kwalifikacyjnej i chociaż nic na to nie wskazywało – koleś mający być moim przełożonym nie okazywał zanadto zachwytu moimi zawodowymi osiągnięciami, ale najwidoczniej to była gra z serii: za słaby jesteś dla nas, ale za dobry dla konkurencji – dostałem tę pracę! W końcu, po wielu tygodniach bezowocnych poszukiwań. Byłem przeszczęśliwy, a pani Lidia nie mogła dzielić ze mną tej radości, bo znowu wkroczyliśmy na grząski grunt naszych słabości.
Dziś zgłosiłem się na podstawowe badania profilaktyczne: pobranie krwi, oddanie moczu, badanie wzroku, RTG, USG i wszystko inne mające potwierdzić, że jestem zdrowym i wydajnym pracownikiem. Kolejki, skierowania, wyczekiwanie.
– Proszę podwinąć rękaw, mocno ścisnąć palce – padł mechaniczny nakaz nieczułej kobiety w białym kitlu, wyglądającej na około pięćdziesiąt lat.
Posłusznie dostosowuję się do tych wytycznych. Odpinam guziki przy mankiecie, podwijam rękaw, gdy nagle igła nieruchomieje tuż przed żyłą. Pielęgniarka spogląda na mój nadgarstek, aby bezceremonialnie, oschłym głosem wyrażającym pogardę zapytać:
– Sam pan to sobie zrobił?
Błyskawicznie zakrywam równomierne białe blizny. Ciągnę rękaw tak mocno, że aż słychać pękanie szwów. Uciekam.
Nienawidzę siebie.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt